Edmund Kowal – genialny technik, który odszedł za wcześnie

Czas czytania: 24 m.
2.5
(2)

piłką potrafił zrobić niemal wszystko. Był genialnym dryblerem, czarował w Krakowie, w Warszawie i w Zabrzu. W każdym z tych miast zapisał się w pamięci miejscowych kibiców. Na boisku był bohaterem, ale poza nim radził sobie… trochę gorzej. Lubił korzystać z życia i nie wylewał za kołnierz. Często musiał ponosić konsekwencje swojego nieprofesjonalnego zachowania. Edmund Kowal zdobywał mistrzowskie tytuły z Legią i z Górnikiem. Wielu jego rówieśników określa go jako jednego z najznakomitszych piłkarzy, z jakimi grali. Gdyby w pełni rozwinął swój talent, pamiętano by o nim dzisiaj w całej Europie… Niestety niewielu pamięta o nim nawet w ojczyźnie.

Edmund Kowal – biogram

  • Pełne imię i nazwisko: Edmund Karol Kowal
  • Data i miejsce urodzenia: 16.02.1931 Bobrek
  • Data i miejsce śmierci: 22.04.1960 Poznań
  • Wzrost: 172 cm
  • Pozycja: Napastnik

Historia i statystyki kariery

Kariera klubowa

  • Odra/Sparta Bobrek (1946-1949)
  • Stal Bobrek (1949-1952)
  • Wawel Kraków (1952-1953) 21 występów, 7 bramek
  • Legia Warszawa (1953-1956) 58 występów, 15 bramek
  • Górnik Zabrze (1957-1960) 60 występów, 16 bramek

Kariera reprezentacyjna

  • Polska (1953-1958) 8 występów, 1 bramka

Statystyki i osiągnięcia:

Osiągnięcia zespołowe:

Legia Warszawa

  • 2x mistrzostwo Polski (1955, 1956)
  • 2x Puchar Polski (1955, 1956)

Górnik Zabrze

  • 2x mistrzostwo Polski (1957, 1959)

Po zakończeniu I wojny światowej i okresie powstań oraz plebiscytów Śląsk podzielono na polski i niemiecki. Większość miejscowości została po stronie polskiej, ale miasta takie jak Bytom, Zabrze czy Gliwice były niemieckie. Podobnie inne mniejsze miejscowości, jak np. Bobrek. To właśnie w Bobrku 16 lutego 1931 r. przyszedł na świat Erwin Ernest Schmidt, bo tak do 1949 r. nazywał się Edmund Kowal.

Na własnym podwórku

Dorastał w niespokojnych czasach. Niełatwej, wojennej rzeczywistości musiał stawić czoła jako kilkunastoletni chłopak. Mimo to potrafił odnaleźć radość podczas gry w piłkę. Grał od rana do wieczora, często sam przeciwko kilku młodszym chłopcom. Długo nie chciał zapisać się do żadnego klubu. W końcu jednak w 1946 r. dzięki namowom Józefa Wieczorka i Marcelego Strzykalskiego dołączył do drużyny KS Odra przy Hucie Julia w rodzinnym Bobrku.

Za bardzo nie chciał grać w klubie. Wolał szaleć na podwórkach, na hałdach. Zdarzyło się, że szedł z pracy, rzucał torbę i grał z chłopcami pięciu na jednego. Wtedy mógł kiwać, ile chciał, to sprawiało mu najwięcej satysfakcji. A jak ktoś mu powiedział, że za dużo drybluje, Kowal stwierdzał, że może więcej na trening nie przychodzić – opowiadał Marceli Strzykalski na łamach Górniczego Słowa.

Wkrótce KS Odra została przemianowana na ZKS Sparta Bobrek. Koniec lat 40. to czas wielu fuzji wśród śląskich klubów. Zjawisko to nie ominęło również Bobrka. Sparta połączyła się z Liniarnią Bytom i w ten sposób powstał ZKS Metal Bytom Bobrek, który niedługo później przemianowano na ZS Stal Bobrek. Kowal mimo młodego wieku był podstawowym graczem drużyny. Dość szybko też poznano się na jego talencie. Wydawało się rzeczą oczywistą, że wkrótce sięgnie po niego bytomska Polonia, która była wtedy jednym z czołowych klubów w kraju.

Gdy przyszedł do klubu, zaraz było widać, że to duży talent. Próbowałem zainteresować nim trenera Polonii Bytom Józefa Słoneckiego. Józio przyjechał, popatrzył i powiedział: „A wiesz, to nie ma sensu. Zobacz, jakie on kroki stawia…”. Odpowiedziałem: „to jest chłopak niedożywiony, ale zobaczysz, jak wkrótce będzie grał”. Potem, gdy o Kowalu mówiła już cała Polska, Józio przyszedł do mnie, przeprosił i powiedział: „Jednak miałeś rację z tym chłopakiem” – relacjonował Józef Bajewicz, działacz z Bobrka.

Niektórzy wątpili w jego talent. Miał braki w przygotowaniu motorycznym, nie imponował szybkością, a do tego dość dziwnie i nienaturalnie biegał na całych stopach. Wszystko to nadrabiał jednak swoją znakomitą techniką. Wkrótce zwrócił na siebie uwagę poważnych klubów, takich jak Stal Sosnowiec. Przypomniała sobie o nim także Polonia Bytom. Nie trafił jednak ani do pierwszego, ani do drugiego. Jesienią 1952 r. przeniósł się do Krakowa.

Pod Wawelem

Kraków miał wtedy w ekstraklasie aż trzy zespoły – Ogniwo, czyli Cracovię, Gwardię, czyli Wisłę i Okręgowy Wojskowy Klub Sportowy, czyli Wawel. Rezerwy trzeciego z tych klubów grały w Bobrku mecz towarzyski. Wszyscy oczekiwali łatwej przeprawy, ale niespodziewanie to Kowal okazał się lepszy od renomowanych zawodników z Krakowa.

To był przypadek. Rezerwa OWKS-u grała mecz w Bobrku i tam zauważono młodego, zdolnego piłkarza. Szybko wypisano mu bilet. Do wojska przyszedł jesienią, ale grać zaczął dopiero wiosną 1953 roku. Naprawdę rozwinął się jednak w rundzie jesiennej, zawdzięczając to indywidualnym zajęciom z trenerem Arturem Walterem – wspominał na łamach Górniczego Słowa Roman Durniok.

Trener Walter po wybuchu wojny przedostał się na Węgry i to tam zebrał doświadczenie, które miało zaprocentować w lidze. Prawdopodobnie nie miał nawet trenerskich uprawnień, ale z powodzeniem wprowadzał wiele węgierskich nowinek na polskich boiskach i to z sukcesami. To on zobaczył u Kowala błysk geniuszu i zostawał z nim po treningach, prowadząc indywidualne zajęcia. To dzięki niemu młody zawodnik wszedł na wyższy poziom. Walter przesunął też Kowala na pozycję cofniętego środkowego napastnika, która najbardziej mu odpowiadała.

Wawel przed sezonem nie był wymieniany w gronie faworytów. Początek sezonu nie wskazywał, że będzie on najlepszym w historii klubu. W pierwszym spotkaniu pokonali na wyjeździe 4:2 Budowalnych, czyli AKS Chorzów, a Kowal w swoim ekstraklasowym debiucie wpisał się na listę strzelców. Bramkę strzelił również tydzień później w derbowym starciu z Wisłą na własnym boisku. Już w 7. minucie wyprowadził swój zespół na prowadzenie, ale lokalni rywale okazali się lepsi i wygrali 4:1. Swoją klasę Wawel pokazał jednak w bojach z Polonią Bytom (1:0) i z Legią (3:1). Tymi wynikami wysłali czytelny sygnał, że będą się liczyć w ligowej stawce. Kowal był podstawowym zawodnikiem, ale nie strzelał zbyt wielu bramek. Wolał rozgrywać i obsługiwać kolegów podaniami, choć potrafił też przesądzić o losach meczu, tak jak w spotkaniu z Cracovią:

Rozstrzygnięcie meczu padło w 72. minucie, kiedy to pod bramką Ogniwa powstało zamieszanie i w jego wyniku Kowal z całą swobodą wjechał do bramki. To był kulminacyjny punkt meczu, który zdecydowanie załamał całą drużynę gospodarzy i ostatecznie rozstrzygnął wynik zawodów – pisano w Sporcie.

Swoje umiejętności strzeleckie Kowal zaprezentował w spotkaniu z Odrą Opole. Strzelił wtedy swojego pierwszego hat-tricka w lidze, a Wawel wygrał 5:1. Prasa chwaliła nie tylko Kowala, ale całą formację ataku krakowskiego zespołu. Epin razem z takimi zawodnikami jak Czesław Uznański, Eugeniusz Piechaczek czy Zdzisław Dwernicki stworzył jeden z najbardziej bramkostrzelnych napadów w lidze. Tylko zawodnicy chorzowskiego Ruchu strzelili od nich więcej bramek. Ruch w ogóle był wtedy poza zasięgiem większości polskich drużyn, a ligę wygrał z ogromną 10-punktową przewagą. Wawel jednak potrafił nawiązać z nimi równorzędną walkę i zremisował u siebie 3:3, a na wyjeździe minimalnie przegrał 0:1.

Spartakiada

Jako czynni żołnierze piłkarze Wawelu reprezentowali Kraków na III Spartakiadzie Wojska Polskiego, która odbywała się w sierpniu 1953 r. we Wrocławiu. Wobec braku CWKS-u, który normalnie startował w rozgrywkach ligowych, byli głównymi kandydatami do końcowego triumfu. W spartakiadzie brało udział sześć drużyn. Oprócz Wawelu były to OW Wrocław (czyli trzecioligowy Śląsk), OW Bydgoszcz (czyli drugoligowy Zawisza), OW Warszawa (reprezentowany przez trzecioligową Lubliniankę), Lotnictwo (drugoligowy Lotnik Warszawa) i Marynarka Wojenna (trzecioligowa Flota Gdynia).

W pierwszym spotkaniu z gospodarzami Wawel wygrał tylko 1:0, a niespodzianką była ambitna i odważna gra wrocławian. Klasę krakowianie pokazali w starciu z drużyną Marynarki Wojennej. Marynarze tylko przez pierwszy kwadrans byli w stanie nawiązać wyrównaną walkę. Ostatecznie Wawel wygrał aż 8:1, a najlepszym na boisku był Kowal, który aż pięciokrotnie wpisał się na listę strzelców. Po zwycięstwie nad Lotnikiem (4:1) krakowianie pokonali 2:1 Zawiszę i praktycznie zapewnili sobie zwycięstwo w turnieju. W ostatnim meczu tylko zremisowali z OW Warszawa, ale nie miało to już wpływu na ostateczną klasyfikację. Drużna OWKS Kraków zgodnie z oczekiwaniami została mistrzem Wojska Polskiego, a Kowal był jednym z najlepszych piłkarzy zawodów.

Kadra

Dobre występy w lidze i na spartakiadzie zaowocowały powołaniem do reprezentacji. Ryszard Koncewicz powołał Kowala na towarzyskie spotkanie z Bułgarią w Sofii, które zaplanowano na 13 września 1953 r. Zanim jednak polscy piłkarzy udali się do Kraju Róż, to rozegrali w Polsce dwa sparingi. 5 września we Wrocławiu kadrowicze zmierzyli się z reprezentacją Dolnego Śląska i pewnie wygrali 5:0. Dwie bramki uzyskał Gerard Cieślik, a po jednej Bogdan Kajdasz, Paweł Sobek i Edmund Kowal. Przegląd Sportowy pisał, że trudno ocenić obecną formę piłkarzy, gdyż rywal okazał się zbyt słaby, ale docenili jednocześnie występ Kowala.

Specjalnie podobał się nam grający w pierwszej połowie Kowal. Krakowianin miękko i bardzo dokładnie podawał piłkę (unikając jednak podań na flankę) i bardzo silnie strzelał z prawej nogi – oceniano jego występ w Przeglądzie Sportowym z 7 września 1953 r.

Trzy dni później reprezentacja zagrała z drugoligowym Górnikiem Wałbrzych. Zgromadzeni kibice na pierwszą bramkę czekali ponad godzinę. Mimo momentów wyraźnej przewagi kadrowicze wygrali tylko 2:0, rażąc momentami nieskutecznością. Kowal zagrał tym razem całe spotkanie i po raz kolejny pokazał się dobrej strony.

W Sofii wyszedł na boisko w podstawowym składzie. Grał na pozycji prawego łącznika i trudno jednoznacznie ocenić jego debiut. Ryszard Koncewicz na łamach sportu pisał o nim, że grał dość miękko i wolno. To po błędzie Kowala Bułgarzy przejęli piłkę i tuż przed przerwą wyszli na prowadzenie. Na drugą połowę Epin już nie wyszedł.

Kowal miał dużą tremę i niewiele było z niego pożytku zarówno podczas akcji ofensywnych, jak i obronnych, gdzie jako łącznik powinien był poważnie odciążać w pracy linie pomocy – oceniano jego występ na łamach Sportu.

Całkowicie odmiennie jego grę ocenili dziennikarze Przeglądu Sportowego:

Kowal grający na prawym łączniku otrzymał zadanie wzmocnienia pomocy. Grał skutecznie, rozbijając ataki przeciwnika na środku boiska, pomagając często defensywie – pisano w pomeczowej relacji 14 września 1953 r.

Bliżej prawdy byli chyba dziennikarze katowickiego Sportu, bo na kolejną szansę występu z białym orłem na piersi Kowal musiał poczekać aż do czerwca 1955 r. Wtedy to, już jako gracz warszawskiej Legii, ponownie zagrał w reprezentacji i ponownie stało się to w Sofii z Bułgarią.

Przenosiny do Warszawy

Sezon 1953 piłkarze Wawelu ukończyli na niespodziewanym drugim miejscu w tabeli. Wicemistrzostwo kraju do dzisiaj jest dla klubu największym sukcesem. Kowal był jednym z motorów napędowych zespołu, choć pojawiały się też głosy, że gra zbyt samolubnie.

Beznadziejna gra Kowala i Uznańskiego nie mogących wyzbyć się egoizmu i usiłujących – dla taniego efektu – ogrywać przeciwników na wąskiej przestrzeni, zniechęciła zupełnie ich partnerów z napadu OWKS. Przestali oni walczyć o piłkę i ułatwiali zadanie przeciwnikowi – pisano po przegranym meczu z Polonią Bytom w Przeglądzie Sportowym z 22 października 1953 r.

Na usprawiedliwienie zawodników można napisać, że Wawel miał już wtedy zapewnione drugie miejsce w tabeli. Drugi wojskowy klub – Legia, która występowała jako Centralny Wojskowy Klub Sportowy, ukończyła rozgrywki na piątym miejscu. Nie w smak było działaczom, że okręgowy klub jest lepszy od centralnego. Rosła też konkurencja na linii CWKS – OWKS, do tego dochodziły sportowe ambicje opiekunów niektórych OWKS-ów oraz działaczy różnych szczebli. Pojawiły się głosy podające w wątpliwość sens istnienia CWKS-u. Zwłaszcza że przepowiadano mu niezbyt optymistyczną przyszłość. Zanosiło się bowiem na odejście niektórych pierwszoplanowych graczy do cywila. O posiłkach dla warszawskiego zespołu ciężko było mówić, bo OWKS-y same były zainteresowane swoimi drużynami i uzyskiwaniem jak najlepszych wyników. Podjęto wówczas decyzję o likwidacji terenowych OWKS-ów.

Krok ten w pewnym stopniu zahamował dynamiczny rozwój tych ogniw sportu wojskowego, ogniw pracujących dobrze, przynoszących pożytek. Stało się tak, ponieważ nie potrafiono wówczas pogodzić interesu ogólnego wojska z interesami rywalizujących ze sobą na arenie sportowej okręgów. I jak nierzadko bywa – dziecko wylano z kąpielą – rozwiązano OWKS-y, wyrządzając szkodę sportowi wojskowemu. Co więcej – posunięto się jeszcze dalej – w imię uzdrawiania atmosfery postanowiono nie rozgrywać spartakiad WP w relacji drużynowej, lecz mistrzostwa indywidualne – oceniano ówczesne decyzje na łamach monumentalnej publikacji „Legia 1916-1966. Historia Wspomnienia Fakty”.

Najlepszych zawodników krakowskiego zespołu przeniesiono do stołecznego klubu. Zawodnikami Legii zostali Danielowski, Mądry, Bitner, Hajduk, czy bramkostrzelny Piechaczek, ale największymi wzmocnieniami okazali się Marceli Strzykalski, Robert Grzywocz i Edmund Kowal. Kiedy pod koniec 1953 r. Legia rozpoczynała udział w Pucharze Polski, Kowal grał już w jej barwach.

Początki w stolicy

Za grę piłkarzom nie płacono – samo miano legionisty miało być wystarczającą zapłatą za wylany na treningach pot i ambitną walkę w ligowych pojedynkach. Zawodnicy mieszkali w bursie za boiskiem, a na stołówce serwowano smaczne jedzenie. Często na ulicach widywano młodych ludzi w dresach z napisem CWKS na piersiach, bo nie musieli mieć wówczas przepustki. Niekiedy spóźniali się na treningi. Niektórym jednak trudno było odnaleźć się w stolicy. Potrafili grać w piłkę i to całkiem nieźle, ale wielkomiejski styl życia onieśmielał ich, a czasami bywał dla nich zgubny.

W lidze w nowych barwach Kowal zadebiutował 14 marca w zremisowanym bezbramkowo starciu z Cracovią. Razem z nim ligowy debiut w stołecznych barwach zaliczył Ernest Pohl, z którym Epin się zaprzyjaźni i stworzy wspaniały duet na boisku. Początek sezonu dla Legii, którą objął János Steiner, nie był jednak udany. W pierwszych pięciu ligowych meczach strzelili tylko jedną bramkę. 4 kwietnia w przegranym 1:4 meczu z Górnikiem Radlin to Kowal otworzył wynik spotkania już w 8. minucie, ale to było wszystko, na co stać było atak Legii. Przełamanie przyszło w pucharowych spotkaniach z Odrą Opole i Błękitnymi Kielce. Mimo to na półmetku rozgrywek Legia zajmowała jedenaste miejsce i realne stawało się widmo spadku. Dopiero w drugiej części sezonu podopieczni Steinera odnaleźli właściwy rytm. Do składu dołączyli Piechaczek, Strzykalski i Brychczy, który bardzo szybko znalazł wspólny język z Kowalem i Pohlem. Razem strzelali dla Legii multum bramek. Blisko byli nie tylko na murawie, ale i poza nim, a w autobusie często wspólnie  nucili piosenkę Trzej przyjaciele z boiska.

Wizyta na Węgrzech

To właśnie na tej trójce Steiner opierał atak Legii. Ostatecznie premierowy sezon w stolicy Kowal zakończył z kolegami na siódmym miejscu. W poszukiwaniu formy przed startem nowej kampanii piłkarze wybrali się na Węgry. Było to możliwe dzięki kontaktom, jakie posiadał trener Steiner. Zawodnicy w lutym wyjechali do Budapesztu, gdzie zostali zakwaterowani w przytulnym domku klubowym Honvédu na Wyspie św. Małgorzaty. Zajęcia były bardzo intensywne, piłkarze ćwiczyli na boisku, w hali, a także korzystali ze zdrowotnych kąpieli w łaźniach starej Budy. Rozegrali szereg sparingów, w których zaprezentowali się całkiem solidnie. Zwieńczeniem pobytu legionistów na Węgrzech było starcie ze słynnym Honvédem. Polacy po wyrównanym meczu nieznacznie ulegli gospodarzom 2:3, co uznano w kraju za spory sukces.

Gdy graliśmy z Honvédem, to wszyscy czuliśmy respekt przed słynnymi piłkarzami węgierskimi. Jedynie „Epin” niczym się nie przejmował, mijał takiego Loranta czy Lantosa tak, jakby to byli A-klasowi obrońcy, przeciwko którym grał w Bobrku – opowiadał Andrzejowi Gowarzewskiemu Ernest Pohl.

To tam właśnie Kowal mógł z bliska obserwować Nándora Hidegkutiego, którego styl gry tak mu zaimponował. Nie musiał strzelać wielu bramek, bo nie to było dla niego najważniejsze. Wolał dryblować, ośmieszać rywali, kłaść ich na ziemi i wypieszczonymi podaniami obsługiwać kolegów.

Dominacja w kraju

Pobyt na Węgrzech okazał się owocny. Już w pierwszych meczach sezonu zawodnicy pokazali, że wiedzą jak zdobywa się bramki. Zaaplikowali pięć goli Gwardii na jej terenie. Bez większych problemów ogrywali bytomską Polonię czy chorzowski Ruch. Po zwycięstwie 3:0 nad Niebieskimi dziennikarze katowickiego Sportu mieli problem, kogo uznać za gracza meczu:

Jesteśmy w kłopocie, kogo wyróżnić w wojskowych, wszystkie linie grały dobrze. W ataku pierwsze miejsce przyznalibyśmy jednak Kowalowi, który był motorem niemal wszystkich akcji, gra jego zyskała na szybkości, opanowanie piłki i strzał bardzo dobre – oceniano w pomeczowej relacji.

Prawdziwy pokaz ofensywnej siły dali w meczu z Górnikiem Radlin. Zespół, który miał być wizytówką resortu górnictwa, dał sobie wbić aż dziewięć bramek. W lidze pięcioma golami poczęstowali jeszcze Garbarnię czy ŁKS. W finale Pucharu Polski nie pozostawili złudzeń gdańskiej Lechii. Grali ofensywnie, ładnie dla oka i skutecznie. Strzelali dużo bramek, a jeśli przejrzymy relacje prasowe z tamtych spotkań, to zauważymy, że większość bramek padała po wyłożeniu piłki przez Kowala, albo po świetnym dośrodkowaniu Kowala. Epin grał w niemal wszystkich meczach sezonu i miał ogromny udział w zdobyciu przez Legię pierwszego mistrzostwa Polski. Razem z Pohlem, Brychczym czy Szymkowiakiem byli liderami drużyny.

Pod koniec 1955 r. udało się działaczom przekonać Pohla i Kowala do przedłużenia wojskowej służby o rok. Jak pisze Andrzej Gowarzewski, użyto argumentów, o których wiedzieli tylko oni. Jako normalny żołnierz Kowal czasami musiał stać na warcie. Pewnego razu podszedł do niego incognito jeden z oficerów. Miał zamiar go sprawdzić i poprosił o karabin. Znudzony piłkarz chciał być uprzejmy i grzecznie podał broń.

Ty skurwysynu! Wiesz, że przez takich jak ty wszyscy możemy tutaj zginąć?! – zwyzywał Kowala oficer, mierząc do niego z jego własnego karabinu.

Taki właśnie był Kowal, czasem beztroski i nierozsądny. Bardzo lubił żartować i robić kolegom rozmaite kawały. Na boisku miewał też jednak czasem słabsze momenty. Nie zawsze jego błyskotliwe popisy podobały się widowni. Nieraz, zamiast podać lepiej ustawionemu partnerowi, wolał się kiwać z rywalami. Kiedy przegrywał taki pojedynek, kibice potrafili go wygwizdać, a to nie było dla niego nic miłego tak jak w meczu z Garbarnią:

Parę zdań należy poświęcić Kowalowi. Po pierwsze dlatego, że w 50. minucie ograł on bez trudu trzech przeciwników i strzelił silnie w poprzeczkę, po drugie, że po kilku nieudanych akcjach i związanych z tym docinkami kibiców… obraził się na widownię. Kowal przestał wówczas w ogóle grać, a szczytem jego nietaktownego zachowania było zrezygnowanie z oddania strzału z najbliższej odległości w murowanej sytuacji podbramkowej – relacjonował Przegląd Sportowy 7 maja 1956 r.

Mimo słabszych momentów cała drużyna po raz kolejny nie miała sobie równych w kraju. Drugi raz z rzędu zdobyli dublet. Do historii przeszedł mecz z krakowską Wisłą. Legioniści upokorzyli gości i rozbili ich u siebie aż 12:0, a festiwal strzelecki rozpoczął nie kto inny jak Kowal. Cała trójka Brychczy – Pohl – Kowal ogrywała krakowską obronę jak trampkarzy i to ci trzej przyjaciele z boiska w największej mierze byli twórcami tego zwycięstwa. Nie poszczęściło się im jedynie w Pucharze Europejskich Mistrzów Krajowych. Pierwsze spotkanie przegrali ze Slovanem Bratysława aż 0:4 i praktycznie przekreślili szansę na awans do dalszych gier. W rewanżu dwoili się i troili, Kowal grał świetne zawody. Dzięki swoim umiejętnościom technicznym wyprowadził Legię na prowadzenie. Kilka minut później znów po znakomitym dryblingu kapitalnym podaniem obsłużył Brychczego i było już 2:0. Na więcej zabrakło jednak legionistom czasu.

W starciach z zagranicą

Jako wizytówka polskiego wojska, Legia często grywała mecze z zagranicznymi rywalami. Oprócz innych wojskowych zespołów z bloku krajów socjalistycznych, takich jak praska Dukla czy WWS Sofia rozgrywała spotkania z drużynami z zachodniej Europy. W kwietniu 1955 r. do Polski przyjechał zespół White Star z Belgii. Legioniści nie mieli problemów z przeciwnikiem i rozbili ich aż 8:0. Kowal grał tylko przez 45 minut, ale zdołał ustrzelić hat-tricka i dosłownie bawił się z belgijską obroną.

Przewaga CWKS była bardzo wyraźna. Np. piąta bramka zdobyta przez Kowala jest nie do pomyślenia na zwykłych naszych meczach ligowych. Kowal prawie spacerkiem przeszedł kilku obrońców belgijskich, wyciągnął z bramki Ausloosa, rozciągnął go na ziemi, minął, podprowadził piłkę na samą linię i aby nie było żadnych złudzeń, skierował ją do siatki. Ten sam Kowal strzelił kilkanaście minut potem podobną bramkę, tylko z nieco większej odległości, po kornerze bitym przez Cechelika i wyłożeniu mu piłki przez Kempnego – pisano w Przeglądzie Sportowym z 12 kwietnia 1955 r.

W czerwcu nad Wisłę przyjechali piłkarze francuskiego Lens. Pierwszym ich rywalem był chorzowski Ruch, którego pokonali 2:1. Stołeczni działacze bacznie obserwowali grę Francuzów i w Warszawie Legia nie dała się zaskoczyć. Świetne zawody rozegrali Brychczy (3 bramki) i Kowal (2 bramki). Warszawiacy zaczęli bardzo mocno, czego efektem było trzybramkowe prowadzenie już w 17. minucie. Ostatecznie mecz zakończył się wygraną gospodarzy 5:2.

Do spotkania przystępowaliśmy z ogromną wolą zwycięstwa. Z gry swojej jestem zadowolony, a chyba najwięcej z tego, iż udało mi się dwukrotnie zmusić bramkarza gości do kapitulacji. Uważam, że ostateczny wynik meczu mógłby być dla nas jeszcze korzystniejszy. Ale i tak zrobiliśmy chyba dużo – mówił Kowal po meczu.

W październiku piłkarze wyjechali do Francji. Tam zagrali dwa spotkania. W rewanżowym pojedynku z Lens przegrywali po pół godziny gry już 0:3, ale mimo to potrafili doprowadzić do wyrównania, a spotkanie ostatecznie zakończyło się remisem 5:5. W drugim meczu przeciwnikiem Legii było Valenceinnes. Do przerwy utrzymywał się rezultat bezbramkowy, ale na drugą połowę wojskowi wyszli odmienieni i grali jak z nut. Znowu znakomite zawody rozgrywał Brychczy i Kowal, o którym tak pisano w Przeglądzie Sportowym:

Od 60. minuty następuje okres 10-minutowej popisowej gry Kowala na prawym skrzydle. Jak zwykle z drużynami słabszymi Kowal zaczyna popisywać się swymi technicznymi trickami i dryblingami, które w rezultacie kończą się celnymi strzałami. W 64. minucie Kowal po minięciu kilku przeciwników podwyższa wynik na 3:0, a w 71. minucie strzela czwartą bramkę dla CWKS – relacjonowano.

To w tym meczu kilkukrotnie rezygnował ze zdobycia gola, bo założył się, że puści bramkarzowi piłkę między nogami. Rok później stołeczna drużyna udała się do RFN. 29 listopada w pierwszym z zaplanowanych meczów rozbili 5:1 Rot-Weiss Essen, które rok wcześniej świętowało zdobycie mistrzostwa kraju. Trzy dni później po równie dobrym meczu pokonali solidną Fortunę Düsseldorf 3:1. Swoją niespodziewanie dobrą grą wzbudzili uznanie ekspertów.

Recenzje po tych europejskich spotkaniach wyniosły naszych piłkarzy na europejskie szczyty, do dziesiątki najlepszych klubowych teamów starego kontynentu. Zwycięstwa te liczyły się tym bardziej, że wywalczono je w kraju aktualnego mistrza świata – czytamy w cytowanej już klubowej monografii z okazji 50-lecia.

Cały zespół grał bardzo dobrze, ale w prasowych relacjach wyróżniano dwóch zawodników – Brychczego i Kowala. Pisano, że Polacy łączą wiedeńską technikę z południowoamerykańskim temperamentem. Wokół zawodników pojawiło się sporo pokus. Niektórych namawiano do pozostania na Zachodzie, ale „opiekunowie” piłkarzy dwoili się i troili, żeby ich upilnować i po płynących zewsząd komplementach sprowadzić na ziemię.

Kopalnia Concordia

Wkrótce miało się okazać, że mecze w RFN były dla Kowala ostatnimi w stołecznych barwach. Razem z nim szeregi klubu opuścił też jego przyjaciel Ernest Pohl. Obaj chcieli wrócić na Śląsk. Legia próbowała ich jeszcze przekonać, żeby po zakończeniu służby wojskowej zostali jeszcze choć na jeden sezon, ale obaj mieli już dość statusu zawodowego wojskowego i nie zawsze miłego dla nich życia w stolicy. Lucjan Brychczy pytany o okoliczności odejścia tego wspaniałego duetu, wprost mówił, że się ich zwyczajnie pozbyto. Nie wszyscy zgadzali się z tą decyzją.

Odejście trójki muszkieterów z drużyny piłkarskiej Legii – Ernesta Pohla, Edmunda Kowala i Edwarda Szymkowiaka – przyjęto w sportowych kołach z mieszanymi uczuciami. Wszyscy trzej stanowili najwyższą krajową klasę i mieli swoje ściśle określone miejsca w zespole, odpowiednio wypracowane, dotarte. Stanowili jak gdyby część składową 11-osobowego teamu, który w poprzednich latach zdał w pełni egzamin, ba, podreperował autorytet polskiej piłki nożnej na arenie europejskiej. Nie ulega jednak wątpliwości, iż fakt odejścia z Warszawy tych właśnie „muszkieterów” spowodował rozbicie drużyny, zmontowanej z takim trudem, drużyny, która mogła jeszcze przez wiele lat błyszczeć nie tylko na naszej krajowej arenie. Woleli oni jednak grać na Śląsku, skąd pochodzili i gdzie uzyskali lepsze warunki materialne – pisano w publikacji „Legia 1916-1966. Historia Wspomnienia Fakty”.

Działacze wielu klubów namawiali piłkarzy, żeby przenieśli się właśnie do nich. Najbardziej przekonujący był zabrzański Górnik, który zaczynał mieć mocarstwowe plany. 10 stycznia Pohl i Kowal pojechali do Warszawy wynegocjować zwolnienie. Nie było to jednak takie proste. Na decyzję czekali niemal tydzień, ale ostatecznie wszystko zakończyło się sukcesem. W czasie gdy Kowal czekał na decyzję w Warszawie, Trybuna Robotnicza podała informację, że piłkarz nie podpisał jeszcze zgłoszenia do Górnika. Wywołało to w piłkarskim światku niemałe zamieszanie. Niektórzy działacze liczyli, że uda się im przekonać Kowala, żeby dołączył właśnie do nich.

Od wczoraj Bobrek przestał być „mekką” dla działaczy piłkarskich śląska i… nienajlepszej okolicy. […] Niektórzy bardzo nawet poważni panowie wybierali się w podróż do Bobrka i próbowali zmienić decyzję u żony Kowala, gdyż w tym czasie jej małżonek przebywał w Warszawie, czekając blisko tydzień na odcinek zwolnienia z wojskowego klubu. Wczoraj wszystkie podróże zostały „ucięte”. Kowal wraz z Pohlem zameldowali się w Zabrzu z odcinkami zgłoszenia i nastąpiła uroczysta chwila podpisania zgłoszenia do Górnika. Jeszcze przedtem obaj piłkarze zgłosili się w swym nowym miejscu pracy – na kopalni „Concordia”, gdzie załatwili wszystkie formalności, związane z rozpoczęciem pracy. Informujemy o tym dlatego, by wiele śląskich klubów nie narażało się na niepotrzebne wydatki związane z realizowaniem „delegacji służbowych” do Bobrka – pisano 18 stycznia w Trybunie Robotniczej.

W górniczych barwach

Swoją dobrą grą w Legii Kowal wyrobił sobie uznanie w oczach ekspertów. Mimo że czasami przesadzał z dryblingami i indywidualnymi popisami, zdecydowana większość doceniała jego klasę. Stanisław Mielech w swoich wspomnieniach pisał o Kowalu jako o graczu przyszłości i uważał go za najlepszego w Polsce wózkowicza. Razem z Pohlem Kowal miał poprowadzić drużynę Górnika do sukcesów. Do Zabrza trafili ponoć za 20 tys., co w tamtych czasach było sumą bardzo pokaźną, a sami dostali od klubu po skrzynce nieosiągalnych wówczas pomarańczy.

Przyjście Pohla i Kowala odmieniło ten zespół. Górnik był świetny już wcześniej, a brakowało mu tylko jednego: liderów – twierdzi Hubert Kostka.

Kowal w nowej drużynie zadebiutował 27 stycznia w wygranym 1:0 meczu z Tarnovią w ramach turnieju o Puchar Sportu. Był jednym z najlepszych na boisku. Swoją klasę potwierdzał też w innych spotkaniach, jak choćby w meczu z Kolejarzem Czechowice, który zabrzanie wygrali aż 13:0, a on sam ustrzelił hat-tricka. Po sparingach i towarzyskich turniejach przyszedł czas na mecze o poważną stawkę. Górnik zaczął sezon od wyjazdowego zwycięstwa z gdańską Lechią w Pucharze Polski. 17 marca zabrzanie pewnie wygrali 3:0, a wśród wyróżnionych piłkarzy znalazł się Kowal, który ustalił wynik meczu. Równie dobrze spisał się w starciu z Ruchem, które Górnik wygrał dopiero po 144 minutach gry. W lidze zaczęli od wygranej z Legią, choć w meczu ze swoim byłym klubem Kowal wypadł średnio, ale prasa usprawiedliwiała go, że potrzebuje czasu, żeby się rozegrać. Zupełnie inne nastroje panowały po porażce z ŁKS-em 1:5.

Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Jeśli moi podopieczni w dalszym ciągu prowadzić będą taki tryb życia, jak dotychczas i nie wypełniać moich poleceń, nie biorę odpowiedzialności za ich wyniki – mówił po meczu na łamach Sportu trener Zoltán Opata.

Wydawało się, że krytyka trenera przyniosła oczekiwany skutek. Zespół potrafił zagrać znakomite spotkanie z Polonią Bytom (3:1), które Sport określił mianem widowiska godnego stadionów Europy, czy 6:0 rozbić Górnik Radlin. Kowal dobrze się prezentował. Niektórzy widzieli w nim kierownika reprezentacyjnego ataku, ale kiedy Polacy szykowali się do meczu z ZSRR w Moskwie, nazwiska Epina zabrakło wśród powołanych.

Nie będziemy w tej chwili wdawali się w głębszą analizę i ograniczymy się jedynie do „pierwszego wrażenia”. Uderza brak Kowala, z którego widocznie całkowicie zrezygnowano, co może być słuszne, o ile gracz Zabrza nie daje gwarancji uzyskania pełnej kondycji. Nie bardzo widzimy jednak, kto ma być „spoidłem” całej tej piątki względnie szóstki – pisano w katowickim Sporcie.

Problemy z alkoholem

20 lipca 1957 Górnik grał pierwszy raz w swojej historii w finale Pucharu Polski, w którym ich przeciwnikiem był ŁKS. Przed meczem na łamach katowickiego Sportu przedstawiono każdego z podstawowych zawodników obu drużyn. Przy nazwisku Kowala czytamy:

„Żal mi cię, Epi”. Tak pisał niedawno w „Głosie Sportowca” Artur Woźniak. Było to w okresie, gdy Kowal był w kolizji ze sportowym trybem życia. „Epi” zrozumiał swój błąd. Raz na zawsze skończył z kieliszkiem. Dziś jeden z najlepszych techników naszego futbolu jest wzorowym mężem, mimo to nie rozstaje się nigdy z piłką. Nawet w domu. Braki w porcelanie mówią wszystko.

ŁKS był wówczas jedną z czołowych drużyn kraju. Mecz był wyrównany, ale to łodzianie zwyciężyli 2:1. Niespełna miesiąc później Górnik kolejny raz przegrał z ŁKS-em – tym razem w lidze. Po tym spotkaniu na łamach Sportu ukazał się komunikat:

Jak nas poinformował kierownik sekcji piłkarskiej Górnika Zabrze p. A. Kamiński dwaj czołowi piłkarze tego klubu Ernest Pohl i Edmund Kowal mają być na najbliższym posiedzeniu zarządu zawieszeni na okres pół roku za niesportowy tryb życia.

Decyzja, jaką podjął trener Opata, zawieszając dwóch swoich asów, spotkała się z pochwałami ze strony dziennikarzy. Tadeusz Bagier nazwał ją ze wszech miar wychowawczą. Ale Węgra broniły też wyniki – w pierwszym meczu bez wspomnianej dwójki Górnik wygrał z Legią 3:2, a trzy dni później rozbił Zagłębie Sosnowiec 6:2. Wobec zawieszenia Kowala, trudno uwierzyć w słowa o odstawieniu kieliszka. Poza boiskiem nie wiodło mu się niestety najlepiej.

Był kochanym człowiekiem. Zawsze bardzo się denerwowałam, kiedy robiono z niego pijaczka. A Kowal miał bardzo nieszczęśliwe małżeństwo. Pamiętam, jak wyjeżdżał z Górnikiem pociągiem na jakiś mecz, a żona zdecydowała się go opuścić dla innego mężczyzny. Mieli dwie córeczki, żona je zabrała. Nie mógł tego znieść – opowiadała Marianna Floreńska w książce Pawła Czado „Górnik Zabrze. Opowieść o złotych latach”.

Problemy z alkoholem pojawiły się jeszcze w czasach gry w warszawskiej Legii. Jego nadużywanie przez Pohla i Kowala miało być podobno jedną z przyczyn ich odejścia z klubu. Pułkownik Edward Potorejko mówił, że za Kowalem jak cień chodził wpatrzony w niego Brychczy i nie mogli pozwolić by i on się zmarnował.

Opowiadano później, że pili i mieli zły wpływ na zawodników. Ernest jak każdy Ślązak lubił piwo. Nawet jak było o jedno za dużo, to i tak na boisku nie było tego widać. „Epi” Kowal też za kołnierz nie wylewał i spotykaliśmy się nie tylko przy mineralnej, ale opowiadanie o ich zgubnym wpływie, i to zwłaszcza na mnie, było przesadzone. „Epi” i „Nochal” mieli na mnie wpływ, ale dobry – opowiadał Lucjan Brychczy w swojej biografii.

Marceli Strzykalski twierdził jednak, że Kowal źle zrobił, odchodząc z Legii. W Warszawie mimo wszystko była zachowana jakaś dyscyplina, a na Śląsku nie brakowało kumpli od kieliszka. Według niepotwierdzonej plotki Opata zawiesił dwóch kolegów, bo dzień wcześniej trafił na ich wyskokową biesiadę w Bobrku.

Powrót

Kara podziałała na Kowala mobilizująco. Zaczął nad sobą pracować i już w miesiąc po zawieszeniu trener Opata złożył w zarządzie klubu wniosek o odwieszenie zawodnika.

„Epi” wziął się solidnie do pracy, trenuje nawet więcej, niż ustaliłem mu jako normę i mogę na niego liczyć. Zresztą uważam, że nie tyle on sam był winien, ile po prostu zbyt łatwo uległ złym wpływom niektórych kolegów i znajomych i dał się sprowadzić na manowce. Teraz stał się innym człowiekiem. Ani w sporcie, ani w życiu prywatnym nie mogę mu niczego zarzucić – mówił węgierski trener na łamach Sportu po wygranym 3:0 meczu z Ruchem.

Kowal wrócił do składu na następne spotkanie. Górnik podejmował u siebie warszawską Gwardię. To te dwa zespoły miały miedzy sobą rozstrzygnąć losy tytułu.

Obecność Kowala oznaczać może poważne wzmocnienie drużyny, tym bardziej, że gracz ten odstawiony od „miski piłkarskiej” z tym większym zapałem się na nią rzuci – pisano przed meczem w Sporcie.

Przywidywania dziennikarzy nie potwierdziły się, bo dłuższa przerwa bardziej zaszkodziła, niż pomogła formie zawodnika. Kowal nie rzucał się specjalnie w oczy, nie było widać u niego głodu gry i wydawał się trochę onieśmielony. Górnik wygrał jednak 3:1 i przedłużył swoje nadzieje na końcowy triumf. Zwycięstwami z Lechem (4:1) i z Odrą Opole (8:1) zabrzanie potwierdzili swoje umiejętności i zdobyli mistrzostwo. Po ostatnim meczu z opolanami na łamach Sportu zastanawiano się, czy jeśli Pohl i Kowal znaleźliby się w składzie na mecz z ZSRR w Lipsku, wynik mógłby być inny. W decydującym momencie sezonu to ta dwójka stanowiła o obliczu ofensywy Górnika.

Nie możemy robić zarzutu kapitanatowi, że zapomniał o tym zawodniku, ponieważ i my nie narzucaliśmy jego kandydatury, gdy nadeszły dwie wielkie potrzeby naszego futbolu. Lecz chyba nie jest bez znaczenia fakt, że nazwisko tego inteligentnego stratega zginęło z list kadrowiczów, a równocześnie poszukiwano gwałtownie nowych rozwiązań personalnych. Selekcjonerzy powinni być bardziej uważni i umieć oddzielić ziarno od plew. Jeden sezon dla niego straciliśmy, nie traćmy więcej – pisano o Kowalu.

W samej końcówce roku 1957 Górnik wybrał się na tournée do RFN i Belgii. W pierwszym dniu świąt Bożego Narodzenia zabrzanie grali ze Standardem Liège, który pół roku później zdobędzie mistrzostwo kraju. Po bardzo dobrym spotkaniu śląscy piłkarze wygrali 5:1. Belgowie mówili, że tak grającej drużyny, jak Górnik, nie widzieli ich najstarsi kibice. Do historii przeszła bramka strzelona przez Epina. Marian Olejnik opowiadał później, że Kowal przedryblował wszystkich rywali, zatrzymał piłkę na linii bramkowej i na niej usiadł.

Dopiero kiedy przeciwnicy ruszyli w jego stronę, to zsunął się z piłki i klapnął na tyłek, a futbolówka wolno wtoczyła się do bramki. Po zakończeniu spotkania, w miejscowej knajpie, którą prowadziła Polka, jej mąż, wielki fan Standardu, przez kilka godzin puszczał zgromadzonym piłkarzom płyty z przebojami w nagrodę za dobrą grę. Dzień później piłkarze byli już w Niemczech. Tam zagrali przeciwko Preußen Münster, z którym przegrali 1:2, a 29 grudnia z 1. FC Nürnberg, które wygrało 1:0. Po powrocie narzekali na źle dobrane terminy meczów. Na pożegnanie z niemieckimi boiskami zwyciężyli aż 4:1 Karlsruher S.C. W barwach niemieckiego zespołu grał Horst Szymaniak – jeden z czołowych niemieckich piłkarzy w tamtych czasach. Kowal jednak nic sobie z niego nie robił i raz po raz ogrywał go i kładł na ziemi. Słynny Sepp Herberger nie mógł się nadziwić, skąd w Polsce wziął się tak dobry napastnik.

Drugi tytuł w Zabrzu

Rok 1958 Kowal i koledzy zakończyli na trzecim miejscu w lidze. Trener Opata pytany o przyczyny takiego wyniku odpowiadał, że prawdopodobnie zdobyty tytuł uderzył całej drużynie do głowy. Ciągle też podnosił kwestię prowadzenia się niektórych piłkarzy.

Uważam, że Kowal to niepoprawny recydywista, a niewiele ustępuje mu Pohl. Niestety, Florenski i Czech także wdali się w złe towarzystwo. Ta przeklęta wódka… – mówił Opata na łamach „Sportowca”.

Mimo to Kowal grał w niemal wszystkich meczach. Po zwycięstwie 6:0 nad Odrą Opole chwalono go za nadzwyczajną szybkość i energiczność w walce o piłkę. W wielu spotkaniach był prawdziwym reżyserem gry zabrzan. Jego znakiem firmowym był „krzyżyk Epina”, czyli ruch nogi nad piłką, który dezorientował obrońców. Mimo że tę sztuczkę znała już cała Polska, to rywale nadal nie byli w stanie odebrać mu piłki.

Z Kowalem grałem krótko. Brylantowy technik, mogliby się uczyć od niego nawet węgierscy mistrzowie. Nie był szybki, ale piłka kleiła mu się do nogi. Potrafił wyrzucić ją na dziesięć metrów w górę, a kiedy spadała, zostawała mu na podbiciu. Nieraz sobie na treningach mówiłem: „To nie może być aż tak trudne wybić Kowalowi piłkę! Kiedy będzie ją przyjmował, wejdę gwałtownie i mu ją wybiję”. Byłem bardzo sprawny i dawałem sobie radę z napastnikami. Ale kiedy ruszałem na Kowala, moja noga szła w powietrze, a „Epi” trzymał futbolówkę krótko przy nodze. Robił niesamowite zmyłki, a potem gole zdobywał w ten sposób, że kopnięte przez niego piłki wolniutko turlały się do bramki. Sprawiało mu to satysfakcję – opowiadał Stanisław Oślizło.

To, co nie udało się w 1958 r., piłkarze osiągnęli rok później. W 1959 r. zespół przejął János Steiner, który znał Kowala i Pohla z Legii. Epi grał we wszystkich meczach i był w znakomitej formie. Dziennikarze domagali się nawet powrotu tego piłkarza do reprezentacji. Stał się etatowym wykonawcą rzutów karnych. Mając już zapewniony tytuł, Górnik grał u siebie z Lechią. Kilka minut przed przerwą sędzia podyktował rzut karny. Zabrzanie przegrywali już 0:2. Do piłki podszedł Kowal. Stanął naprzeciw Henryka Gronowskiego i nie wziął nawet rozbiegu. Wykonał zwód, po którym bramkarz rzucił się w jeden róg, a piłka potoczyła się bardzo wolno w drugi. Kowal uderzył tak słabo, że kibice z niepokojem czekali, kiedy piłka przekroczy linię bramkową. Ostatecznie świeżo upieczeni mistrzowie wygrali 3:2 i godnie pożegnali się z kibicami na własnym stadionie. Sukces przypieczętowali zwycięstwem 1:0 nad Cracovią. Drugi tytuł mistrzowski w Zabrzu stał się faktem.

Tragiczny koniec

Wszystko szło dobrze, Górnik dominował w kraju, a Kowal w dużej mierze decydował o obliczu ataku zabrzan. Niestety na przełomie roku, po powrocie z kolejnego zagranicznego tournée przeżywał spore problemy osobiste. W rezultacie znowu częściej zaczął sięgać po kieliszek. Widywano go w mocno wskazującym stanie w miejscach publicznych. Podobno nawet funkcjonariusze SB mieli rozmawiać z działaczami i trenerami, żeby ci odsunęli Kowala od drużyny. Tak prowadzący się zawodnik nie mógł być przecież wzorem dla młodzieży.

Sezon jednak zaczął w podstawowej jedenastce. Mistrzowie Polski pokonali 1:0 Lechię Gdańsk. W spotkaniu z Legią zasiadł jednak na ławce, a jego miejsce na boisku zajął Fojcik. Bez swojego kierownika atak zabrzan się nie kleił i nie był skuteczny. Jeszcze przed przerwą Kowal zameldował się na murawie, zmieniając Fojcika.

Gdyby Kowal znalazł się od początku w grze, być może, że nadałby jej inny kierunek, później nie zdołał opanować rozgardiaszu, tym bardziej, że Legia weszła już w uderzenie – pisano w Sporcie.

27 marca na Stadionie Śląskim w Chorzowie Górnik podejmował Zagłębie Sosnowiec. Mecz zakończył się bezbramkowym remisem, a Kowal nie zaprezentował się najlepiej. Nikt wtedy nie przypuszczał, że to ostatni ligowy występ czarującego sztuczkami technicznymi piłkarza. 3 kwietnia Górnik grał z Odrą, ale bez Kowala w składzie. Dwa dni później towarzyskie spotkanie z zabrzanami rozgrywał beniaminek szwedzkiej ekstraklasy Jönköpings Södra IF. Kowal mecz zaczął na ławce. Na murawę wszedł, zmieniając Jana Kowalskiego, ale na listę strzelców się nie wpisał. Gospodarze wygrali 4:1. Kowal więcej na boisko już nie wybiegł. Ani w barwach Górnika, ani w żadnych innych.

Niespełna dwa tygodnie później, w trakcie świat Wielkiejnocy, wybrał się w odwiedziny do swojego kolegi Henryka Blagi z Zaborza. Po drodze zauważył jadący tramwaj. Zaczął biec w jego stronę i chciał wskoczyć do pędzącego wagonu. Niestety poślizgnął się na resztach zlodowaciałego śniegu i przewracając się, wpadł pod koła tramwaju. Był trzeźwy, ale za pazuchą miał flaszkę wódki, bo nie wypadało iść w odwiedziny z pustymi rękami. Kiedy upadał, butelka się potłukła i dotkliwie go poraniła. Po mieście krążyła później plotka, że lekarze, kiedy poczuli od rannego woń alkoholu, myśleli, że to zwykły pijaczek i nie spieszyli się z pomocą. Wieści o wypadku rozeszły się bardzo szybko. „Wieczór” pisał, że życiu piłkarza nie zagraża niebezpieczeństwo, ale prawda była okrutna. Kowal był w bardzo ciężkim stanie.

Pracowałem w zabrzańskiej klinice chirurgicznej przy ulicy 3 Maja, gdy przywieziono tam Kowala. Konsylium ustaliło, że szansą uratowania życia w jego przypadku jest tylko natychmiastowa dializa przy użyciu sztucznej nerki. W kraju były dwa  tego typu urządzenia – w stolicy odmówiono nam przyjęcia popularnego piłkarza, zgodził się na to Poznań. Jako młody lekarz zostałem wyznaczony na konwojenta chorego. Zwykły kryty wagon towarowy doczepiono w Zabrzu do osobowego pociągu do Poznania. W tym bydlęcym wagonie postawiono łóżko, przymocowane drutem, aby nie „latało”, obok ustawiono chyba stojak dla kroplówki i to wszystko… Pociąg wyruszył kwietniową, wyjątkowo zimną nocą. Pełnia księżyca, jednostajny stukot kół. I moja samotność, bo chyba nie miałem kontaktu z chorym… Siedziałem obok jego łóżka, na drewnianej pace, w ciemności, z latarką w dłoni. Wyjątkowo wolno mijała ta straszna noc. W Poznaniu czekała karetka, która zabrała chorego… – wspominał prof. dr Andrzej Musierowicz.

Niestety było już za późno. Kowala nie udało się uratować. Wiele mówiło się o tym, że szybciej byłoby go przetransportować do Ostrawy, która leży zdecydowanie bliżej niż Poznań, a dysponowała wtedy podobnym sprzętem. To były czasy, w których często wystarczał jeden telefon partyjnych działaczy, żeby załatwić jakąkolwiek sprawę.

Miał szansę żyć! Niestety, nikt nawet nie próbował mu pomóc, a w rozmowach lekarzy tę bezczynność często traktowano jak wyrok… Tyle ponoć było z nim kłopotów… Wszyscy wiedzieli, że tylko szybka pomoc sztucznej nerki może uratować życie młodego człowieka. Nie chciano prosić o pomoc dla Kowala w Ostrawie, nie uzyskano jej w Warszawie, a droga do Poznania trwała zbyt długo – oceniał prof. dr Andrzej Musierowicz.

Jeszcze jak Kowal był w zabrzańskim szpitalu, pierwszy odwiedził go Stefan Florenski. Kiedy zobaczył, jaki był posklejany, to od razu dotarło do niego, że z piłką to raczej już koniec, ale miał nadzieję, że wszystko znajdzie szczęśliwy finał.

Kowal miał dać znać, jak wróci. Niecierpliwie czekaliśmy na wieści ze szpitala, mieliśmy ciągle nadzieję, że jego stan się polepszy. […] W pewnym momencie w moim pokoju… spadł obraz. Tak jakby „Epi” dawał mi znak: „Florek”, wróciłem, już jestem… Pięć minut później zadzwonił telefon. Jeden z działaczy powiedział mi, że Kowala przywieźli z powrotem do Zabrza. Martwego. Na pogrzebie niosłem jego trumnę – opowiadał Stefan Florenski.

Kowal zmarł 22 kwietnia. Razem z Florenskim trumnę nieśli Jankowski, Gawlik, Hajduk, Franosz i Szołtysek. W ostatniej drodze towarzyszyły Kowalowi tysiące mieszkańców Zabrza. Z Warszawy zdążył przyjechać ze zgrupowania Ernest Pohl, który, żeby pożegnać przyjaciela, musiał wracać „stopem” zdezelowaną bagażówką. 11 maja rozegrano mecz pomiędzy Legią a Górnikiem, z którego dochód miał być przekazany rodzinie zmarłego. Inicjatorem był ówczesny szkoleniowiec Legii Kazimierz Górski. Udało się zebrać pokaźną kwotę 50 tys. złotych, a Górnik wygrał 3:2.

Kowal oczami innych

Każdy z piłkarzy, z którym grał na boisku, wypowiada się o nim z wielkim uznaniem.

Kowal, na którego na Śląsku mówili „Kowol”, był największym talentem, jaki widziałem w życiu. Swoimi zwodami sprawiał, że rywale się przed nim rozstępowali. Nigdy się nie przejmował, gdy za „przewinienia” na boisku odsyłano go na parę dni do karnej jednostki – mówił o nim ówczesny obrońca Legii Jacek Gmoch.

Erwin Wilczek podkreślał, że na treningach potrafił ośmieszać kolegów, ale nikt nie miał do niego za to pretensji. Uważa, że był najlepszym technikiem, jakiego widział, zarówno w Polsce, jak i za granicą. Hubert Kostka wspominał, że w grze jeden na jednego Kowal był mistrzem. Opowiadał, że kołysał się nad piłką, a obrońcy kładli się przed nim na boki i rozstępowali się.

To był największy talent, jaki widziałem w życiu. Prawdziwy artysta piłki. Kiedy pierwszy raz pojechałem z Górnikiem na obóz, zaszokował mnie tymi swoimi dryblingami. Na treningach wiele razy próbowałem odebrać mu piłkę, udawało mi się to bardzo rzadko. Do dziś pamiętam ten jego niecodzienny zwód. Zawsze robił nogą charakterystyczny „krzyżyk” nad piłką, wszyscy się na to nabierali. Jeździł z tą piłką we wszystkie strony, to było niewiarygodne – opowiadał o nim z kolei Jan Kowalski.

Szczególne relacje łączyły Kowala ze Stefanem Florenskim. Przyjaźnili się, byli ze sobą blisko i mieszkali niedaleko siebie.

„Epi” był najlepszym technikiem w Polsce. Nie było takiego, który dałby mu radę. Potrafił tak pomieszać nogami, że przeciwnik biegł w inną stronę, a Kowal z piłką zostawał. Nikt inny nie potrafił jej tak przyjąć – wspominał Florenski.

Edmund Kowal jest przykładem zawodnika, który na boisku był geniuszem, ale w życiu miewał gorsze momenty. Nie był wzorem profesjonalisty. Przez swoją słabość do alkoholu i trudności w życiu osobistym nie był w stanie w pełni rozwinąć swojego talentu. Gdyby trafił na kogoś, kto odpowiednio potrafiłby go umotywować i pomóc mu z problemem uzależnienia, być może osiągnąłby więcej. Być może czarowałby nie tylko na polskich, ale i na europejskich boiskach. Z pewnością odegrałby też ważniejszą rolę w reprezentacji, w której rozegrał tylko osiem spotkań i strzelił jedną bramkę. Opierając się na wspomnieniach kolegów, można pokusić się o stwierdzenie, że był naprawdę wyjątkową postacią. W czasach gdy na stadiony przychodziło się, żeby obejrzeć po prostu dobry, żywy mecz, on potrafił dać ludziom to, czego oczekiwali. Swoją grą dawał kibicom dużo radości. Pozostaje nam żałować, że grał w czasach raczkującej dopiero telewizji. Dzisiaj pewnie Internet byłby pełen kompilacji z jego fantastycznymi popisami. Szkoda, że o jego technicznych fajerwerkach tak mało osób dzisiaj pamięta. Niewielu przecież było takich zawodników jak Epi…

BARTOSZ DWERNICKI

Przy pisaniu tekstu posiłkowałem się następującymi publikacjami:

  • Lucjan Brychczy, Grzegorz Kalinowski  i Wiktor Bolba – Kici. Lucjan Brychczy – legenda Legii Warszawa
  • Paweł Czado – Górnik Zabrze. Opowieść o złotych latach
  • Andrzej Gowarzewski – Biało czerwoni 1921-2018
  • Stanisław Mielech – Gole, faule i ofsajdy
  • Joachim Waloszek – Księga Jubileuszowa Podokręg Zabrze
  • Legia 1916-1966. Historia Wspomnienia Fakty – praca zbiorowa pod redakcją płka Edwarda Potorejki
  • Kolekcja klubów. Tom 11. Górnik Zabrze. 60 lat prawdziwej historii (1948-2008)
  • Kolekcja klubów. Tom 13. Legia najlepsza jest… Prawie 100 lat prawdziwej historii
  • Encyklopedia Piłkarska FUJI. Tom 14. Biało-czerwoni
  • Encyklopedia Piłkarska FUJI. Tom 53. Mistrzostwa Polski. Ludzie. 1945-1962
  • relacje prasowe w „Przeglądzie Sportowym”
  • relacje prasowe w „Sporcie”

Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 2.5 / 5. Licznik głosów 2

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

spot_img
Bartosz Dwernicki
Bartosz Dwernicki
Pierwsze piłkarskie wspomnienia to dla niego triumf Borussii Dortmund w Lidze Mistrzów i mecze francuskiego mundialu w 1998 r. Później przyszła fascynacja Raúlem i madryckim Realem. Z biegiem lat coraz bardziej jednak kibicuje konkretnym graczom niż klubom. Wielbiciel futbolu latynoskiego i afrykańskiego, gdzie szuka pozostałości futbolowego romantyzmu. Ciekawych historii poszukuje też w futbolu za żelazną kurtyną. Lubi podróże i górskie wędrówki.

Więcej tego autora

Najnowsze

“Nie poddawaj się! Lukas Podolski. Dlaczego talent to zaledwie początek” – recenzja

Autobiografie piłkarzy, którzy jeszcze nie zakończyli jeszcze kariery, budzą kontrowersje. Nie można bowiem w takiej książce stworzyć pełnego obrazu danej osoby. Jednym z takich...

Resovia vs. Stal – reminiscencje po derbach Rzeszowa

12 kwietnia 2024 roku Retro Futbol gościło na wyjątkowym wydarzeniu. Były nim 92. derby Rzeszowa rozegrane w ramach 27. kolejki Fortuna 1. Ligi. Całe...

„Przewodnik Kibica MLS 2024” – recenzja

Przewodnik Kibica MLS już po raz czwarty ukazał się wersji drukowanej. Postanowiliśmy go dokładnie przeczytać i sprawdzić, czy warto po niego sięgnąć.