Aston Villa – jak nieznani stali się nieśmiertelni…

Czas czytania: 8 m.
0
(0)

Aston Villa najlepszym klubem Europy? Dziś dla fanów ekipy z Birmingham te słowa brzmią jak ponury żart lub tytuł skeczu Monthy Pathona. Trzy dekady temu takim zdaniem jednak rozwścieczylibyśmy każdego Niemca. A przynajmniej połowę Bawarii. W 1982 roku, „The Villans”, zostali najlepszą drużyną Starego Kontynentu, pokonując Bayern Monachium.

W tamtych czasach trudno było awansować do europejskich pucharów. Szczególnie w Anglii. Przywilej reprezentowania swojego kraju mieli wówczas tylko mistrzowie lig, a nie – jak teraz – nawet cztery zespoły. Jeśli chodzi o piłkę klubową, terra dominante na przełomie lat 70′ i 80′ były Wyspy Brytyjskie. „Synowie Albionu” w latach 1977 – 1982 ani razu nie oddali panowania w Pucharze Europy. Trofeum trzykrotnie wznosił Liverpool wybitnego stratega, Boba Paisleya, dwukrotnie Nottingham Forest charyzmatycznego Briana Clougha. A także Aston Villa. Zwycięzca First Division w 1981 roku. Najlepsza drużyna Starego Kontynentu anno domini 1982.

Jaka była geneza tegoż sukcesu, odniesionego przy tak wielkiej konkurencji, nie tylko w rozgrywkach międzynarodowych, ale, przede wszystkim, krajowych? W kadrze meczowej z rotterdamskiego finału na próżno szukać wiodących piłkarzy reprezentacji Anglii czy Szkocji. 14-stu zawodników, którzy pokonali Bawarczyków, miało łącznie na swoim koncie 34 mecze w narodowych barwach. Tyle samo, co parodysta Stewart Downing. Reszta zaliczyła mecze w młodzieżowych drużynach, kadrach B lub reprezentacjach ligowych. Zwykli rzemieślnicy. W tamtych czasach, jeśli chodzi o popularność i umiejętności, „The Villans” mogli z zazdrością spoglądać na kolegów po fachu z Liverpoolu, Londynu czy Nottingham. Jak swojego czasu powiedział jednak Napoleon Bonaparte, armia baranów dowodzona przez lwa jest silniejsza od armii lwów dowodzonej przez barana. Swojego lwa mieli wszyscy angielscy zdobywcy Pucharu Europy. Birmingham jego ryk usłyszało po raz pierwszy w 1974 roku.

Czterdzieści lat temu czasy nie były zbyt pomyślne dla kibiców Aston Villi. Nawet najstarsi fani „The Villans” nie pamiętali ostatniego mistrzostwa, zdobytego jeszcze przed I Wojną Światową. Drużyna balansowała najpierw między pierwszą a drugą ligą, by następnie krótko romansować nawet z Third Division. Bardziej niż na murawie, walczono za drzwiami gabinetów dyrektorskich. Pewne symptomy poprawy zanotowano za kadencji Vica Crowe’a. Walijczyk wygrzebał zespół z trzecioligowych czeluści i, sensacyjnie, doszedł w Pucharze Ligi do finału, gdzie lepszy okazał się dopiero Tottenham Hotspur. Menedżer, który w przeszłości przez 12 lat przywdziewał brunatną koszulkę „The Claret nad Blue”, był także od krok od powrotu do najwyższej klasy rozgrywkowej. Dobra passa skończyła się jednak wraz z sezonem 1973/1974. 14-ste miejsce na zapleczu ekstraklasy oznaczało, że drużyna zanotowała stagnację i przestała się rozwijać. Przyszedł czas na radykalne zmiany. Te przyniósł Ron Saunders.

42-letni wówczas trener, miesiąc wcześniej, został wyrzucony z Manchesteru City, pomimo dotarcia z „Obywatelami” do finału Pucharu Ligi. Anglik szybko wprowadził na Villa Park nowe standardy, bliższe wojskowym koszarom niż sportowej szatni. Jako całkiem bramkostrzelny napastnik Saunders był niezwykle twardym zawodnikiem. Kiedyś, grając dla Portsmouth, w czasie meczu złamał on jedną z kości w szyi. Nic sobie z tego nie zrobił i dograł mecz do końca. Ba, nie poszedł nawet do lekarza, gdyż uraz wykryto dopiero kilkanaście lat później. Podobne nastawienie – wygraj albo umrzyj – trener chciał wprowadzić wśród swoich nowych podopiecznych.

Więcej niż jeden gracz Aston Villi może powiedzieć, że nie interesuje mnie dawanie z siebie mniej niż 100 % zaangażowania dla klubu. POMYŁKA. Chcę 110 %. Powtarzam i zapisuję to przed każdym meczem.

Saunders wiele wymagał. Częściej chwalił niż rugał. Nawet, jeśli zaliczyłeś w sobotę genialny mecz, w poniedziałek nie miało to już żadnego znaczenia. Tony Morley wspominał, że gdy strzelił jedną ze swoich najpiękniejszych bramek w karierze, nie usłyszał od pryncypała gratulacji lub jakiegokolwiek wyrazu podziwu. Anglik zaznaczył tylko, że napastnik popełnił w tym meczu sześć fauli. Nowinki, oprócz zmiany mentalności, dotyczyły głównie treningów. Nie doszło do żadnej kadrowej rewolucji. Nowymi piłkarzami zostali tylko skrzydłowy Frank Carrodus, którego trener znał z Manchesteru City oraz defensor Leighton Phillips. Obaj zrobili swoje, rozgrywając łącznie grubo ponad 300 spotkań dla Villi, lecz nie dane im było przeżywać największych triumfów ery Saundersa, a później Tony’ego Bartona.

Nowa miotła przyniosła oczekiwane efekty. Już w pierwszym sezonie pracy Anglika ekipa z Birmingham awansowała do First Division. Dodatkiem został Puchar Ligi. Co ciekawe, w finale na Wembley po raz pierwszy w tych rozgrywkach wystąpiły drużyny nie reprezentujące najwyższej klasy rozgrywkowej. Norwich co prawda wyprzedziło Aston Villę na zapleczu ekstraklasy, lecz w Londynie „Kanarki” musiały uznać wyższość „The Villans”. Jedynego i, tym samym, decydującego gola zdobył Ray Graydon. Saundersowi w końcu, bo za trzecim podejściem, udało się zdobyć to trofeum. Poprzednio decydujące starcia przegrywały prowadzone przez niego Manchester City i, o ironio, Norwich. Co więcej, działo się to trzy lata pod rząd.

1975 rok dał Aston Villi nie tylko awans do upragnionej First Division, ale także zaszczyt reprezentowania kraju w europejskich pucharach. Z podboju Starego Kontynentu walecznych Anglików szybko wyleczyła belgijska Antwerpia, gromiąc drużynę Saundersa 5-1. Lepiej „The Clarets and Blue” szło za to na krajowym podwórku. Zespół z West Midlands zadomowił się w elicie angielskiego futbolu, choć początkowo zamiast salonów reprezentował wyższą klasę średnią. Niemniej, założony w 1874 klub zdołał zakwalifikować się w sezonie 1976/1977 do Pucharu Zdobywców Pucharu. Chłopcy angielskiego menedżera tym razem jednak lepiej przygotowali się do walki o zagraniczny prymat. Tureckie Fenerbahce stanowiło lekki trening, głównie strzelecki, gdyż dwumecz zakończył się sześciobramkowym pogromem przybyszów ze wschodu. Kolejna runda przysporzyła mieszkańcom Birmingham turystów zza żelaznej kurtyny. Do środkowej Anglii zawitali piłkarze Górnika Zabrze. Polacy nie byli tak silną ekipą jak osiem lat wcześniej, gdy dotarli do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, jednak cały czas z ekipą Huberta Kostki należało się liczyć na arenie międzynarodowej . Pierwsze spotkanie, nie bez trudu, Aston Villa wygrała 2-0. Rewanż, choć nudniejszy, był bardziej wyrównany, lecz remis 1-1 premiował zespół Saundersa. Kolejne batalie rozgrywały się na hiszpańskiej ziemi. Athletic Bilbao „The Villans” jeszcze zdołali przejść, lecz FC Barcelona, z Johanem Cruyffem jako boiskowym generałem, okazała się przeszkodą zbyt poważną. Porażka 1-2 na wyjeździe, po domowym remisie 2-2, spowodowała koniec całkiem niezłej przygody z kontynentalnym futbolem. Na pocieszenie, Ronowi Saundersowi pozostał kolejny Puchar Ligi (3-2 przeciwko Evertonowi), a także tytuł króla strzelców First Division dla Andy’ego Graya. Napastnik w późniejszych latach srogo zapłacił za brak tak wymaganej przez angielskiego menedżera lojalności. Na 48 miesięcy przed mistrzostwem i trzy lata przed Pucharem Europy, Szkot odszedł do lokalnego rywala Villi, Wolverhampton Wanderers. Ominęły go tym samym największe sukcesy w historii klubu z Villa Park.

Z „Wilkami” natomiast spadł on do Second Division.

Porażka z „Blaugraną” uświadomiła konserwatywnemu i nielubiącemu zmian Saundersowi, że Aston Villi do zrobienia kroku naprzód potrzebna jest świeża krew. Lata 1977-1980 poświęcono na formowanie nowej potęgi angielskiego futbolu. Coraz więcej szans na grę w wyjściowej jedenastce dostawał młody defensor Allan Evans, do którego niebawem dołączył Ken McNaugh. Niezbyt błyskotliwy techniczne, lecz wytrzymały niczym koń Dres Bremmer wkrótce miał stworzyć, wraz z Dennisem Mortimerem i Gordonem Cowansem, najgroźniejszą drugą linię w Wielkiej Brytanii. Na szpicy, czego się nie spodziewano, Andy’ego Graya ostatecznie nie zastąpił Brian Little. Anglik, mając zaledwie 27 lat, przez urazy zmuszony był przedwcześnie zakończyć karierę. Liderami pierwszej linii zostali Tony Morley, Peter Withe oraz młodziutki Gary Shaw. Z takim kręgosłupem drużyna Rona Saundersa przystąpiła do sezonu 1980/1981. Jeszcze przed samymi rozgrywkami doszło do prawdopodobnie najlepszego transferu w historii klubu z West Midlands. Po cichu, bez blasku fleszy. Asystentem urzędującego menedżera został bowiem Tony Barton.

Ze zmienionym składem i uzupełnionym sztabem szkoleniowym Saunders mógł przystąpić do piłkarskiej Bitwy o Anglię. Wydawało się, że nadchodzący sezon będzie pojedynkiem Liverpoolu – aktualnego czempiona oraz Nottingham Forest – świeżo upieczonych, po raz drugi z rzędu, zdobywców Pucharu Europy. Gdzieś tam przebąkiwano o długo oczekiwanym odrodzeniu się Manchesteru United, gdzieniegdzie ktoś wspominał o Arsenalu, lecz mało kto naprawdę postawiłby złamanego grosza na Aston Villę. Okazało się, że to właśnie „The Villans” oraz Ipswich Town stoczyli pasjonujący, trwający do ostatniej kolejki pojedynek o mistrzowski puchar. Ekipa z Birmingham dysponowała najlepszą defensywą, natomiast „The Tractor Boys” najskuteczniejszym atakiem ligi. Oba zespoły szły łeb w łeb. Nadszedł w końcu 2. maj. Zmagania w finałowej serii meczów przeszły do historii brytyjskiego futbolu jako „transistor championship”. Kibice z Villa Park, oprócz dopingowania swoich zawodników, nasłuchiwali, poprzez małe, przenośne radyjka, doniesień z Middlesbrough. Tamtejsi miejscowi podejmowali bowiem głównego rywala drużyny Saundersa do ostatecznego triumfu. Aston Villa uległa Arsenlowi, także wszystko było w głowach i nogach piłkarzy Ipswich. Katem podopiecznych słynnego Bobby’ego Robsona stał się jeden z niewielu wówczas stranierich w First Division, Bożo Janković, który zdobył obie bramki. Gdyby to zależało od kibiców „The Villans”, to bośniacki napastnik dostałby honorowe obywatelstwo Birmingham, beatyfikację oraz cysternę najlepszej whisky. Zasłużył. W końcu wyręczył chłopców Saundersa, zapewniając im tym samym pierwszy od 71 lat tytuł mistrza kraju.

Łatwiej wejść na szczyt, niż na nim się utrzymać. Frazes powszechnie znany i wyświechtany, ale jakże prawdziwy. Boleśnie przekonał się o tym Ron Saunders. Menedżer, w mistrzowskim sezonie 1980/1981, użył zaledwie 14 piłkarzy. Determinacja, niesamowite przygotowanie kondycyjne oraz spora doza szczęścia pozwoliły wspiąć się na szczyt w krajowej hierarchii. Teraz jednak, oprócz walki o prymat w Anglii, doszła także rywalizacja w Pucharze Europy. Na kontynencie Wyspiarze radzili sobie wyśmienicie. Aston Villa na rozgrzewkę gładko rozjechała islandzki Valur. Sporo kłopotów sprawiło enerdowskie Dynamo Berlin. W stolicy dzisiejszych Niemiec „Synowie Albionu” zdołali wygrać 2-1, lecz u siebie ulegli 1-0. Awans przypadł za sprawą lepszego stosunku bramek na wyjeździe. W ćwierćfinale czekał inny przedstawiciel zza żelaznej kurtyny, Dynamo Kijów. Wcześniej jednak doszło do wielkiego wstrząsu w Birmingham. Wąska kadra pozwoliła w 1981 roku na triumf w First Division, lecz przed kolejna kampanią, tym razem również na skalę europejską, nie poczyniono istotnych wzmocnień w składzie „The Villans”. Przyczyną były długi, sięgające pod koniec roku 800 tysięcy funtów, jakie narobił zarząd. Dziś, przy czasem niemal miliardowych stratach czołowych klubów, wydaje się to groszami, lecz wówczas była to poważna suma. Materiał ludzki, jakim dysponował angielski trener, nie był dostatecznie liczny, by efektywnie walczyć na dwóch frontach. Narastał konflikt pomiędzy dyrektorami, a Saundersem. Znacznemu pogorszeniu uległy wyniki ligowe. W grudniu, po klęsce 1-4 przeciwko Manchesterowi United, Villa spadła na 15. miejsce w tabeli. Prezes mistrzów Anglii, Ron Brendall, zaproponował menedżerowi renegocjację umowy, polegającą na skróceniu obowiązującego, trzyletniego jeszcze kontraktu. Dla bardzo dumnego i zasadniczego 50-latka była to obraza oraz brak szacunku dla jego przecież całkiem świeżych jeszcze osiągnięć. Ze wściekłością porzucił więc tonący okręt. Nowym kapitanem statku został, przebywający dopiero od kilkunastu miesięcy na pokładzie, Tony Barton.

Liga wtedy była już stracona, ale na Starym Kontynencie drużyna ze środkowej Anglii wciąż pozostawała w grze. Pierwsza, jako głównego szkoleniowca AV, zagraniczna wyprawa Bartona miała na celu pokonanie drużyny legendarnego trenerskiego kata, przy którym Saunders był grzecznym chłopcem, czyli Walerego Łobanowskiego. Na Ukrainie padł bezbramkowy remis. W Birmingham Gary Shaw oraz Ken McNaught szybko, bo już w pierwszej połowie, rozstrzygnęli losy dwumeczu. Ostatnim przystankiem przed finałem w Rotterdamie była Bruksela. Tamtejszy Anderlecht od lat próbował sięgnąć po najcenniejsze klubowe trofeum. Po dwie sztuki Pucharu Zdobywców Pucharu, a także dwa Superpuchary Europy zdobiły już gablotkę na Émile Versé Stadium. Brakowało tylko Pucharu Europy. Naszpikowany reprezentantami Belgii skład oraz trenerski mag na ławce, Tomislav Ivić, mieli zapewnić sukces ekipie z Niderlandów. Tym razem jednak na przeszkodzie stanęła perfekcyjna gra obronna Aston Villi. W dwóch spotkaniach padła tylko jedna bramka. Autorem złotego gola został Tony Morley. Droga do Holandii stała się otwarta.

Pomimo diametralnej różnicy pomiędzy grą Aston Villi w lidze, a europejskich pucharach, mało kto wierzył, że 11. zespół First Divison ogra potężny Bayern Monachium. Drużynę Karla Heinza – Rummeninge, Paula Breitnera, Dietera Hoenessa. Zwątpienie ogarnęło nawet Tony’ego Bartona. Przyznała to kilkadziesiąt lat później jego żona, Rose. Kobieta na pocieszenie i, jako talizman, dała mężowi niewielki kawałek koronki, którą wcześniej dostała od tajemniczej cyganki. Przedmiot rzeczywiście okazał się szczęśliwy, choć to nie kawałek materiału bronił dostępu do bramki „The Villans”. To zadanie wykonywał człowiek. Konkretnie Nigel Spink. Przed finałowym spotkaniem 24-letni golkiper miał na koncie zaledwie jeden występ w Villi. Dotychczas głównie wygrzewał ławkę i z tej perspektywy obserwował 10 lat starszego Jimmy’ego Rimmera. Doświadczony zawodnik w 9. minucie wielkiego finału doznał jednak kontuzji biodra. Nieopierzony piłkarz zadziwił świat niemal równie mocno, jak dwie dekady później zrobi to młodziutki Iker Casillas w starciu Realu z Bayerem. Spink bronił jak natchniony, co rusz zatrzymując huraganowe ataki Bawarczyków. Anglicy przetrzymali burzę i przeprowadzili, na 23 minuty przed końcem spotkania, perfekcyjna kontrę, którą wykończył Peter Withe. Wytrzymali oraz zdyscyplinowani „The Villans” zdecydowanie pod względem piłkarskim ustępowali Bayernowi, ale, dzięki niebotycznemu zaangażowaniu w obronie, utrzymali wynik do ostatniego gwizdka sędziego Georgesa Konratha. Tym samym, 26. maja 1982 roku, nieznani stali się nieśmiertelni.

Osiem miesięcy później Barton poprowadził swój zespół do Superpucharu Europy, pokonując w dwumeczu, po dogrywce, FC Barcelonę. Był to jednak łabędzi śpiew wielkiej drużyny. Długi, zaciągnięte między innymi na budowę North Stand, sektora stadionu Villa Park, na początku 1983 roku wyniosły już 1,6 miliona funtów. 12 miesięcy minęło, a zwolniono Tony’ego Bartona. Tym samym zakończył się najlepszy, od rozpoczęcia XX wieku, okres dla Aston Villi. Tak, jak z Brianem Cloughem równocześnie gasło Nottingham Forest, tak „The Villans” popadli w przeciętność wraz z odejściem duetu Barton – Saunders.

Zdobywca Pucharu Europy, z powodu kłopotów zdrowotnych, po ekipie z Birmingham epizodycznie prowadził tylko Northampton Town oraz Portsmouth. Głównie jednak zajmował się mniej stresogennym skautingiem. Barton zmarł w 1993 roku, mając zaledwie 56 lat. Saunders żyje do dziś i ma się dobrze. Po zwolnieniu z Villa Park, na złość dyrektorom, związał się z lokalnymi rywalami. Najpierw Birmingham City, a następnie West Bromwich Albion. Tym samym, 83-letni teraz Anglik, stracił szacunek wśród fanów, którzy swojego czasu przy każdej okazji wyzywali z trybun byłego menedżera ich klubu. A mogło być zupełnie inaczej. W szczytowym okresie kariery, czytaj: po mistrzowskim sezonie 1980/1981, rozważano Saundersa jako selekcjonera reprezentacji Anglii. Trener przyznał wtedy, o zgrozo, że jest 100-procentowym „Villanem”. Ludzie się zmieniają. Podobnie, jak zmienia się forma klubu. Nieśmiertelne pozostają jedynie osiągnięcia.

TOMASZ GADAJ

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 0 / 5. Licznik głosów 0

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

spot_img
Redakcja
Redakcja
Jesteśmy niczym Corinthians — przesiąknięci romantycznym futbolem, który narodził się z czystej pasji i chęci rywalizacji, nie zysku. Kochamy piłkę nożną. To ona wypełnia nasze nozdrza, płuca i wszystkie komórki naszego ciała. To ona definiuje nas takimi, jakimi jesteśmy. Futbol nie jest naszym sposobem na życie. Jest jego częścią. Jeżeli myślisz podobnie, to już znaleźliśmy wspólny język. Istniejemy od 2014 roku.

Więcej tego autora

Najnowsze

„Przewodnik Kibica MLS 2024” – recenzja

Przewodnik Kibica MLS już po raz czwarty ukazał się wersji drukowanej. Postanowiliśmy go dokładnie przeczytać i sprawdzić, czy warto po niego sięgnąć.

Mário Coluna – Święta Bestia

Mozambik dał światu nie tylko świetnego Eusébio. Z tego afrykańskiego kraju pochodzi też Mário Coluna, który przez lata był motorem napędowym Benfiki i razem ze swoim sławniejszym rodakiem decydował o obliczy drużyny w jej najlepszych czasach. Obaj zapisali też piękną kartę występami w reprezentacji.

Trypolis, Londyn, Perugia, Dubaj – Jehad Muntasser i jego wszystkie ścieżki

Co łączy Arsene’a Wengera, rodzinę Kaddafich i Luciano Gaucciego? Wszystkich na swojej piłkarskiej drodze spotkał Jehad Muntasser, pierwszy człowiek ze świata arabskiego, który zagrał w klubie Premier League. Poznajcie jego historię!