Zygfryd Szołtysik – żywe srebro na boisku

Czas czytania: 16 m.
5
(1)

Bardzo prawdopodobne, że gdyby nie Zygfryd Szołtysik, to Polacy nie zwyciężyliby z ZSRR na igrzyskach w Monachium. Co za tym idzie, nie zagraliby w finale i o złotej jedenastce Górskiego nikt by nawet nie marzył. W reprezentacji i Górniku znakomicie rozumiał się z Włodzimierzem Lubańskim. Razem debiutowali w wygranym 9:0 meczu z Norwegią. Znali się tak dobrze, że Jacek Fedorowicz zaprosił ich do udziału w programie telewizyjnym „Małżeństwo doskonałe”. Nie lubi udzielać wywiadów i stroni od mediów. W barwach zabrzańskiego klubu rozegrał pół tysiąca spotkań. Był niewysokim, szybkim i bardzo zwinnym zawodnikiem, do którego idealnie pasuje określenie filigranowy skrzydłowy.

Zygfryd Szołtysik – biogram

  • Pełne imię i nazwisko: Zygfryd Ludwik Szołtysik
  • Data i miejsce urodzenia: 24.10.1942 Sucha Góra
  • Wzrost: 162 cm
  • Pozycja: Pomocnik/Napastnik

Historia i statystyki kariery

Kariera juniorska

  • Zryw Chorzów (1956-1961)

Kariera klubowa

  • Górnik Zabrze (1962-1974, 1975-1978) 395 występów, 91 bramek
  • US Valenciennes (1974-1975) 25 występów, 2 bramki
  • Toronto Falcons (1978)
  • Górnik Knurów (1978-1984)
  • Eintracht Hamm (1986-1987)
  • SVA Bockum-Hovel (1987-1990)

Kariera reprezentacyjna

  • Polska U-18 (1961) 7 występów, 2 bramki
  • Polska U-23 (1961-1966) 7 występów, 1 bramka
  • Polska (1963-1972) 46 występów, 10 bramek

Statystyki i osiągnięcia:

Osiągnięcia zespołowe:

Górnik Zabrze

  • 7x mistrzostwo Polski (1963, 1964, 1965, 1966, 1967, 1971, 1972)
  • 6x Puchar Polski (1965, 1968, 1969, 1970, 1971, 1972)

Reprezentacja:

  • 1x Mistrzostwo Olimpijskie (1972)
  • Vicemistrzostwo Europy U-19 (1961)

Nie można zacząć inaczej niż od wspomnianego na wstępie spotkania z ZSRR. Zegar wskazywał 69. minutę spotkania. Polacy przegrywali 0:1. Choć atakowali i zaczynali przeważać, to nie byli w stanie udokumentować swojej przewagi. Trener Górski musiał coś zmienić i postanowił wprowadzić na boisko świeżego zawodnika. Wybór padł na Andrzeja Jarosika z Zagłębia Sosnowiec. Był jednym z bardziej doświadczonych reprezentantów i dwukrotnym królem strzelców polskiej ekstraklasy. Wtedy jednak urażony tym, że nie ma dla niego miejsca w wyjściowym składzie, odmówił wejścia na boisko. Odburknął szkoleniowcowi, że teraz, to on nie gra, ale pan Kazimierz nie przejął się tym i zwrócił się do Szołtysika:

Wobec tego, ty Mały, zastąpisz Guta.

Koncert Małego

Mały wszedł i od razu wziął się do pracy. Kiedy pojawił się na boisku, to od razu lepiej grało się też Lubańskiemu. Obaj doskonale znali się z Górnika Zabrze, z którym święcili wiele triumfów i w barwach którego we dwójkę niejednokrotnie przesądzali o zwycięstwach. Doskonale zdawał sobie sprawę, czego się od niego oczekuje. W trakcie swojej kariery grywał w wielu trudnych meczach i nie było mowy o tym, że nie poradzi sobie z presją.

Szołtysik wbiegł na boisko i wtedy zaczęło się. Graliśmy „w ciemno” jak w najlepszych meczach Górnika. Robert Gadocha zaczynał swoje rajdy po skrzydłach. Deyna „mieszał” w środku. Naprawdę zaczynało się coś dziać. Widziałem, że Rosjanie spuszczają z tonu. Nadszedł upragniony moment. Piłka chodziła jak po sznurku: Szołtysik – Gadocha – Szołtysik – Gadocha. Dostaję piłkę na polu karnym. I widzę tego cudownego sędziego, pędzącego z wyciągniętym przed siebie paluchem. Jest karny! – wspominał Włodzimierz Lubański w książce „Ja, Lubański”.

Polacy, żeby myśleć o grze w finale, musieli wygrać. Rywale zaczynali dawać oznaki zmęczenia, a w naszych piłkarzy wstąpiły nowe siły. Wszyscy rzucili na szalę resztki sił i ruszyli do ataku. Opłaciło się to na trzy minuty przed ostatnim gwizdkiem norweskiego arbitra. Wtedy Robert Gadocha przeprowadził jeden ze swoich słynnych rajdów i zagrał w kierunku pola karnego.

Przy piłce Robert Gadocha. Zagrywa do Włodka Lubańskiego. Krzyczę do niego, wychodząc na pozycję: „Daj! Włodek daj!”. Włodek rozumie mój zamiar, idealnie wystawia, a  ja o ułamek sekundy ubiegam Churciławę. Piłka idealnie uderzona mija o centymetry dłoń Rudakowa i ląduje w siatce – opisywał Szołtysik w „Wielkim finale”.

Wypracowane w klubie automatyzmy przyniosły rezultaty w reprezentacji. I to w najbardziej odpowiednim momencie. Filozofia klubowych duetów i tercetów, którą wyznawał Górski, sprawdziła się.

Z Zygą znaliśmy się tyle lat. Potrafiliśmy przewidzieć, gdzie kto będzie, jak podać, kiedy i gdzie odegrać. To w tym meczu z Rosjanami „zagrało” nam w stu procentach – opowiadał Lubański.

Szołtysik stał się bohaterem. Wywalczył tym występem miejsce w jedenastce, która zagrała o złoto z Węgrami. To po jego podaniu Deyna przeprowadził akcję, w której strzelił wyrównującego gola. Najbardziej w pamięci jednak zapadł wszystkim jego występ przeciwko ZSRR. Praktycznie w każdym wywiadzie pytano go o tamto spotkanie. Jedno z najlepszych, jakie rozegrał w reprezentacji.

Po meczu każdy mi mocno gratulował, przytulał. Serce uciekało do gardła… Wtedy poczułem, jak musieli się po swoich wielkich meczach czuć Deyna czy Lubański – wspominał w wywiadzie dla portalu Łączy nas piłka.

Zryw do piłki

Zygfryd Szołtysik urodził się 24 października 1942 r. w Suchej Górze koło Radzionkowa. Jego ojciec Paweł był górnikiem. Ciężką pracę w kopalni odreagowywał poprzez grę na różnych instrumentach, zwłaszcza na skrzypcach. Marzyło mu się, żeby jego syn został wirtuozem właśnie tego instrumentu. Kiedy nastały święta Bożego Narodzenia, mały Zygfryd znalazł pod choinką prezent od ojca.

Kiedy po wieczerzy rozpakowałem z przejęciem ten wspaniale opakowany prezent, nie mogłem ukryć rozczarowania. Bliski płaczu krzyknąłem: „Jo nie chca skrzipiec, ino bal!”. Z rozpaczą ciepłem te skrzypce o ziemię. Rozbiły się na malutkie kawałeczki – wspominał Szołtysik w książce Pawła Czado „Górnik Zabrze. Opowieść o złotych latach”.

Lania jednak nie dostał. Ojciec pozwolił synowi realizować pasję, jaką była dla niego gra w futbol. Jako dziecko często chodził wypasać kozy nad stawem Grota, nieopodal domu. Zawsze towarzyszyła mu przy tym piłka.

Kozy były na tyle fajne, że zajmowały się same sobą i pasły się byle gdzie, a ja mogłem się zająć tylko i wyłącznie piłką. Przez cały czas grałem, a po kilku godzinach zabierałem kozy i wracałem z nimi do domu. Kozy były zadowolone i ja byłem zadowolony – opowiadał na łamach książki Pawła Czado.

Swoje pierwsze piłkarskie kroki stawiał w drużynie Zrywu Chorzów. Jej opiekunem był jeden z najwybitniejszych szkoleniowców młodzieży w polskiej piłce. Józef Murgot był trenerem, gospodarzem boiska, kierownikiem drużyny, a nawet kucharzem swoich podopiecznych, którzy zwracali się do niego per profesorze. Dodatkowo pomagał im również w nauce. Spod jego skrzydeł wyszło wielu świetnych zawodników. Oprócz Szołtysika w Zrywie zaczynali Antoni Piechniczek, Józef Janduda czy Jan Banaś. Murgot znakomicie potrafił dotrzeć do swoich piłkarzy, interesował się tym, jak idzie chłopakom w szkole i co robią poza nią. Każdy w zespole doskonale wiedział, co ma zrobić z piłką, czy jak zachować się na boisku.

Byłbym spokojny o polski futbol, gdyby udało nam się wychować przynajmniej paru Szołtysików – mówił Murgot dziennikarzom tuż przed swoim odejściem na emeryturę.

Juniorskie medale

Juniorzy Zrywu pod wodzą świetnego trenera dwukrotnie zdobywali mistrzostwo Polski. W 1960 r. zwyciężyli z warszawską Gwardią 5:0, a rok później rozbili aż 10:1 zespół Górnika Wałbrzych. Zwłaszcza ten drugi mecz zasługuje na uwagę. Rozegrany został bowiem 13 września na Stadionie Śląskim i poprzedzał mecz Górnika Zabrze z Tottenhamem w Pucharze Europejskich Mistrzów Krajowych. Dla zabrzan był to debiut w europejskich pucharach. Młodych zawodników oklaskiwało kilkadziesiąt tysięcy widzów, a wśród bohaterów chorzowskiej drużyny znaleźli się Jan Banaś i właśnie Zygfryd Szołtysik. Dla wszystkich młodych aktorów tego widowiska musiało to być niesamowite.

To było wielkie przeżycie. Potem oglądałem Górnika z trybun, jak w pewnym momencie prowadził z mistrzem Anglii 4:0. Było mnóstwo ludzi, tego się nie zapomina – wspominał Szołtysik.

Już wtedy był w kręgu zainteresowań kilku klubów. Najbardziej w walce o jego zatrudnienie liczyły się chorzowski Ruch i Górnik Zabrze. Uwagę na swoją osobę zwrócił nie tylko dwoma złotymi medalami juniorskich mistrzostw Polski, ale także występami w reprezentacji.

Kilka miesięcy przed wspominanym spotkaniem na Stadionie Śląskim pojechał z kadrą do Portugalii na Turniej Juniorów UEFA, czyli młodzieżowe mistrzostwa Europy U-18. Polska drużyna wygrała swoją grupę, pokonując w niej wysoko Francję (bramka Szołtysika) i remisując z Grecją. W dodatkowym meczu towarzyskim o puchar Jose Crahaya wygrali z Austrią. W półfinale Szołtysik i koledzy musieli stawić czoła drużynie z RFN, w której składzie grali wówczas młodzi Sepp Maier i Wolfgang Overath. Skazywani na porażkę Polacy zwyciężyli 2:1. Młodzi reprezentanci Polski sprawili tym samym dużą niespodziankę i znaleźli się w finale. Niestety w starciu o złoto już w pierwszych minutach boisko musiał opuścić czołowy stoper drużyny Janusz Rewilak. Grając w osłabieniu, Polacy nie byli w stanie przeciwstawić się rywalom i musieli uznać wyższość gospodarzy, przegrywając aż 0:4. Zdobyty srebrny medal był pierwszym w historii polskiej piłki nożnej.

Pierwszy raz jechaliśmy na taką imprezę. Mieliśmy dobry zespół, większość chłopaków potem została gwiazdami w I lidze. Świetni byli Józef Janduda z Ruchu, Janusz Kowalik i Krzysztof Hausner z Cracovii, Jerzy Musiałek, Roman Kasprzyk z Ruchu, Czesław Studnicki z Wisły. To był mocny zespół, nieprzypadkowo tak daleko zaszliśmy – wspominał Szołtysik w rozmowie z Nikodemem Chinowskim na stronach portalu Łączy nas piłka.

Ruch czy Górnik? – Oto jest pytanie…

Wkrótce Zyga stanął przed dylematem. Po dobrych występach w kadrze i w Zrywie pojawiły się propozycje od czołowych klubów. Bliżej był mu do chorzowskiego Ruchu, z którym podpisał nawet wstępny kontrakt, ale do akcji wkroczył Górnik Zabrze. Podobno młodego zawodnika włodarzom zabrzańskiego klubu miał polecić młody trener Kazimierz Górski. Szołtysik był jeszcze niepełnoletni i ostateczne słowo należało do rodziców. Działacze Górnika przekonali ich, że ich powinien grać właśnie w Zabrzu. Oferowali mieszkanie, szkołę dla dwóch sióstr i brata. Ojciec miał też dostać pracę w kopalni. Do tego wszystkiego dołożyli jeszcze pralkę. Była to zdecydowanie lepsza oferta niż ta z Chorzowa. Ruch za podpis oferował młodemu zawodnikowi tylko garnitur. Dzisiaj wydawać się to może śmieszne, ale to był początek lat 60. i zupełnie inna rzeczywistość.

Szołtysik miał dostawać miesięczną pensję z kopalni i dodatkowo 600 złotych premii za mecz. Jednorazowo otrzymał też 2 tys. za podpis. Przez to, że wcześniej już parafował umowę z Ruchem, musiał przejść przez trzymiesięczny okres dyskwalifikacji, bo nie można było podpisywać dwóch kontraktów jednocześnie.

Nigdy nie myślałem, że Ruch z Górnikiem będą się o mnie bić! Poszedłem do wielkiego Górnika. Na mnie robiło wrażenie, że tam kibice nawet na trening przychodzili i nas oglądali. Górnik to była wtedy potęga. Miałem dużo szczęścia, że mnie chcieli – mówił w rozmowie dla portalu Łączy nas piłka.

Podobno na pierwszym treningu został wzięty za syna Ernesta Pohla. Nawet jako dojrzały piłkarz wyglądał jak dziecko. Ważył ledwie 60 kilogramów i miał 162 centymetry wzrostu. Nic dziwnego, że wołano na niego Mały. Kiedy zakończył okres karencji, mógł w końcu zadebiutować w lidze. Pierwszy raz barwy Górnika przywdział 11 marca 1962 r. Był to pierwszy mecz skróconego sezonu, po którym grano już systemem jesień-wiosna. Szołtysik wszedł na drugą połowę wyjazdowego meczu z Cracovią, zmieniając Joachima Czoka i od razu strzelił bramkę.

W Górniku miałem rzeczywiście świetny start. Już w debiucie z Cracovią strzeliłem bramkę, a w czwartym meczu z Zagłębiem Sosnowiec zaliczyłem hat-tricka. W pierwszych siedmiu meczach strzeliłem aż dziewięć goli! Najlepsze, że w tym spotkaniu z Cracovią zdobyłem bramkę… głową. Po rzucie rożnym wmieszałem się w tłum i przyłożyłem głowę, gdzie trzeba. Piłka wpadała do bramki. Miałem wtedy więcej szczęścia niż rozumu – wspominał swoje ligowe początki w książce „Górnik Zabrze. Opowieść o złotych latach”.

Wkrótce wywalczył miejsce w podstawowej jedenastce. Wystąpił we wszystkich meczach tamtego skróconego sezonu. W dwumeczu o mistrzostwo Polski piłkarze Górnika musieli jednak uznać wyższość Polonii Bytom. Mimo że w obu pojedynkach Szołtysik wpisał się na listę strzelców, to na pierwszy seniorski tytuł musiał jeszcze poczekać.

Mały w wielkim Górniku

Niewiele czasu potrzebował, żeby stać się jednym z najlepszych zawodników w Górniku. Często decydował o obliczu ofensywy, zachwycał kibiców swoją znakomitą techniką. Świetnie dostrzegał partnerów i zawsze znakomicie potrafił ich obsłużyć podaniem.

Zwrotny, świetny technik, znakomite przyspieszenie, genialne podanie prostopadłe – mówił o nim Andrzej Strejlau w wywiadzie dla Polskiego Radia.

Kiedy zimą 1963 r. do kadry dołączył młodziutki Włodzimierz Lubański, to obaj stworzyli z Szołtysikiem znakomity duet. Razem w przyszłości mieli stanowić o sile ofensywnych formacji drużyny z Zabrza. Pierwszy sezon w systemie jesień-wiosna Mały wraz z kolegami zakończyli z tytułem mistrzowskim. Później Górnik wygrał jeszcze cztery razy z rzędu.

(…) umiejętność wyczuwania przez Szołtysika tego, co ja chcę w danym momencie zrobić, była wyjątkowa. On na przykład często podawał mi piłę, zanim ja rozpocząłem bieg. Umiał wyczuć to, w jaki sposób ja się będę poruszał po murawie. Przewidywał moje ruchy. I to było coś nadzwyczajnego, to powodowało, że w wielu wypadkach właśnie z jego podań strzelałem bramki – opowiadał Włodzimierz Lubański w książce „Życie jak dobry mecz”.

Bardzo dużą rolę w karierze Szołtysika odegrał trener Geza Kalocsay. Węgier umożliwił Małemu wejście na wyższy poziom. Nauczył go zasad nowoczesnej gry pomocnika. Takiego, który nie tylko organizuje atak, ale i w razie potrzeby wspomaga obronę. Mimo swoich warunków fizycznych, Szołtysik nigdy nie odstawiał nogi i zawsze grał z pełnym zaangażowaniem. Nie stronił od twardej, ostrej walki o piłkę. Dużo mu również dało zetknięcie się z futbolem południowoamerykańskim. To węgierski trener załatwił wyjazdy do Ameryki, żeby poznać inne style gry i nauczyć zawodników nowych zagrań i elementów taktyki.

Poznawaliśmy nowy futbol. Wtedy nie było tak łatwego dostępu do innych krajów, innych lig. Nie wiedzieliśmy, jak grają w Brazylii czy Argentynie. Takie wyjazdy uczyły nas nowości. Pohl, Lentner, Brychczy… to byli znakomici piłkarze, przerastali naszą ligę. Ale w pewnym momencie przestawali się rozwijać, bo nie czerpali wzorców światowych. Jak grali w drużynie narodowej, to za przeciwników mieli NRD, Czechosłowację czy Bułgarię. To czego oni mieli się jeszcze od tych piłkarzy uczyć? – oceniał Szołtysik w rozmowie z Nikodemem Chinowskim.

Szołtysik vs. Dynamo

Kalocsay był znakomitym taktykiem, otworzył zawodnikom oczy i pokazał im, na czym faktycznie polega piłka nożna. Bardzo dużą wagę przywiązywał do pojedynków jeden na jeden. Oprócz treningu taktycznego ogromny nacisk kładł na przygotowanie fizyczne i zaangażowanie w grę.

Geza Kalocsay żądał od nas gry kontaktowej, agresywnej. Wzrosła przez to liczba kontuzji, bo nawet na treningach musieliśmy grać ostro, jak na meczu – opowiadał Szołtysik w książce Pawła Czado.

Ciężkie treningi przyniosły jednak skutek. Górnik nie miał sobie równych na krajowych boiskach. Zaczynał również coraz więcej znaczyć na arenie międzynarodowej. W 1967 r. w pierwszej rundzie Pucharu Mistrzów odprawili z kwitkiem szwedzki Djurgårdens. W kolejnej fazie przeciwnikami Górnika miało być kijowskie Dynamo. Mistrzów ZSRR prowadził słynny Wiktor Masłow, a we wcześniejszej fazie nie dali szans broniącemu tytułu szkockiemu Celtikowi. W zgodnej opinii fachowców to piłkarze z Kijowa byli faworytami tamtego starcia

Węgierski trener zdecydował się zagrać w rzadko wówczas spotykanym ustawieniu 4-4-2. Chciał w ten sposób zagęścić środek pola i zyskać przewagę w kluczowej strefie boiska. Druga linia złożona z Erwina Wilczka, Alfreda Olka, młodego juniora Alozjego Deji i Zygfryda Szołtysika wywiązała się ze swoich zadań znakomicie. Gospodarze objęli prowadzenie po samobójczej bramce Olka, choć według niektórych Polak był faulowany przez Byszowca. Radość przeciwników nie trwała jednak długo. Już trzy minuty później Alfred Olek zainicjował akcję, po której padło wyrównanie. Kapitalnym strzałem pod poprzeczkę popisał się niezawodny Szołtysik, a Bannikowowi nie pozostało nic innego jak wyciągnąć piłkę z siatki. Na pół godziny przed końcem na 2:1 podwyższył Lubański i sensacja powoli stawała się faktem. W końcówce bohaterem został również Hubert Kostka, który obronił rzut karny. Pewni siebie zawodnicy Dynama, którzy mieli plan wygrać na tyle wysoko, żeby sprawy awansu były rozstrzygnięte, musieli uznać wyższość Polaków.

Byliśmy w Kijowie silni jednością poczynań, przeogromną chęcią nieustępliwej walki o zwycięstwo i kiedy tego pragną wszyscy zawodnicy, zwycięstwo przychodzi łatwiej! – podsumował znakomity występ całej drużyny Lubański.

Rewanż rozgrywano na Stadionie Śląskim. Mecz wywołał ogromne zainteresowanie. Opustoszały ulice, stadion wypełnił się po brzegi. Polakom do awansu wystarczał remis. Zabrzanie grali ostrożnie, mniej efektownie niż w pierwszym starciu. Kiedy w 33. minucie gości na prowadzenie wyprowadził Turiańczyk, zrobiło się nieco nerwowo. Wprawdzie dzięki bramkom strzelonym na wyjeździe aktualny wynik dawał awans Górnikowi, to jednak był to wynik niebezpieczny. Górnicy chcieli jednak udowodnić, że zwycięstwo w Kijowie nie było przypadkowe i to oni zasługują na przejście dalej. Wreszcie bardzo aktywny Wilczek przedarł się prawą stroną, minął rywala, podał do Lubańskiego, a ten przedłużył do Szołtysika. Mały doskonale wiedział, co zrobić, nie miał kłopotów i po raz drugi w tym dwumeczu pokonał Bannikowa. Do końca spotkania wynik się nie zmienił. Górnik zameldował się w ćwierćfinale, a ulice wypełniły się rozradowanymi kibicami.

Strzeliłem gola, a po meczu na murawę wbiegło kilka tysięcy ludzi, by wiwatować naszą wygraną. Mało kto był trzeźwy, bo wtedy na trybunach było spokojnie, ale niemal każdy brał na stadion butelkę wódki. Była jesień, samochody mieli nieliczni, piłki nie było w telewizji, więc taki mecz to było święto, czasami jedyny namacalny kontakt z wielkim światem. Wtedy to nawet się bałem. Ściągali mi buty, koszulkę, spodenki… Wszystko z wielkiej sympatii, ale ja mam 162 cm wzrostu! Nie miałem wielkich szans – wspominał w rozmowie z Dariuszem Czernikiem dla katowickiego Sportu.

Jego występ docenili nie tylko kibice, ale i fachowcy. Chwalili go także dziennikarze i co zrozumiałe kronikarze Górnika.

W Chorzowie wielki mecz rozegrał (…) Szołtysik. Pracował on chyba na 2/3 długości boiska, często widywany był pod bramką gości, nierzadko także w pobliżu Lubańskiego, staczającego ostre pojedynki z Królikowskim i Sosnichinem. Szołtysik wreszcie po pięknej akcji pary Wilczek – Lubański zdobył dla Górnika wyrównującą bramkę – czytamy w kronice zabrzańskiego klubu.

Świetne występy na arenie europejskiej nie uszły uwadze ekspertów. Lubański i Szołtysik jako pierwsi Polacy znaleźli się na listach najlepszych zawodników w plebiscycie tygodnika France Football. W 1969 r. Zyga został uznany za najlepszego zawodnikia w kraju, zwyciężając w plebiscycie o Złote Buty katowickiego Sportu.

Szołtysik i Lubański, czyli małżeństwo doskonałe

Obaj piłkarze stworzyli razem jeden z najsłynniejszych duetów w historii polskiej piłki. Znakomicie rozumieli się na boisku i często grali w ciemno. Długo ze sobą przebywali, odwiedzali się wzajemnie, spędzali wspólnie czas i dzielili się opiniami na temat życia codziennego, zainteresowań, czy wreszcie na temat gry. Na zgrupowaniach mieszkali w jednym pokoju. Co ciekawe, obaj byli przy tym małomówni.

Rozmawialiśmy ze sobą w ogóle bardzo mało, a będąc sami w pokoju – prawie nigdy. Potrafiliśmy koncentrować się w zupełnej ciszy. Przez dwie, trzy godziny byliśmy razem i milczeliśmy. A jednak rozumieliśmy się w sposób idealny – opowiadał Lubański w książce Krzysztofa Wyrzykowskiego.

Ich współpraca na boisku przynosiła owoce, a popularność zabrzańskiego duetu ciągle rosła. W telewizji bardzo popularny był wtedy program Małżeństwo doskonałe. Początkowo brały w nim udział tylko małżeństwa, ale po jakimś czasie do zabawy zapraszano różne znane z prasy czy telewizji pary. Uczestnicy nie słysząc się, odpowiadali na te same pytania, które miały pokazać, jak dobrze się znają. Do udziału zaproszono również Lubańskiego i Szołtysika.

Piłkarze wsiedli w Katowicach do pociągu ekspresowego Górnik i ruszyli do Warszawy. Część drogi przespali, a część zwyczajnie przemilczeli. Dopiero przed Warszawą Lubański powiedział do kolegi, że powinni coś o sobie wiedzieć. Starali się zapamiętać numer kołnierzyka, buta, ulubiony kolor, danie czy typ dziewczyny. Po latach znajomości wcale nie wiedzieli o sobie wszystkiego. Ustalili też, że jeśli będą pytania z kilkoma odpowiedzi do wyboru, to zawsze wybiorą wariant c. Wchodząc do studia, próbowali się dowiedzieć, o co będą pytani, ale nic z tego. W końcu prowadzący Jacek Fedorowicz zaczął zadawać pytania.

Jest numer butów i jest także pytanie, które obiegło wkrótce całą Polskę. Pyta mnie Jacek Fedorowicz, co bym powiedział Szołtysikowi, gdyby przestrzelił wyłożoną przez mnie piłką, która jest już prawie w bramce. I są trzy możliwości do wyboru. Pamiętając o regule „C”, wybieram „C”. I słyszę: „Oj, Zyga, Zyga”. Kilka chwil później Zyga, znów pamiętając o naszej umowie, zrobił to samo – opisywał występ w teleturnieju Lubański.

Klubowa para wygrała teleturniej, a w nagrodę dostali odlew dłoni prezesa. Statuetka była jednak na tyle nieporęczna, że zostawili ją w Warszawie. Kilka dni później rozgrywali mecz z Wisłą w Krakowie. Szołtysik znalazł się w świetnej sytuacji, ale fatalnie przestrzelił. Cały stadion, jak na komendę westchnął Oj Zyga, Zyga.

W biało-czerwonych barwach

W reprezentacji zadebiutował razem z… tak jest – z Włodzimierzem Lubańskim. Obaj zagrali od pierwszych minut w pamiętnym spotkaniu z Norwegią w Szczecinie 4 września 1963 r. Polacy wygrali 9:0 i wszyscy pamiętają tamto spotkanie ze względu na wynik i udany debiut Lubańskiego, który został najmłodszym reprezentantem w historii. Kilka lat starszy Szołtysik zagrał równie dobrze, o ile nie lepiej. To on rozpoczął strzelaninę już w 10. minucie, a w 67. po raz drugi wpisał się na listę strzelców.

Najlepsze lata jego kariery przypadają na okres, kiedy reprezentacji ciągle czegoś brakowało. Nie udawało się uzyskać awansu ani do mistrzostw świata, ani do turniejów o mistrzostwo Europy. Mimo że Szołtysik zbierał zwykle dobre recenzje, to sam nigdy nie był z siebie zadowolony. Zawsze szukał w swojej grze elementów, które mógłby poprawić. W kadrze grał z najlepszymi zawodnikami w kraju. To tutaj mógł najbardziej podnosić swoje umiejętności, wzorować się na lepszych od siebie czy uczyć się nowych zagrań. Sam przyznawał po latach, że w lidze trzeba się było przykładać ledwie do paru spotkań. Przyczyn niepowodzeń reprezentacji w latach 60. szukał w braku doświadczenia:

Zawsze czegoś brakowało. Można się zastanawiać czy rywale byli za mocni, ale ja powiem, że nie. To my nie graliśmy tak, jak powinniśmy. U siebie ich ogrywaliśmy, ale gubiliśmy się na wyjazdach. Nie mieliśmy tego obycia wyjazdowego. Nie znaliśmy obcych systemów gry, baliśmy się, co oni pokażą u siebie, jak są przygotowani. Oni grali, a my czekaliśmy. Brakło obycia i doświadczenia. Ta wiedza pojawiła się dopiero w latach 70. Wtedy zaczęło procentować większe ogranie w świecie i to przełożyło się na wyniki – oceniał w wywiadzie z Nikodemem Chinowskim.

Doszukiwał się też innych przyczyn. Winę za porażkę 1:6 z Włochami w eliminacyjnym meczu mistrzostw świata, w którym mieliśmy jeszcze cień szansy na awans, zrzuca na niespodziewaną ospałość piłkarzy:

Do dziś nie jestem w stanie pojąć, co się wtedy stało. Dzień przed meczem byliśmy „naładowani” i czuliśmy się bardzo mocni. Wygrana w Szkocji, siedem bramek strzelonych Finom… W dniu meczu od rana wszyscy narzekali na ospałość i zmęczenie. Wszyscy! Naprawdę podejrzewam, że coś nam wrzucili do żarcia – opowiadał na łamach Sportu.

Przez kilka lat był podstawowym zawodnikiem reprezentacji. Stawiali na niego Koncewicz, Brzeżańczyk i Górski. Szołtysik zawsze odpłacał się pełnym zaangażowaniem. Jego przyjaciel Włodzimierz Lubański mówił o nim jako o fenomenie piłkarskim. Nie chodziło tylko o to, że znakomicie się ze sobą rozumieli. Zyga miał niespożyte siły, zawsze zostawiał serce na boisku i zawsze miał najlepsze badania wydolnościowe.

Największy sukces z reprezentacją, jakim bez wątpienia jest olimpijskie złoto, zaliczył w wieku 30 lat. Dziś to szczytowy okres w karierach wielu piłkarzy, ale w latach 70. inaczej na to spoglądano. Graczy, którzy przekroczyli trzydziesty rok życia, traktowano już jak piłkarskich emerytów. Po igrzyskach w Monachium zagrał w reprezentacji jeszcze tylko jeden mecz. 15 października 1972 na stadionie Zawiszy w Bydgoszczy Polacy wygrali 3:0, a oprócz Zygi z kadrą pożegnał się też Hubert Kostka. W przeciwieństwie do bramkarza Górnika, Szołtysik nie miał zamiaru kończyć kariery.

Darzę Szołtysika osobistą sympatią, ale wiosną zarówno on, jak i Bronisław Bula z Ruchu byli w słabej formie. Sformowałem w tym czasie drugą linię, która nie zawodziła. Dlaczego miałem na nią nie stawiać? Jakiekolwiek roszady lub wymiana dobrze zgranych elementów mogłoby grozić osłabieniem jej wartości – tłumaczył trener Górski nieobecność Szołtysika w składzie reprezentacji przed eliminacyjnym mecz z Walią, podczas rozmowy z czytelnikami w redakcji „Sportu”.

Sam zawodnik rozstanie z kadrą określał jako chłodne. Miał trochę żalu, że nikt z nim wtedy nie porozmawiał.

Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego mnie odsunął. Z drugiej strony ja już miałem 32 lata, a chciałem jeszcze pograć w piłkę i trochę zarobić, więc wyjechałem do Francji. Górski musiał zmienić drużynę. Wypadli Kostka, Anczok, ja i kilku innych. Górski szukał nowego powietrza, innego ustawienia. (…) Na igrzyskach graliśmy bardzo do przodu i było mało defensywy. Środkowa linia, z Deyną i ze mną, była atakująca. Górski szukał kogoś do gry defensywnej obok Maszczyka. Poświęcił mnie. Nigdy ze mną nie rozmawiał, nie tłumaczył. Nawet mi nie podziękował za tyle lat wspólnej gry. Może też była w tym moja wina, że ja nigdy do Górskiego sam nie podszedłem? Rozstaliśmy się na chłodno. Z czasem żal nieco przeszedł – opisywał koniec swojej reprezentacyjnej kariery w rozmowie dla portalu Łączy nas piłka.

Licznik jego reprezentacyjnych występów zatrzymał się na 52 występach, choć oficjalne źródła podają 46. Sam zainteresowany tak się do tego odnosił:

Za 50. mecz dostałem pamiątkowy proporczyk. Zawsze tych meczów było 52, a teraz zmniejszyli mi do 46. Jeszcze trochę i się okaże, że w ogóle nie grałem… Jak na dziesięć lat bycia w reprezentacji to nie jest duża liczba. To były inne czasy niż teraz, nie gra się tylu meczów kwalifikacyjnych czy towarzyskich. Teraz niektórzy po pięciu latach już tyle meczów mają na koncie. Wtedy czasem grało się po trzy-cztery mecze w roku. Myślę, że jak na tamte czasy to te 52 spotkania to bardzo dobry wynik – wspominał.

Zmierzch wielkiego Górnika

Powoli zaczynał się koniec epoki wielkiego Górnika. Wielu z wybitnych zawodników zakończyło kariery. Kilku wyjechało spróbować sił w zagranicznych klubach. Krótko po mistrzostwach świata w 1974 r. zgodę na wyjazd dano również Szołtysikowi. Miał występować we francuskim Valenciennes. W adaptacji miał mu pomóc inny zasłużony gracz zabrzańskiego klubu – Erwin Wilczek, który był tam już od roku. Szołtysik miał zapewnione miejsce w podstawowej jedenastce, ale po niedługim czasie wrócił do Górnika.

Żona był w ciąży, została w Zabrzu. Chciała, żebym wracał. Nie było mi we Francji łatwo. Nie znałem języka, nie mogłem pogadać, pożartować. Po powrocie do Górnika odżyłem. Ale teraz po latach żałuję, że tak się stało. Jeszcze byłem wtedy w formie, miałem szansę pokazać się na Zachodzie. Nie wykorzystałem tej szansy – oceniał w książce „Górnik Zabrze. Opowieść o złotych latach”.

Po powrocie proponowano mu prowadzenie drużyny juniorów, ale Zyga chciał grać. Występował w Górniku do końca sezonu 1977/78. Wyjazdowa porażka 0:3 z Arką Gdynia przesądziła o spadku wielkiej jeszcze przed chwilę drużyny z ligi. To był jego ostatni mecz w barwach zabrzańskiego klubu. Jak podaje Paweł Czado w swojej ostatniej książce, przez kilkanaście sezonów Szołtysik wystąpił w 512 oficjalnych spotkaniach (395 w lidze i 46 w europejskich pucharach) Górnika. Do dzisiaj nikt nie pobił tego rekordu.

Spadliśmy wtedy, ale uważam, że mieliśmy strasznego pecha. W wielu meczach mieliśmy sporo okazji, byliśmy lepsi, ale nie wygrywaliśmy. W drugiej lidze, po spadku, nie grałem już w Górniku, wyjechałem do Kanady. Moi młodsi koledzy wrócili po roku do pierwszej ligi, ale nie było łatwo. Tam trzeba walczyć, nie odstawiać nogi! – opowiadał.

Emerytura

Po odejściu z Górnika wyjechał do Kanady, gdzie grał krótko w Toronto Falcons. Potem przez sześć lat występował jeszcze na III-ligowych boiskach w barwach Górnika Knurów. Był oczywiście podstawowym zawodnikiem drużyny. Z tym klubem zdołał nawet awansować do II ligi. To, że w wieku 42 lat był w stanie grać na ciągle wysokim poziomie, to również zasługa trybu jego życia. Zawsze przykładnie się prowadził.

Duży wpływ na moją karierę miał też tryb życia. Nigdy nie narzekałem na kontuzje, bo bardzo dobrze się prowadziłem. Nawet kiedy byłem żonaty, o seksie przed meczem nie było mowy. Może to był błąd, bo w konsekwencji zaważyło to na moim małżeństwie – oceniał po latach.

Po przemianach ustrojowych zdecydował się, podobnie jak wielu innych śląskich piłkarzy, na wyjazd do Niemiec. Osiadł w Hamm. Jeszcze na początku lat 90. grywał w niższych ligach. Mieszka niedaleko klubowego kolegi Stefana Florenskiego. Obaj oddają się swojej nowej pasji, jaką jest działka. Często organizują spotkania byłych piłkarzy, ale pan Zygfryd stroni od rozgłosu i mediów. Jak sam mówi, wiedzie żywce spokojnego emeryta i cieszy się bliskością rodziny.

Mikrej postury, niskiego wzrostu, ale za to wielki duchem. W czasie gry miał świetny przegląd sytuacji, dużo widział. Poza tym wyborny technik – opisywał go Kazimierz Górski w „Alfabecie Pana Kazimierza” Macieja Polkowskiego.

Przez kilkanaście lat był w czołówce polskich piłkarzy. Zawsze prezentował równy, wysoki poziom. Mały wzrostem, ale wielki sercem, zawsze grał na 100 procent. Jego zaangażowanie i oddanie drużynie można stawiać jako wzór młodym adeptom piłki nożnej.

BARTOSZ DWERNICKI

Przy pisaniu tekstu posiłkowałem się następującymi publikacjami:

  • Paweł Czado – Górnik Zabrze. Opowieść o złotych latach
  • Kazimierz Górski – Z ławki trenera
  • Włodzimierz Lubański, Michał Olszański – Życie jak dobry mecz
  • Włodzimierz Lubański, Przemysław Sowiński – Włodek Lubański. Legenda polskiego futbolu
  • Rafał Paśniewski – Drużyna marzeń
  • Maciej Polkowski – Alfabet Pana Kazimierza
  • Stefan Szczepłek – Moja historia futbolu. Tom 2. Polska
  • Krzysztof Wyrzykowski – Ja, Lubański
  • Piłka jest okrągła. 50 lat piłkarstwa w województwie katowickim – praca zbiorowa
  • Wielki finał – praca zbiorowa
  • Kolekcja klubów. Tom 6. Górnik Zabrze
  • Encyklopedia Piłkarska FUJI. Biało-czerwoni. Tom 14
  • Encyklopedia Piłkarska FUJI. Biało-czerwoni. Tom 16
  • 75 lat OZPN Katowice – księga pamiątkowa
  • wywiad z Zygfrydem Szołtysikiem z 23 października 2015 r. dla katowickiego Sportu, który przeprowadził Dariusz Czernik
  • wywiad z Zygfrydem Szołtysikiem z 28 stycznia 2017 r. dla Łączy nas piłka, który przeprowadził Nikodem Chinowski
  • Zygfryd Szołtysik skończył 74 lata – artykuł Marka Dziechciarza dla oficjalnej strony Górnika Zabrze
  • Encyklopedia Górnika Zabrze WikiGórnik

Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 5 / 5. Licznik głosów 1

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

spot_img
Bartosz Dwernicki
Bartosz Dwernicki
Pierwsze piłkarskie wspomnienia to dla niego triumf Borussii Dortmund w Lidze Mistrzów i mecze francuskiego mundialu w 1998 r. Później przyszła fascynacja Raúlem i madryckim Realem. Z biegiem lat coraz bardziej jednak kibicuje konkretnym graczom niż klubom. Wielbiciel futbolu latynoskiego i afrykańskiego, gdzie szuka pozostałości futbolowego romantyzmu. Ciekawych historii poszukuje też w futbolu za żelazną kurtyną. Lubi podróże i górskie wędrówki.

Więcej tego autora

Najnowsze

„Przewodnik Kibica MLS 2024” – recenzja

Przewodnik Kibica MLS już po raz czwarty ukazał się wersji drukowanej. Postanowiliśmy go dokładnie przeczytać i sprawdzić, czy warto po niego sięgnąć.

Mário Coluna – Święta Bestia

Mozambik dał światu nie tylko świetnego Eusébio. Z tego afrykańskiego kraju pochodzi też Mário Coluna, który przez lata był motorem napędowym Benfiki i razem ze swoim sławniejszym rodakiem decydował o obliczy drużyny w jej najlepszych czasach. Obaj zapisali też piękną kartę występami w reprezentacji.

Trypolis, Londyn, Perugia, Dubaj – Jehad Muntasser i jego wszystkie ścieżki

Co łączy Arsene’a Wengera, rodzinę Kaddafich i Luciano Gaucciego? Wszystkich na swojej piłkarskiej drodze spotkał Jehad Muntasser, pierwszy człowiek ze świata arabskiego, który zagrał w klubie Premier League. Poznajcie jego historię!