Eduardo Galeano, wybitny urugwajski dziennikarz, nade wszystko ukochał sobie historię – również tę piłkarską – Ameryki Łacińskiej. To właśnie o tym ciągle pełnym zagadek i ciemnych plam na mapie kontynencie traktują jego słowa zawarte w tytule. Futbol jest ludem, łagodzi obyczaje i dla Latynosów znaczy tyle samo co tlen. Doskonale wiedzieli o tym tamtejsi dyktatorzy próbujący nadać swoim rządom ludzkie oblicze.
Emílio Médici sprawujący dyktaturę w Brazylii w latach 1969 – 1974 przyniósł wraz ze swoimi rządami nie tylko okrucieństwo, represje, tortury i tępienie najmniejszego przejawu opozycyjnych idei z wyjątkową, ponoć największą w tamtejszej historii brutalnością. Został on również sprawcą dwóch innych niezwykle istotnych dla Brazylijczyków wydarzeń. Po pierwsze gospodarka odnotowała roczny dziesięcioprocentowy wzrost, a to za sprawą rozwoju eksportu płodów rolnych, głównie soi i pomarańczy. Poskutkowało to podażą na rynku pracy w przetwórstwie i przemyśle w ogóle. Idąc dalej, klasa średnia w końcu mogła przestać wzdychać do samochodów czy sprzętów AGD, gdyż stać ją było na ich kupno. American dream tamtych czasów dopełnił się, kiedy Médici przyłożył rękę do kolejnego sukcesu, tym razem na skalę światową – o wiele większą niż wszystko, czego do tej pory dokonał – Canarinhos wygrali mistrzostwa świata w 1970 roku.
Nazywający się miłośnikiem piłki kopanej i wielkim kibicem kadry narodowej generał miał, jak każdy fan, swoich ulubionych piłkarzy. Takim pupilkiem był na przykład Dario, którego za nic nie chciał powołać na mundial ówczesny trener João Saldanha mówiąc:
Jeśli prezydent wybiera mi piłkarzy, ja mam pewne sugestie co do doboru jego ministrów…
Słowa te okazały się być znamienne w słowach, bo Saldanha stracił posadę na rzecz Mário Zagallo, który nie dość, że uwzględnił Dario na liście powołanych, to jeszcze zdobył puchar z drużyną, co pozwoliło Médiciemu na kolejne propagandowe zabiegi. Uciekł się on chociażby do obwołania oficjalną muzyką rządową hymnu piłkarskiego „Pra frente Brasil”, często pokazywał się w towarzystwie piłkarzy czy dawał się uchwycić kamerom nadającym transmisje o zasięgu krajowym podczas żonglowania piłką.
Siłą rzeczy brazylijska lewica nie mogła dać się porwać futbolowej manii. Głosili oni pogląd, jakoby dyscyplina ta była swoistym opium dla ludu, co zresztą miało się w tym konkretnym przypadku sprawdzić aż nadto. Cztery lata później ani Brazylia ani A Seleção nie znajdowały się już na szczycie listy światowych potęg w swoich dziedzinach.
Kilka lat później w innym amerykańskim państwie otwarty został jeden z bardziej mrocznych rozdziałów jego historii. Jorge Rafael Videla wraz z armią przeprowadził w Argentynie zamach stanu 24 marca 1976 roku, po czym nastały czasy jego krwawej dyktatury znaczonej listami „desaparecidos” – obywateli znikających nagle w niewyjaśnionych okolicznościach. Któż by się tym jednak przejmował, kiedy za chwilę w kraju organizowany będzie mundial. A jeśli jesteś gospodarzem zawodów, które wygrywasz w spektakularnym stylu, to właściwie nic już nie powinno być ci potrzebne do szczęścia. Szkoda tylko, że idylliczny obraz Albicelestes w glorii chwały przyćmiły plotki, jakoby Ramon Quiroga, naturalizowany peruwiański bramkarz z Argentyny, wpuścił sześć goli w drugiej fazie mistrzostw nie do końca przypadkowo. Co więcej, piłkarze Holandii po przegranym finale opuścili stadion, nie chcąc mieć styczności z argentyńskimi władzami, a gospodarze przewrotnie zgarnęli nagrodę Fair Play turnieju. Sam César Luis Menotti, selekcjoner zwycięskiej kadry, mówił po latach: „Wykorzystano mnie. Fakt, że za sportem idzie władza, znany jest od zarania dziejów”. Nieco jaśniej postanowił nakreślić sprawę Ricardo Villa, rezerwowy pomocnik w reprezentacji z 1978 roku:
Użyli nas, żeby zatuszować sprawę trzydziestu tysięcy zaginionych ludzi. Czuję się oszukany i przyznaję, nie chciałem sięgać wzrokiem dalej niż na futbolówkę.
Politycznych naleciałości nie ustrzegła się też piłka klubowa. Nie szukając daleko – Colo-Colo, najpopularniejszy chilijski klub, padł łupem generała Augusto Pinocheta, który świetnie odrobił lekcje z PR-u. Nie mogła ujść jego uwadze popularność owej drużyny wśród niskiej warstwy społecznej stanowiącej najliczniejszą grupę ludności w kraju. Ufundował on dokończenie budowy Estadio Monumental należącego do klubu, przeznaczając na ten cel trzysta milionów pesos. Taka zapomoga w czasach kryzysu ekonomicznego z miejsca dała mu tytuł prezesa Colo-Colo. Wszystko wydawałoby się układać wyśmienicie, gdyby nie mistyfikacja odkryta kilkanaście lat później – pieniądze na budowę stadionu nie pochodziły z kieszeni Pinocheta, a ze składek udziałowców i sprzedaży napastnika Hugo Rubio do włoskiej Bolonii. Oszukiwać na taką skalę też trzeba potrafić…
Getulio Vargas i São Paulo, Luis García Meza Tejada i Wilstermann – przykłady potraktowania piłki nożnej jako narzędzia do propagandy w Ameryce Południowej można mnożyć. Jednak czy da się tego uniknąć w społeczeństwie, w którym futbol to synonim ojczyzny, patriotyzmu, jedności i religii?
ALEKSANDRA WRÓBLEWSKA
Follow @Silene1310 Obserwuj @retro_magazyn