Retro Wywiad #6: Marek Bajor

Czas czytania: 7 m.
0
(0)

Na co pozwalał trener Smuda? Dlaczego Alek Kłak skończył jako kierowca autobusu? Jak wyglądał słynny mecz pucharowy z Aluminuim Konin? W kolejnym wywiadzie z cyklu Retro Wywiad, który promuje naszą książkę „Polskie kluby w europejskich pucharach”, na te pytania odpowie były piłkarz Widzewa czy Amiki Wronki – Marek Bajor.

Marek Bajor

Marek Bajor Marek Bajor

Ekstraklasową karierę zaczynał Pan 26 lat temu w Dębicy. Jeśli spojrzymy na ówczesny skład Igloopolu, to zobaczymy ciekawe nazwiska: Jacek Zieliński, Jerzy Podbrożny, Aleksander Kłak, Sławomir Majak, Marek Bajor… Co się stało, że ta drużyna nie zagościła na dłużej w Ekstraklasie?

Grałem tam dość krótko, bo w sezonie 1989/90 udało mi się z Igloopolem wywalczyć awans do Ekstraklasy, a rok później utrzymać się w lidze. Nasze dobre występy zostały zauważone i część piłkarzy z klubu zaczęła odchodzić, bo szybko pojawiły się lepsze oferty. Ja też odszedłem, do Widzewa. Klub zaczął się sypać, a na dodatek firma Igloopol miała poważne problemy. W pewnym momencie weszła inna firma – związany z podróżami Pegrotour, ale to zwyczajnie nie wypaliło i skończyło się tak, jak się skończyło. Najpierw spadek z Ekstraklasy, a później tułaczka po niższych klasach rozgrywkowych.

Przeczytaj także: „Retro Wywiad: Sergiej Szypowski”

Legenda głosi, że dębiccy działacze ładowali do bagażników sędziowskich samochodów setki kilogramów mrożonek, może mrożonki miały dla arbitrów mniejszą wartość niż na przykład podróże proponowane przez Pegrotour, czy wcześniej kluby, z którymi walczyliście o awans?

Nie ma co ukrywać, że w tamtych czasach takie rzeczy się zdarzały. Różnie to bywało, ale myśmy mieli dobry zespół i to nie był przypadek, że awansowaliśmy do Ekstraklasy. Zawdzięczamy to sobie i firmie, która dobrze prosperowała. To musiało się związać ze sobą, żeby Dębica mogła świętować awans do Ekstraklasy.

Jak to się stało, że trafił Pan do Widzewa Łódź?

Chyba po prostu zostałem dostrzeżony. Byłem już dogadany z Pegrotourem, ale Alek Kłak, który dostał propozycję z Łodzi, zaczął mnie namawiać na transfer do Widzewa. Mieliśmy pójść tam razem, jednak skończyło się na tym, że Alek ostatecznie został w Dębicy. Widzew to była wtedy duża marka i choć dopiero awansował do Ekstraklasy po roku nieobecności, to nie można było tego klubu porównywać do Igloopolu.

Skoro poruszyliśmy temat Aleksandra Kłaka, to muszę zapytać jak to się stało, że jeden z najbardziej utalentowanych polskich bramkarzy z początku lat 90. skończył jako kierowca autobusu?

Rozmawialiśmy ze sobą jakieś pół roku temu i on pracował wtedy jako kierowca autobusu. Zakotwiczył w Belgii, ma tam rodzinę, dzieci i wszyscy dobrze sobie radzą. Jako młody chłopak trenował we wszystkich zespołach, z juniorami starszymi, młodszymi, z pierwszym czy drugim zespołem Igloopolu, chciał być na wszystkich zajęciach. Nie odpuszczał, rzucał się do piłek, do których nie musiał się rzucać i stąd później problem z jego barkami, które były narażone na duży wysiłek. Te barki w końcu nie wytrzymały i zaczęły się kłopoty. Wszyscy mu wróżyli dużą karierę międzynarodową i chyba właśnie te kontuzje mu w zrobieniu dużej kariery.

W Łodzi chyba przeżył Pan najgorszy moment piłkarskiej kariery – porażka 0:9 z Eintrachtem Frankfurt. Jak to się stało, że przegraliście tak wysoko?

Po pierwszym meczu u siebie zostały rozbudzone nadzieje. Zremisowaliśmy 2:2, a prowadziliśmy w pewnym momencie 2:0. Wszystkim się wydawało, że jesteśmy w stanie powalczyć jak równy z równym na wyjeździe. Przeliczyliśmy się. Przeciwnik nas rozbił w pył. To była kompromitacja. Myśleliśmy, że będziemy walczyć, ale Yeboah i Kruse pokazali nam miejsce w szeregu i szybko wybili nam to z głowy. Trzy czy cztery dni później mieliśmy przed sobą z Legią i udało nam się nieco ten niechlubny wynik wymazać dobrym występem, ale pamiętam, że te dni przed meczem z Legią były okropne. Każdy siedział w domu i przeżywał. Spotykaliśmy się jedynie rano przy kawie i dyskutowaliśmy o tym spotkaniu.

Kibice pomogli wam stanąć na nogi.

Tak, kibice zachowali się fantastycznie. Najpierw wspierali nas na treningach, a potem, już na godzinę przed meczem z Legią zaczęli śpiewać piosenki. To oni podtrzymali nas na duchu! Przez całe 90 minut nie przestawali nas dopingować, pomimo faktu, że kilka dni wcześniej był ten pamiętny mecz z Eintrachtem. Trener Legii, Janusz Wójcik, mówił, że Legia spokojnie nas ogra, ale z pomocą kibiców udowodniliśmy, że te buńczuczne zapowiedzi nie mają potwierdzenia w rzeczywistości. Wygraliśmy, emocje trochę opadły i zaczęliśmy nieco inaczej funkcjonować. To nie byłoby możliwe, gdyby nie fantastyczne zachowanie kibiców.

A potem przyszedł Smuda i zbudował drużynę, która nie tylko ograła wielką Legię w walce o tytuł mistrzowski, ale też zagrała w Lidze Mistrzów. Na czym polegała siła ówczesnego Widzewa?

Pierwsze mistrzostwo Polski zdobyliśmy w 14 osobowym składzie. To była bardzo mała grupa zawodników, każdy musiał cały czas być w najwyższej formie, bo wszyscy byli bez przerwy potrzebni. Przy drugim była już nieco większa grupa piłkarzy, bo przecież byli Szczęsny, Majak, Michalski, Dembiński i wtedy byliśmy już mocniejsi, ale pierwsze mistrzostwo zdobyliśmy kolektywem i chyba dlatego ono lepiej smakowało. Trener Smuda zaszczepił w nas coś nowego, co pozwoliło nam grać piłkę podobną do tego, co preferowali Niemcy. Zajęcia były nieco inne, były krótsze, ale bardziej intensywne. Zaczęliśmy też grać pressingiem, co było wtedy nowością, jeśli chodzi o rozgrywki ligowe. Trener wprowadził też kilka nowinek, które zaskoczyły przeciwników, doszły umiejętności, kolektyw i to zadziałało.

Musiał też zadziałać jakiś element charakterologiczny, bo to właśnie charakter zadecydował, że w końcówce meczu z Duńczykami odrobiliście straty i awansowaliście do LM.

U siebie graliśmy nieźle, ale straciliśmy jedną bramkę i ten wynik 2:1 nie był dla nas taki dobry. Pomimo tego jechaliśmy do Danii z dużymi nadziejami. Doping kibiców rywali spowodował, że nie potrafiliśmy się w tym spotkaniu obudzić. Przeciwnik to wykorzystał i prowadził już 3:0. W drugiej połowie my zagraliśmy lepiej, a oni słabiej. Strzeliliśmy jedną bramkę i wszelkimi sposobami chcieliśmy strzelić drugą, szczęście się do nas uśmiechnęło i tę Ligę Mistrzów osiągnęliśmy.

W fazie grupowej graliście z Borussią Dortmund, Steauą Bukareszt i Atletico Madryt. Rywale silni, ale wy pokazaliście, że potraficie walczyć z najsilniejszymi europejskimi klubami.

Rywali mieliśmy mocnych, ale pokazaliśmy się z dobrej strony w tych spotkaniach i od tego czasu nikt nie potrafił do tej Ligi Mistrzów się dostać. A szkoda, bo dzisiaj chyba jest trochę łatwiej się do niej dostać. Wtedy grali tylko mistrzowie krajów, dziś są wicemistrzowie, czy drużyny z trzeciego, a nawet czwartego miejsca. Pamiętam natomiast, że my lataliśmy na te mecze jednym samolotem, a kolejna ekipa z działaczami i osobami zaproszonymi przez klub leciała drugim. Tych ludzi wokół nas było naprawdę dużo, ale my widzieliśmy się tylko na lotnisku, bo oni mieli oddzielny hotel. Pośmialiśmy się więc tylko wspólnie przed wylotem i tyle ich widzieliśmy.

A jaki wpływ miała atmosfera, którą wypracowaliście między innymi w popularnym lokalu o nazwie John Bull?

Wychodziliśmy grupą na wspólne spotkania, nie tylko do tego lokalu. Jeden siedział przy piwku, drugi przy kawie i to mi się bardzo podobało. W żadnym klubie tak nie było, że spotykaliśmy się o siódmej rano przy kawie i całym zespołem rozmawialiśmy o problemach, a za trenera Smudy stało się to niemal obowiązkiem. Trener pozwalał zapalić papierosa czy wypić piwo i to było bardzo dobrze. Każdy wiedział, że może się wygadać, ale wszyscy również wiedzieli, że za chwilę na treningu trzeba będzie dać z siebie wszystko.

Były wielkie nazwiska, były pieniądze z LM, dlaczego w Łodzi nie udało się utrzymać klubu na tak wysokim poziomie?

Wiadomo, przyszedł sukces, pojawiło się zainteresowanie piłkarzami i niektórzy szybko odeszli. Oprócz tego Widzew miał trzech właścicieli i w pewnym momencie chyba przestało im być ze sobą po drodze. Szybko pojawiły się też problemy finansowe i człowiek musiał czasem długo czekać na wypłatę. Marek Bajor

To dlatego odszedł Pan do Amiki Wronki?

Tak. Amica potrzebowała wtedy środkowego obrońcę, bo Grzesiek Wódkiewicz, który grał wówczas na tej pozycji złapał kontuzję i było wiadomo, że może nie dojść do siebie przed rozpoczęciem sezonu. Dogadaliśmy się w miarę szybko i zmieniłem barwy, myśląc, że będę grał w nieco spokojniejszym klubie, bez presji o wynik, ale po czasie okazało się, że wcale tak nie jest i ten klub też chce grać w pucharach.

We Wronkach zdobył Pan trzy Puchary Polski, choć przy zwycięstwie z Aluminium słowo „zdobył” jest chyba pewnym wyolbrzymieniem.

Nigdy nie odczuwaliśmy, że ktoś nam na boisku pomaga. W meczu z Aluminium sędzia był w wyjątkowo kiepskiej formie. Później nie było już zastrzeżeń do sędziów. Kwalifikowaliśmy się do europejskich pucharach po sportowemu. Marek Bajor

A w tych pucharach znów mógł się Pan mierzyć z piłkarzami takich klubów jak Atletico Madryt czy Hertha Berlin. Jak ci zawodnicy mogli się czuć, wchodząc na stadion przy ulicy Leśnej?

Myślę, że te kluby są do tego przyzwyczajone. Na przykład niemieckie zespoły często mierzą się przed sezonem z ekipami z niższych klas rozgrywkowych i wygrywają z nimi po 10:0, więc oni też grywają na mniejszych stadionach, choć może nie w europejskich pucharach. My na pewno nie mogliśmy się równać z takimi klubami jak Hertha, ale z drugiej strony we Wronkach oświetlenie czy samo boisko były na europejskim poziomie. Szatnie na pewno nie były takie, jakie by sobie życzył rywal z wysokiej półki. Sama miejscowość też nie robiła na przyjezdnych dobrego wrażenia, ale ogólnie oni przyjechali zagrać mecz i zaraz po meczu wyjeżdżali. Pewnie byli w jakimś stopniu zaskoczeni, ale te warunki były do zniesienia. My natomiast mieliśmy jedną taką przygodę, której nie sposób zapomnieć. Chodzi o wyjazd do Walii. Mecz z tamtejszym Bangor City graliśmy na pochylonym boisku, a w szatni nie było prysznica, tylko jedna wanna. Doszliśmy wtedy do wniosku, że nie będziemy się kąpać, bo nie wypada, żebyśmy wszyscy kąpali się w jednej wannie, do której mogło wejść czterech ludzi. Marek Bajor

A jak zapamiętał Pan wyjazd do Władykaukazu, gdzie pilnowali was uzbrojeni żołnierze?

Tam było bardzo gorąco, jeszcze strzały było słychać. Pamiętam, że szliśmy z lotniska na piechotę do budynku, a nasze rzeczy były przewożone na odprawę ciągnikiem. Różne rzeczy tam się zdarzały. Wojsko było na każdym kroku, nie tylko przy nas, ale też w całym mieście. Czy czuliśmy się niebezpiecznie? Cały teren był zagrożony, więc jakieś obawy w głowie się pojawiały. Staraliśmy się jednak skupiać na tym, co dla nas było najważniejsze, a na pozostałe rzeczy przymykaliśmy oko. Marek Bajor

Nie za wcześnie zakończył Pan karierę?

Zakończyłem karierę ze względu na stan zdrowia. Miałem problem z kręgosłupem i musiałem zrezygnować z gry w piłkę. Zdążyłem jeszcze przedłużyć kontrakt, ale potem zdrowie mi nie pozwoliło. Na pewno za wcześnie, bo gdyby nie kontuzja to spokojnie mógłbym jeszcze grac. Nie miałem wcześniej żadnych poważniejszych urazów, ale przed meczem ligowym coś mi strzeliło w kręgosłupie, okazało się, że mam naruszony dysk i trzeba było powiedzieć sobie stop, bo zdrowie było ważniejsze.

Mistrzostwo Polski, Liga Mistrzów, olimpijskie srebro, w Pana karierze brakuje tylko jednego – debiutu w reprezentacji Polski, dlaczego do tego nie doszło?

Zgadza się. Zagrałem dwa mecze w reprezentacji B, a w pierwszej się nie udało, więc jakiś lekki niedosyt pozostał. Z drugiej strony, zaczynając karierę nie spodziewałem się, że dostąpię takich zaszczytów. Ktoś by mógł powiedzieć, że bardzo dużo osiągnąłem, a ktoś inny powie, że w tej najważniejszej drużynie mnie nie było. No nie było, pewnie byli lepsi, szacunek dla nich, ja nie narzekam.

Miał Pan okazję pracować z trenerem Wójcikiem, Smudą, Majewskim, Jabłońskim… Który z nich miał największy wpływ na rozpoczęcie kariery szkoleniowej? A może największe wrażenie zrobił na Panu ktoś inny?

Jeśli chodzi o sprawy szkoleniowe to najbardziej podobał mi się warsztat trenera Gzila. On był krótko w Amice Wronki. Jak przychodziłem do Wronek, to zaczynał właśnie pracę w tym klubie. Przyjechał z Belgii i miał bardzo ciekawy warsztat. Spędził tam chyba tylko pół rundy, ale powiem szczerze, że wiedział, o co w piłce chodzi. To był były zawodnik, który miał doświadczenie za granicą i wiele chciał w Amice zrobić, ale nie do końca mu na to pozwolono. Miał inne spojrzenie na zawodników i na piłkę, oczekiwał pracy na odpowiednim poziomie i zawsze prezentował doskonałe przygotowanie do zajęć. Szkoda, że nie pozwolono mu dokończyć dzieła, ale nie mógł się z niektórymi ludźmi dogadać. Pod każdym względem, jako człowiek i jako trener, Stanisław Gzil nauczył mnie bardzo dużo. Walczyliśmy o niego z drużyną, ale niestety nie szło go obronić. A muszę przyznać, że trenerów miałem różnych. Każdy miał swoje plusy i minusy i od każdego można było coś wyciągnąć, od Gzila chyba wyciągnąłem najwięcej.


ROZMAWIAŁ: GRZEGORZ IGNATOWSKI

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 0 / 5. Licznik głosów 0

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

Redakcja
Redakcja
Jesteśmy niczym Corinthians — przesiąknięci romantycznym futbolem, który narodził się z czystej pasji i chęci rywalizacji, nie zysku. Kochamy piłkę nożną. To ona wypełnia nasze nozdrza, płuca i wszystkie komórki naszego ciała. To ona definiuje nas takimi, jakimi jesteśmy. Futbol nie jest naszym sposobem na życie. Jest jego częścią. Jeżeli myślisz podobnie, to już znaleźliśmy wspólny język. Istniejemy od 2014 roku.

Więcej tego autora

Najnowsze

Walka w Pucharze Polski, przyjazd finalisty, piłkarskie losy Rafała Kurzawy – reminiscencje po meczu Stali Rzeszów z Pogonią Szczecin

Pierwsza runda Pucharu Polski przyniosła sporo emocji. Jednym z najciekawiej zapowiadających się meczów była rywalizacja pierwszoligowej Stali Rzeszów z występującą w rozgrywkach PKO BP...

„Igrzyska życia i śmierci. Sportowcy w powstaniu warszawskim” – recenzja

Powstanie Warszawskie to czas, gdy wielu Polaków zjednoczyło się w obronie stolicy Polski. O sportowych bohaterach walk zbrojnych przeczytacie poniżej. Autorka Agnieszka Cubała jest pasjonatką historii...

„Nadzieja FC. Futbol, ludzie, polityka”. Nowa książka Anity Werner i Michała Kołodziejczyka

Cztery lata po premierze niezwykle ciepło przyjętej książki „Mecz to pretekst. Futbol, wojna, polityka”, Anita Werner i Michał Kołodziejczyk powracają z nowymi reportażami, w...