Zdjęcie główne: fot. Maciej Gillert/Media Pictures
Był piłkarzem, w którym cała Polska widziała zbawcę naszego futbolu. Był talentem samorodnym i wróżono mu karierę na miarę Zbigniewa Bońka. Zdobywał piękne bramki, o których mówi się do dziś. Walczyły o niego topowe kluby, z Liverpoolem i AC Milan na czele. Tam na górze, boski plan był jednak inny i oszałamiająco zapowiadająca się kariera, marzenia o wielkim futbolu prysły jak bańka mydlana. Sportowiec roku, człowiek, który odczarował Wembley, błyszczał w Lidze Mistrzów i w 1996 roku wywołał w kraju tak wielką modę na futbol, że wyskakiwał z każdej polskiej lodówki. Wreszcie sprawca legendarnej „Citkomanii” – jeden z bohaterów legendarnych bojów z Breondby Kopenhaga – Marek Citko! – Nikt do końca nie był pewien, czy byłem pomocnikiem, skrzydłowym czy napastnikiem. Nawet w Wikipedii długo nie było przypisanej do mnie żadnej pozycji – mówi dziś bohater minionych lat. Zapraszamy na pierwszą część ekskluzywnego wywiadu, którego Marek Citko udzielił Niezwykłym Opowieściom Sportowym!
Co dziś porabia Marek Citko?
Jestem menedżerem piłkarskim i to moje główne zajęcie, ale oprócz tego angażuję się w różne projekty. Dziś jestem m.in. ambasadorem przedsięwzięcia o nazwie „Drużyna Energii”, gdzie udzielamy się z Krzysztofem Ignaczakiem czy Bartkiem Ignacikiem z Canal+. W przyszłości marzy mi się i mam nadzieję, że uda mi się to zrealizować – chciałbym zarządzać klubem w Ekstraklasie lub być jego współwłaścicielem. Byłem blisko kilka miesięcy temu realizacji tego pomysłu, ale trafiłem niestety na nieodpowiednich ludzi i to się nie udało. Nie zrażam się jednak i wciąż wierzę, że osiągnę swój cel.
Niedawno miał premierę film poświęcony rywalizacji Widzewa z Broendby Kopenhaga, z okazji 20. Rocznicy awansu do Ligi Mistrzów. Wasza ówczesna drużyna przeszła do historii polskiej piłki, a czy Pan wraca często wspomnieniami do tamtych czasów?
Spotykamy się co jakiś czas w gronie kolegów z boiska z tamtej drużyny. Widzieliśmy się wszyscy przy okazji otwarcia nowego stadionu Widzewa, była uroczysta kolacja i wspominaliśmy stare dobre czasy do późnych godzin wieczornych (śmiech). Parę lat temu zagraliśmy też mecz Widzew z Ligi Mistrzów kontra obecny skład. Dokąd starczyło nam sił, gra dawała nam dużo radości i przyjemności. Potem młodość wzięła górę i ostatecznie przegraliśmy ten mecz, jednak najważniejsze było spotkanie po latach, a piłka była tylko tłem. My tworzyliśmy w tamtym Widzewie świetną ekipę, mimo różnych osobowości potrafiliśmy się dogadać i nadać drużynie ten słynny „widzewski charakter”.
Wielu z Was do dziś udziela się w piłkarskim środowisku…
Dokładnie, nie zniknęliśmy z powierzchni ziemi, praktycznie 70% tamtej ekipy pracuje dziś w polskiej piłce. Paweł Wojtala i Radek Michalski są prezesami swoich okręgowych związków piłkarskich, Sławek Majak pracuje jako trener w niższych ligach, Daniel Bogusz wrócił z Niemiec, gdzie bardzo długo był trenerem, Marek Bajor pracował w Ekstraklasie w Zagłębiu Lubin, a obecnie prowadzi rezerwy poznańskiego Lecha. Ja zostałem menedżerem, Maciek Szczęsny i Tomek Łapiński są ekspertami w telewizji, Mirek Szymkowiak ma szkółkę piłkarską, Rafał Siadaczka prowadzi swój biznes, Piotr Szarpak od wielu lat szkoli mlodzież, Rysiu Czerwiec wiele lat pracował jako skaut w Wiśle Kraków, Marcin Zając jest trenerem personalnym… Jesteśmy więc dobrym przykładem na poparcie tezy, że istnieje życie po zawodowej karierze.
Pan nie chciał być trenerem?
Szczerze? Nigdy mnie nie ciągnęło do trenerki, w ogóle nie brałem takiego zajęcia pod uwagę po zakończeniu zawodniczej kariery. Lubię robić rzeczy, które są zależne ode mnie. Zawsze byłem trochę niepokorny i nie lubiłem jak ktoś miał mi mówić co mam robić ale oczywiście nie mówię o układzie trener-piłkarz. Trener nie do końca ma wpływ na wynik, bo on nie wyjdzie na mecz na boisko i nie będzie biegał, może jedynie polegać na swoich podopiecznych. Nawet jak ci grają dobrze, to może się pomylić sędzia, gdzieś ktoś nie zdąży z interwencją, do strzelenia gola zabraknie milimetrów… Jak mawia Tomek Hajto – „to są te detale”. Prezesi w naszej lidze też są niecierpliwi, więc często słyszymy o zmianie trenera, czasem po kilku meczach. Fajnie jest, jak trener jest zatrudniany – jest powitalna konferencja, prezentacja, kamery i flesze. Jak coś pójdzie nie tak, to brakuje tej klasy, żeby podziękować i pożegnać, tylko wylatuje się z klubu ekspresowo. Sukces ma wielu ojców, a porażka jest sierotą jak mówi pewne powiedzenie. Ja nie potrafiłbym się pogodzić z takim traktowaniem, więc trenowanie zostawiłem innym (śmiech).
Jako menedżer ma Pan większy wpływ na to, co się dzieje wokół?
I tak i nie, bo z jednej strony ode mnie zależy w dużej mierze, jaką zawodnik pójdzie drogą, jaki klub wybierze, albo jaki klub wybierze akurat gracza, którego ja reprezentuję. Ale znów pojawia się kwestia, że nie mogę wszystkiego – nie mam wpływu na to jak zawodnik trenuje w klubie, czy pasuje do taktyki i koncepcji danego trenera, czy ktoś go pozytywnie oceni, czy będzie grał na tyle dobrze, że kupi go jakiś zagraniczny klub. Wszędzie jest wiele czynników, które decydują o sukcesie lub porażce, ale będąc trenerem wiem, że miałbym ograniczone pole manewru.
Czy to wynika z tego, że na boisku był Pan „wolnym elektronem”, nieograniczonym taktycznie, miał Pan większą swobodę od trenera? To się przeniosło na wybór ścieżki zawodowej po zawieszeniu butów na kołku?
Faktycznie coś w tym jest, bo wielu ludzi miało problem, jak mnie zaklasyfikować. Nikt do końca nie był pewien, czy byłem pomocnikiem, skrzydłowym czy napastnikiem – nawet w Wikipedii długo nie było przypisanej do mnie żadnej pozycji. Ja byłem po prostu graczem ofensywnym, lubiłem grać do przodu, brałem na siebie odpowiedzialność, nie miałem w zwyczaju stać cicho z boku i się tylko przyglądać. Taki mam charakter i zarówno wtedy na boisku, jak i teraz w życiu zawodowym jest tak samo – lubię mieć wpływ na coś. Jakbym był napastnikiem, to stałbym na szpicy i czekał na piłkę. Gdybym grał tylko na skrzydle, to z pewnością strzelałbym mniej goli, bo częściej bym dogrywał kolegom. Owszem, asystowałem partnerom, ale jak trzeba było, to brałem piłkę i jechałem z nią ile wlezie, bo widziałem, że drużyna liczy na mnie i moją kreatywność. Ja się nigdy nie bałem, lubiłem ryzyko, uwielbiałem dryblować i nie martwiłem się, jak mi coś nie wyszło. Dziś jest podobnie – jako menedżer jestem odważny, ryzykuję, nie boję się trudnych rozwiązań, krytyki się nie boję i jeśli coś nie do końca pójdzie po mojej myśli, to również potrafię przyznać się do błędu.
Świetnym przykładem tej Pana boiskowej odwagi był słynny gol z połowy z Atletico Madryt w Lidze Mistrzów. Nie miał Pan opcji do rozegrania tej akcji, więc po prostu podjął Pan ryzyko, uderzył i wyszedł gol „stadiony świata”!
Pamiętam każdą sekundę przed strzałem, doskonale wiedziałem, co chcę zrobić. Dostałem piłkę, na boki nie było z kim rozegrać, więc wiedziałem, że muszę szybko coś wykombinować. Na boisku liczą się sekundy, decyzje trzeba podejmować błyskawicznie. Wcześniej oglądaliśmy mecze Atletico i wiedziałem, że Molina lubi sobie wyjść nieco dalej na przedpole i jakoś sobie to zakodowałem, że muszę kontrolować jego ustawienie. Czułem, że może być taka sytuacja i że muszę spróbować go zaskoczyć. Wierzyłem w siebie, wiedziałem, że mogę sprawić golkiperowi z Madrytu niespodziankę i dokładnie tak było. Musiałem tylko sobie ułożyć piłkę odpowiednio, można to zaobserwować, jak się ogląda filmik na Youtube. Futbolówka mi podskakiwała, czekałem aż „siądzie” i dopiero oddałem strzał. Nie chciałem uderzyć, tylko po to, żeby uderzyć. Chciałem oddać strzał, który wyląduje w siatce, więc musiałem się przygotować i pokazać swoje umiejętności. Gdybym nie trafił, to nic wielkiego by się nie stało, po prostu straciłbym piłkę. Gdy jednak takie akcje wyjdą od początku do końca po naszej myśli, to wtedy przechodzimy do historii.
Muszę w takim razie zapytać o Wembley. Kiedy rozmawiałem z Sebastianem Milą i pytałem go o gola z Manchesterem City, to widać było blask w jego oczach i emocjonował się, jakby miał za chwilę znów pokonać Davida Seamana z rzutu wolnego. Pan też tak ma, jak pada pytanie tego gola na Wembley w meczu z Anglikami? W końcu odczarował Pan ten stadion dla Polski po 23 latach!
Ja jestem takim człowiekiem, że nie żyję historią, nie patrzę za siebie, tylko zawsze w przyszłość. Nie mam żadnej płyty z kompilacją swoich bramek, nie mam nagrania ze starcia z Anglikami na Wembley, ani nawet moich spotkań z Ligi Mistrzów i tego gola z Atletico. Może kiedyś, jak już będę miał wnuki, to usiądę i zacznę wspominać… Nie oglądam się za siebie, taki już jestem. Szkoda czasu na życie historią i opowiadanie, jaki to ja byłem świetny. Cieszę się dniem dzisiejszym, interesuje mnie to, co przede mną. Poza tym nie ma się czym chwalić – owszem strzeliłem fajne bramki, ale w przegranych meczach…
Mam wrażenie, że Pan lubił dawać show na boisku, a wynik był…
…nie do końca najważniejszy! Dokładnie tak było, lubiłem mieć poczucie, że kibice coś ode mnie dostają, o czym będą długo pamiętać. Wynik był ważny, ale czasem jak przegrywaliśmy, jak np. z Atletico, to wiedziałem, że kibice zapłacili za bilety i oczekują czegoś ekstra, więc starałem się im wynagrodzić fakt, że przyszli na stadion, albo zasiedli przed telewizorami. Stąd często decydowałem się na jakiś szalony drybling, sztuczkę techniczną, nieszablonowe zagranie. Uważałem się za aktora, którego ludzie przyszli oglądać i chciałem wypaść zawsze jak najlepiej.
Sam też oglądał Pan właśnie takich „aktorów”, inspirował się ich meczami?
Ja nie miałem nigdy i nie mam do dziś ulubionej drużyny. Oglądałem mecze dla piłkarzy , którzy dawali od siebie coś ekstra. Podobała mi się gra Diego Maradony, wrażenie robił na mnie Michael Laudrup, Luis Figo, Zinedine Zidane, Brazylijczycy Ronaldo i Ronaldinho, Messi… Dla nich siadałem przed telewizorem, a nie dla konkretnej drużyny. Dziś mamy wielu fanów np. Barcelony lub Realu, nie tylko wśród kibiców, ale też wśród polskich piłkarzy. Ja nie powiem nigdy, że kocham Barcę albo Real. Nie jestem fanem żadnej drużyny i zawsze uważałem, że kibice przychodzą na stadion dla konkretnych piłkarzy. Do teatru lub kina idziemy na dany film, bo gra tam ten czy ten aktor i wiemy, że da popis swojej gry. Kiedyś każdy chciał oglądać filmy z Bogusławem Lindą, bo grał fajnie, prawda? Tak samo według mnie jest z piłkarzami. Ludzie to doceniają po latach, bo możesz mieć na 70-90 meczów w reprezentacji i nie dać się zapamiętać, a ja zagrałem 10 spotkań w kadrze, a na przykład o golu na Wembley wszyscy pamiętają do dziś.
Ma Pan niedosyt jako reprezentant Polski? Tylko 10 meczów, więc chyba nie można w tym temacie powiedzieć, że jest Pan spełniony…
Nigdy nie miałem tak, że za wszelką cenę chciałem po latach powiedzieć o swojej karierze, że była wystarczająca, że czuję się spełnionym piłkarzem. Inaczej podchodzę do życia, los tak zdecydował i dla mnie ważniejsze jest to, że spełniam się jako człowiek, jako mąż i ojciec, a później mam nadzieję, że również jako dziadek. Zawsze podkreślałem, że dla mnie celem nadrzędnym jest być zbawionym i osiągnąć życie wieczne, cele duchowe są wyższe, niż te ziemskie. Dlatego ich tak nie przezywam, nie wspominam, nie chwalę się. Chcę, żeby moje małżeństwo się dobrze układało, żebyśmy razem z żoną wychowali dzieci na porządnych ludzi.
Już niebawem na stronie naszego partnera, Wydawnictwa Arena pojawi się druga część wywiadu z tym piłkarzem. Przeczytacie ją TUTAJ.
TOMASZ GAWĘDZKI