Retro Wywiad #10: Marek Motyka

Czas czytania: 11 m.
0
(0)

 Jak trafił do wielkiej Wisły pod koniec lat 70? W jaki sposób ta wielka Wisła odpadła z Malmö? Dlaczego Stanisława Goneta oskarżało się o „puszczenie” tego meczu, choć nikt nie miał żadnych dowodów? I w jaki sposób hoduje się owce na archipelagu Vestmannaeyjar… Tego wszystkiego dowiecie się z naszego kolejnego wywiadu z cyklu Retro Wywiad. Dziś rozmowa z Markiem Motyką.  Marek Motyka

Jak to się stało, że Góral z Żywca trafił do Krakowa?

Zaczęło się od zainteresowania ze strony… BKS Bielsko-Biała, gdzie pracował wówczas Antoni Piechniczek, który budował zespół na ekstraklasę. W Bielsku była wtedy bardzo mocna paka, no i oni nagle zaczęli zapraszać mnie, młodego chłopaka z Koszarawy Żywiec, na sprawdziany. Byłem z nimi nawet na obozie i byłem już bardzo blisko podpisania kontraktu, ale miałem wtedy zaledwie 15 lat i nie wszyscy byli jeszcze przekonani do mojej osoby. Pojawiły się też problemy ze zwrotem kosztów za przejazdy i trochę się do tego klubu zniechęciłem. W tym samym czasie zaczął się mną interesować Hutnik Kraków. Decyzję o transferze podjąłem po wypadku, który przytrafił mi się na boisku. Grałem mecz w Koszarawie na pozycji ostatniego stopera z Victorią Jaworzno i podczas jednej z interwencji zderzyłem się z bramkarzem i połamałem żebra. Odwiedziono mnie karetką do szpitala, gdzie spędziłem tydzień. Ten moment zdecydował, bo działacze Hutnika chcieli mnie zabrać do krakowskiego szpitala, żeby mnie leczyć, a Bielsko się mną nie zainteresowało. Zaimponowało mi to i zdecydowałem się na grę w Hutniku. W tym klubie grałem przez cztery lata i właśnie tam zostałem dostrzeżony przez zespoły z I ligi. Marek Motyka

Pomimo wielu propozycji zdecydował się Pan pozostać w Krakowie, wybierając ofertę Wisły

Wisła ze mną rozmawiała, ale początkowo do niczego nie doszło. Tam były wtedy takie gwiazdy jak Szymanowski, Musiał, Maculewicz, Płaszewski, trudno było się załapać do tej drużyny. W końcu dostałem pozycję z Ruchu Chorzów. Pojechałem do Chorzowa i właściwie podpisałem umowę i wziąłem pieniądze. Jak dowiedzieli się o tym działacze Wisły, to natychmiast zaprosili mnie do siebie. Prezes Jabłoński przeprowadził ze mną konkretną, ostrą rozmowę i w ten sposób powrócił temat Wisły. W efekcie musiałem zwracać pieniądze, które wcześniej otrzymałem z Ruchu. Cieszyłem się, ale też muszę przyznać, że się bałem, bo w Wiśle był Antek Szymanowski. To była gwiazda, idol, którego podglądałem na meczach i treningach, grając jeszcze w Hutniku. Marzyłem, żeby grać tak jak on i nigdy nie przypuszczałem, że będę miał okazję dzielić z nim szatnię i grać u jego boku. Marek Motyka

Ruch nie miał pretensji o tę całą sytuację?

Ruch podszedł do tej sprawy z dużą wyrozumiałością, nie robiono mi żadnych problemów. Do dziś mam ogromny szacunek do  tego  klubu i mam  w  nim  wielu  kolegów. Zawsze  będę  pamiętał  o  tej  propozycji. Marek Motyka

W Wiśle Kraków spotkał Pan Oresta Lenczyka. Jakim się Panu pracowało z 34-letnim wówczas trenerem? I jak radził on sobie wtedy z takimi autorytetami jak Kmiecik, Kapka, Szymanowski, Maculewicz, Gonet…

To byli inteligentni zawodnicy. Znali Lenczyka, bo on wcześniej pracował jako drugi trener przy Aleksandrze Brożyniaku. Wiedzieli, że ten człowiek miał duże umiejętności, a to, że był młody, pozwalało nam zachować pewną bliskość. Oczywiście Lenczyk też potrafił trzymać piłkarzy twardą ręką, ale przy tym był na tyle inteligentny, że umiał utrzymać szatnie, a jednocześnie na boisku pozwalał nam grać po swojemu. A my, robiąc swoje, trochę go lansowaliśmy, bo na początku zespół był niesamowicie mocny i on doskonale wiedział, że nie ma potrzeby przeprowadzać jakichś większych korekt. Na tym polegała jego mądrość. Marek Motyka

Problemy w szatni też się pojawiały. Pan na przykład miał trudności, ze względu na swoje pochodzenie.

Prawda była taka, że kiedy ja zostałem ściągnięty do Wisły, to decyzją trenera Lenczyka odszedł Adam Musiał, który był zawodnikiem bardzo lubianym. Początkowo zespół traktował mnie jako pupila trenera Lenczyka, co mnie osobiście trochę dziwiło, bo ja go wcześniej nie znałem. Starszym zawodnikom się to nie podobało. Początek miałem bardzo trudny, no musiałem najpierw przekonać do siebie starszyznę, ale w trakcie sezonu, w którym zdobyliśmy mistrzostwo, wywalczyłem miejsce w składzie, i wtedy już może nie przesadnie mnie kochali, ale zaczęli szanować. Nikt już nie podważał mojego miejsca w tej drużynie. Marek Motyka

Jest takie powiedzenie, że nie można się kopać z koniem, Pan jednak próbując przekonać do siebie starszyznę był gotowy wyskoczyć z „Koniem na solo”. Oczywiście mowa o Henryku Maculewiczu, który miał ksywkę „Koń”.

Ja byłem człowiekiem, który strasznie szanował zawodników Wisły. Byłem dumny z tego, że mogłem dzielić z nimi szatnie, to był dla mnie zaszczyt. Natomiast młodzi juniorzy Wisły z mojego rocznika, traktowali mnie jako obcego. Próbowano mnie ośmieszać, lekceważyć, robić jakieś psikusy. Ja może czasami reagowałem trochę za nerwowo. Jestem człowiekiem charakternym, który za ludzi, którzy mi w życiu pomagali, poszedłbym w ogień, a jeżeli mi ktoś stanął na odcisk, to ta adrenalina skakała i rzeczywiście szedłem va bank. Trochę czasami postępowałem za ostro, ale raczej nie byłem człowiekiem, który zawsze coś miał do kogoś, za to na pewno nie pozwalałem nikomu wejść sobie na głowę. Marek Motyka

Jak to było z tym starciem z Maculewiczem? Doszło do wymiany ciosów, czy skończyło się na słowach?

Z  Maculewiczem  była  dziwna  sytuacja. Heniek był po dwóch  fakultetach i  traktował mnie  trochę szorstko. Nikt  nigdy nie fikał  do  Makłeja bo on był  zbudowany  jak tur i wszyscy się go bali. Kiedyś  w szatni   potraktował mnie  chamsko i ja mu odpyskowałem przy całym zespole. Powiedział do mnie  przy  chłopakach, że mnie kopnie w du…, a ja mu na to  „to chodź  na  solo” i  on  skreczował. Szatnia była w szoku. Od  tego  czasu mnie nie prowokowano, bo wszyscy przekonali się, że  lepiej  ze mną żyć w zgodzie. Marek Motyka

Jako zawodnik Wisły zaliczył Pan piękną przygodę w europejskich pucharach. Na jej początku okazaliście się lepsi od belgijskiego Brugge.

Belgowie byli wtedy faworytem. Tam było wielu piłkarzy, którzy grali w reprezentacji, jak Jan Ceulemans czy Rene Vandereycken. Ja zapamiętałem ten mecz z innego powodu. Ze względu na fakt, że lecieliśmy tam czarterem, po raz pierwszy mogliśmy zabrać ze sobą żony. Mogliśmy wspólnie pójść na zakupy, czy wyjść na miasto. Ja, jako chłopak z Żywca, który dopiero wtedy zaczął zwiedzać świat, byłem szczególnie szczęśliwy, że mogłem żonie pokazać Bruggię. Sam mecz przegraliśmy, a jedną z bramek strzelił Ceulemans, którym miałem się opiekować. Gol strzelony na wyjeździe okazał się dużym sukcesem, bo  właśnie on zadecydował o naszym awansie, ponieważ u siebie zwyciężyliśmy 3:1. W tym drugim meczu postawiliśmy wszystko na jedną kartę i udało nam się sprawić niespodziankę, co odbiło się szerokim echem po całym kraju. Mieliśmy z tego ogromną satysfakcję.

Zbrojovka Brno z trenerem Masopustem okazała się jeszcze trudniejszą przeszkodą.

To był bardzo silny zespół. Awans dały nam dwa remisy, a o wszystkim zadecydował gol Maculewicza. Z tego dwumeczu została mi w pamięci fantastyczna atmosfera na Wiśle. Na stadionie był praktycznie nadkomplet kibiców, bo ludzie siedzieli nawet drzewach i stamtąd oglądali mecz. Doping był ogromny, dodawał nam wiary w to, że odniesiemy sukces. Ja miałem taki problem, że trener wystawił mnie na lewej obronie. Nie byłem ograny na tej pozycji i trochę ciężko mi się grało, ale nie popełniłem żadnych większych błędów i cieszyłem się, że mogłem uczestniczyć w tak wielkim sukcesie. Ludzie też bardzo się z tego cieszyli, bo po tym meczu nas prawie na rękach nosili.

Patrząc na siłę poprzednich drużyn, Malmö mogło się wydawać rywalem najłatwiejszym, ale po zwycięstwie 2:1, przegraliście 1:4. Ten mecz do dziś pozostaje kontrowersyjny, bo wiele się mówiło o tym, że ktoś mógł go sprzedać. Pan twierdzi, że to nie prawda.

Ludzie bardzo łatwo rzucają pewne obelgi czy sugerują pewne tematy, a ja z zawodnikami Wisły spędziłem prawie 12 lat i znałem ich doskonale. Znałem też Staszka Goneta, którego się posądzało o to, że mógł tam w czymś palce maczać. W ówczesnych czasach wyjechać za granicę można było dopiero w wieku 30 lat. Nie wystarczyło dwa razy prosto kopnąć piłkę, żeby jakiś menadżer załatwił wyjazd na zachód. I w tych realiach Ryszard Sarnat przywiózł menadżera z Niemiec, który szukał bramkarza i chciał zobaczyć w akcji Goneta. Staszek miał taki wiek, że mógł już wyjechać. Do przerwy, kiedy piłkarze schodzili z boiska, a wynik był dla nas korzystny, ten menadżer podniósł palec do góry i powiedział, że jest zadowolony. Po drugiej połowie, w której straciliśmy cztery gole, menedżer bez słowa wyjechał ze stadionu. Proszę teraz się zastanowić, czy w sytuacji Goneta i  przy takim zachowaniu menedżera wyobraża Pan sobie, że facet, który ma historyczną, pewnie ostatnią szansę w życiu, wyjechać za granicę i zarobić duże pieniądze, może za parę groszy, w stosunku do kontraktu, który mógł podpisać, mógłby sprzedać mecz? To jest dla mnie nieprawdopodobne! Straciliśmy cztery bramki w 20 minut i to w tak głupi sposób, że ja do dziś nie potrafię zrozumieć, jak to mogło się stać. Te bramki rzeczywiście obciążały Goneta, ale w życiu trzeba mieć stuprocentową pewność, zanim się kogokolwiek oskarży. A ja tam byłem, wiem, że ten menadżer był. Czy w takiej sytuacji ktokolwiek byłby w stanie wchodzić w jakieś układy? To jest strasznie przykre, bo nikt żadnych dowodów nie ma.

Jak tę sytuację przeżył Gonet?

Pamiętam, że nie zszedł w ogóle po meczu na kolacje. Zresztą, nie tylko on to przeżył w taki sposób, bo na przykład trener Jabłoński był tak zdruzgotany, że właściwie na naszych oczach wyciągnął flaszkę wódki, wypił ją duszkiem i gdzieś sobie poszedł, po czym w ogóle się nam nie pokazywał. Pech polegał dodatkowo na tym, że po powrocie z tego wyjazdu mieliśmy mecz Pucharu Polski. Graliśmy z Motorem Lublin. Prowadziliśmy 1:0, po przerwie przegraliśmy 1:2 i znowu bramkę zawalił Staszek Gonet. I wtedy odszedł z klubu i zakończył karierę, bo presja była tak ogromna, a kibice byli tak wrogo nastawieni, że postanowił zrezygnować. Dlatego ja tego meczu nie zapomnę do końca życia. Mieliśmy historyczną szansę na awans do półfinału Pucharu Mistrzów i kto wie, co by się tam stało. Nigdy w życiu nie wybaczę sobie tego meczu i zawszę będę go wspominał, jako największą tragedię, jaką przeżyłem. Gdyby okazało się, że rzeczywiście ktoś ten mecz puścił, to chyba bym sobie podciął gardło. Jedna rzecz mnie nurtuje w tym wszystkim. Dwa lata później znowu graliśmy z Malmö w europejskich pucharach. Kiedy autobus się zatrzymał, stała się rzecz dziwna. Podszedł jakiś facet, Polak, zapukał w drzwi, one się otworzyły, a on wtedy zapytał „Jak żyje Stanisław Gonet”. Nie wiem jak to oceniać, czy to było z litości, czy z ciekawości, czy może miał jakąś wiedzę – nie wiem, ale takie pytanie usłyszeliśmy od obcego gościa. I potem on odszedł.

To wtedy skończyła się wielka Wisła?

Nie do końca. Zdobyliśmy jeszcze wicemistrzostwo i zakwalifikowaliśmy się do pucharów. Graliśmy wtedy właśnie z Malmö, ale oni okazali się jednak mocniejsi w tym dwumeczu.

Do europejskich pucharów wróciliście jeszcze  sezonie 1984/85, gdzie trafiliście na islandzki Vestmannaeyjar.

Nie grałem w tym meczu z powodu kontuzji i miałem w ogóle na ten mecz nie jechać, ale trener Lenczyk wykonał piękny gest, bo pomimo urazu zabrał mnie z drużyną. Byliśmy zakwaterowani w takim klubie, gdzie były pola golfowe i można było tam swobodnie pobiegać na bosaka, bo murawa była lepsza niż na najlepszych stadionach świata. Sam mecz zapamiętałem ze względu na niezwykłą atmosferę. Stadion nie miał w ogóle trybun. Przyjeżdżali ludzie samochodami, stawali obok aut, lub siedzieli w środku, czasem wychodzili, rozkładali koce i urządzali sobie piknik, a jak padła bramka to mrugali światłami i wciskali klaksony. Czegoś takiego nigdy nie widziałem w pucharach. Pamiętam też, że trener Lenczyk zrobił po raz pierwszy taki numer, że wybierając bramkarza wziął monetę, powiedział, kto ma orła, kto reszkę i w ten sposób zdecydował, który z nich będzie bronił.

A jak Pan wspomina samą Islandię jako kraj?

Fantastycznie! Pamiętam, że już sama podróż była ciekawa. Lecieliśmy na tę wyspę chyba ze 20 minut i zaobserwowaliśmy, że na tej naszej był aktywny wulkan. Stacje sejsmiczne cały czas kontrolowały temperaturę i w razie zagrożenia mogły natychmiast zareagować. W porcie były specjalnie przygotowane statki, którymi można było w każdej chwili się ewakuować. Byliśmy też w takim muzeum, gdzie zobaczyliśmy kapitalną rzecz. W którymś roku połowa miasta została zalana lawą. Niektóre budynki w połowie zostały zniszczone, a druga połowa zachowana się w nietkniętym stanie.

Miasto też było dziwne. W centrum było trochę asfaltu, a poza nim, może jakieś 20 km dalej w jedną stronę i 20 w drugą, wyspa się kończyła. Ludzie mieli tam bardzo dobre zachodnie samochody, ale miały one bardzo małe przebiegi, no bo gdzie tam mieli jeździć. Na pasie startowym też nie było asfaltu, lecz taki drobny żwir wulkaniczny.  Jak poszliśmy gdzieś dalej od hotelu, a bliżej wulkanu, i pogrzebaliśmy trochę w ziemi, to mogliśmy się oparzyć. Pierwszy raz widzieliśmy też, że ogrzewanie domów było rozwiązane w taki sposób, że rury były wpuszczone w gejzer, tam był opływ wody i w ten sposób Islandczycy mieli darmowe ogrzewanie. Dodatkowo w Islandii panowała wówczas prohibicja i jak przywieźliśmy wódkę, to sprzedaliśmy ją w sekundę. Butelka kosztowała 40 dolarów! Jak się o tym dowiedzieliśmy, to trochę tych butelek ze sobą wzięliśmy. Udało się kupić za to jakieś prezenty dla żon czy dla dzieci.

Zauważyłem jeszcze jedną rzecz. To była mała wysepka i jak lecieliśmy samolotem, to zauważyliśmy taką specyficzną górę. Ona była tak jakby obcięta nożem. Miała całkiem sporą powierzchnię, na której rosła trawa. Owce zostawały tam na cały sezon. Nikogo tam nie było, one siedziały tam same. I one tam jadły, czasami któraś wpadła do morza i zginęła, ale ogólnie to nie miały gdzie uciec, więc spokojnie się tam pasły. Pod koniec sezonu przyjeżdżali hodowcy, strzygli je i w ten sposób uzyskiwali najlepszą wełnę na świecie. Nie wiem, być może na zimę się je gdzieś zamykało, ale z reguły przed sezonem wciągało się je takimi linami na górę i tam już zostawały same.

Po dopełnieniu formalności i wyeliminowaniu Islandczyków trafiliście na Fortunę Sittard, która okazała się już za mocna.

Tam przegraliśmy 2:0, a bramkarz bez przerwy wybijał piłkę aż na szesnasty metr od naszej bramki. W ten sposób oni strzelili nam dwa gole, właściwie po podaniu bramkarza. W rewanżu trener wymyślił wariant, że kiedy bramkarz będzie się szykował do długiej piłki, to my po prostu wyjdziemy i złapiemy ich na spalonym. Cały tydzień to ćwiczyliśmy. Potem rozpoczęliśmy mecz, bramkarz szykował się do długiej piłki, a my oczywiście całą linią pięknie wyszliśmy do przodu, a sędzia nie gwizdnął spalonego. Napastnik wyszedł sam na sam i załadował nam bramkę. Nie wiem, czy sędzia popełnił błąd, czy my źle zastawiliśmy pułapkę ofsajdową, ale wiem, że od tej pory nie wiedzieliśmy co robić, czy dalej łapać ich na spalonego, czy nie. Później strzeliliśmy dwie bramki, ale ten stracony gol zadecydował o tym, że odpadliśmy.

Wisła grała  w tamtym sezonie w pucharach, w składzie miała takie nazwiska jak Iwan, Nawałka, Budka, Nawrocki, Jałocha, Lipka. I spadła z ekstraklasy…

To jest jedna z kolejnych rzeczy niewybaczalnych i niezrozumiałych. To dziwne, że tak mocna ekipa potrafiła spaść z ligi. Ja miałem wtedy pecha, bo miałem kontuzje, przez długi czas się leczyłem i byłem poza kadrą. Na Lechii Gdańsk zderzyłem się z Zenonem Małkiem i poszedł mi staw skokowy. Po spadku pozostał duży niesmak. Kibice byli wkurzeni, a prezes pożegnał czterech podstawowych zawodników, jak się nie mylę to chyba Iwana, Banaszkiewicza, Budkę i Krupińskiego. Nie wiem, o co poszło.  Z tej starej gwardii zostałem tylko ja i Leszek Lipka.

Czy to możliwe, że stało się tak dlatego, że Wisła nie potrafiła sobie poradzić w ówczesnej rzeczywistości, którą tworzyła wszechobecna korupcja?

Wszedł Pan na bardzo ciężki temat. Ja o wielu szczegółach dowiadywałem się wiele lat później z książek, na przykład o tym wydarzeniu z meczu z Widzewem. Ja byłem wtedy młodym chłopcem, który nie miał jeszcze w drużynie wiele do powiedzenia. Później, czytając książkę Andrzeja Iwana, dowiedziałem się, jak to faktycznie było. Rzeczywiście, czasem było widać, że coś się niedobrego dzieje, bo to się czasami czuje, ale człowiek nie bardzo wiedział, o co chodzi.

Później zaczęło się mozolne wygrzebywanie klubu z drugiej ligi.

Grałem w niej przez trzy długie lata i od początku, wraz z Leszkiem Lipką, budowałem tę Wisłę od podstaw. Te najsilniejsze ogniwa wtedy z Wisły odeszły, doszli młodzi juniorzy i w ten sposób próbowaliśmy zbudować nowy zespół.  Ja byłem kapitanem. Prezes Gruba przeze mnie rozdzielał nawet talony czy mieszkania. Nie musiałem grać w II lidze, miałem ofertę z Lecha Poznań, gdzie zarobiłbym większe pieniądze niż w Wiśle, ale byłem tak w tej Wiśle zakochany i czułem się tak upokorzony tym spadkiem, że uparłem się, aby najpierw z tym klubem wrócić do ekstraklasy. Okazało się, że trwało to aż trzy lata. Kiedy awansowaliśmy, to mogłem już odejść za granicę, ale wtedy z kolei Wisła nie chciała mnie puścić. Dopiero w wieku 32 lat wyjechałem do Norwegii, do Brann Bergen. Po roku wróciłem, bo klub stracił sponsorów. Ci nie chcieli wspierać klubu, który nie zakwalifikowali się do europejskich pucharów. Nie nagrałem się więc dużo za granicą.

Wrócił Pan do Polski, ale nie do ekstraklasy a do Hetmana Zamość. Nie było lepszych ofert?

Ja chciałem grać w Wiśle, ale tam się okazało, że 33-letni piłkarz nie jest im potrzebny. Proponował mi też kontrakt Śląsk Wrocław. Zagrałem tam jeden mecz i z tego, co wiem, byli mną zachwyceni, ale zadzwonili do mnie ludzie z Zamościa, którzy koniecznie chcieli się ze mną spotkać. Pojechałem na spotkanie z Panem Dudą, który zarządzał wówczas Hetmanem. Nie chciałem poświęcić ekstraklasy dla III-ligowego klubu, ale kiedy powiedziałem, jaka jest sytuacja i ile oferują mi działacze Śląska, to on tę ofertę zwyczajnie przebił. Zdecydowałem się więc na grę w Hetmanie i nie żałuję tego. Tam była kapitalna atmosfera, a ja byłem naprawdę w dobrej formie. Ludzie nas uwielbiali. Przychodziło po 3-4, a potem po 7 tysięcy kibiców. Potem skończył mi się kontrakt i zgłosiła się do mnie Cracovia, gdzie grałem jeszcze półtora roku.

Piękna kariera, ale w tym wszystkim brakuje jednego ― poważniejszego epizodu w reprezentacji Polski, w której zagrał Pan osiem razy, ale wyłącznie w meczach towarzyskich.

To jest moja osobista porażka. Uważam, że to, co zrobiłem w kadrze, to jest dramat. Z drugiej strony rywalizowałem w kadrze z takimi piłkarzami jak Marek Dziuba, Stefan Majewski, Władysław Żmuda, Paweł Janas czy Wojciech Rudy i ciężko było tam się wgryźć. A mi na kadrze tak strasznie zależało, że zawsze byłem niesamowicie spięty. Spalałem się, bo wiedziałem, że nie jestem zawodnikiem podstawowym. Budziłem się o szóstej rano i już mną tak telepało, że potem piłki nie mogłem przyjąć. Do tego kilka meczów przegraliśmy i wiadomo – nikt nie miał pretensji do Żmudy czy Bońka, ale właśnie do takich zawodników, którzy dopiero próbowali się przebić. Potem przyszedł trener Piechniczek i postawił na innych zawodników. Uważam, że nie byłem gorszym piłkarzem od tych, którzy wtedy grali, ale zwyczajnie nie potrafiłem pokazać na kadrze swoich największych atutów, bo zżerała mnie trema.

Pomimo krótkiej przygody miał Pan okazji zagrać w ciekawych miejscach ― Bagdad z Irakiem i Santa Cruz z Boliwią.

W Iraku panował wtedy Saddam Husajn. Wszędzie było czuć ogromną presję związaną z jego osobą. Nie można było też popatrzeć na żadną kobietę, bo mogło to się skończyć tragicznie. Owszem, one się do nas uśmiechały, ale gdyby ktoś podszedł, próbował coś powiedzieć, to od razu mógł dostać kosę w plecy. Zresztą, oni w ogóle nie chcieli nas wypuszczać na miasto, bo wszędzie byli ludzie Husajna, którzy nie pozwalali nam na zbyt wiele. Marzyłem o tym, żeby jak najszybciej stamtąd uciekać, bo zwyczajnie się bałem. W Boliwii z kolei było bardzo ciężko. Początkowo bardzo ciężko było złapać oddech, ale dość szybko się zaaklimatyzowaliśmy i wygraliśmy to spotkanie. Nie zmienia to jednak faktu, że przygoda z reprezentacją jest moją wielką porażką. Mam ogromny niedosyt, bo czułem się zawodnikiem solidnym, godnym gry w reprezentacji. Marek Motyka Marek Motyka

ROZMAWIAŁ: GRZEGORZ IGNATOWSKI                    Marek Motyka

Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE

Marek Motyka Marek Motyka Marek Motyka Marek Motyka Marek Motyka Marek Motyka Marek Motyka Marek Motyka Marek Motyka

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 0 / 5. Licznik głosów 0

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

Redakcja
Redakcja
Jesteśmy niczym Corinthians — przesiąknięci romantycznym futbolem, który narodził się z czystej pasji i chęci rywalizacji, nie zysku. Kochamy piłkę nożną. To ona wypełnia nasze nozdrza, płuca i wszystkie komórki naszego ciała. To ona definiuje nas takimi, jakimi jesteśmy. Futbol nie jest naszym sposobem na życie. Jest jego częścią. Jeżeli myślisz podobnie, to już znaleźliśmy wspólny język. Istniejemy od 2014 roku.

Więcej tego autora

Najnowsze

Nadzieja FC Futbol, ludzie, polityka – recenzja

Książka „Nadzieja FC Futbol, ludzie, polityka” to zapis z kilkunastomiesięcznej podróży Anity Werner i Michała Kołodziejczyka do Tanzanii, Turcji, Rwandy i Brazylii. Futbol jest...

Remanent 5. Pole karne z bliska.

Jerzy Chromik powraca z piątą częścią Remanentu, w którym przenosi czytelników na stadiony z lat 80. i 90. Wówczas autor obserwował zmagania drużyn eksportowych,...

Jakie witaminy i minerały są ważne dla biegaczy?

Bieganie to nie tylko pasjonująca forma aktywności, ale także sposób na zadbanie o zdrowie i kondycję. Odpowiednia dieta, bogata w witaminy i minerały, może...