Był trenerem Barcelony, Bayernu Monachium, Feyenoordu a także… Warszawianki! Oto krótki wywiad z Richardem Kohnem na chwilę przed jego wyjazdem z Polski.
Wywiad ukazał się w „Przeglądzie Sportowym”, dnia 7 maja 1927 roku.
Czemu pan wyjeżdża?
Dostałem lepsze engagement więc jadę. Poza tym, z Warszawianką nie zawierałem długiego kontraktu [pracował dwa miesiące przyp. Red.]
A jakie są pana wrażenia z Warszawy?
Nie możecie grać dobrze – i to z wielu powodów. Trenerzy zawodowi nie mają u was wielkiego pola do popisu, gdyż drużyny są czysto amatorskie.
?
W klubach zawodowych za nieobecność na treningach, gracze są surowo karani. U was zaś przyjdzie kilku na trening, albo też nie (głównie z powodu deszczu, choć przecież Polacy nie są z cukru). Regułą jest widzimisię.
A jak było w Barcelonie?
Tam miałem zawsze komplet na boisku i wszyscy stosowali się do moich wskazówek. Jeden z graczy został przez klub zdyskwalifikowany, gdyż opuścił trening samowolnie.
Co pan sądzi o Warszawiance?
Bardzo mili chłopcy i zgrani ze sobą, ale…nie na boisku. Na treningi uczęszczają zupełnie nieregularnie. Wprowadzone przeze mnie treningi (o godz. 7 rano) na początku bardzo im się podobały, ale później zapał ostygł. Na meczach grają bez głowy i zapominają o wszystkim, co im mówiłem na treningach i podczas wykładów teoretycznych…[…]
A inne kluby stołeczne?
Polonia jest drużyną najbardziej równą, a jej gra polega na tzw. samopomocy. Żaden z graczy specjalnie się tam nie wybija, lecz wszyscy grają bardzo ambitnie. I bardzo prosto. Co do Legii, moim zdaniem jest ona najlepszą drużyną w stolicy. Zespół ten nie umie jednak strzelać i dlatego przegrywa. Najlepszym napastnikiem w stolicy jest Łańko.
Co pan myśli o naszych sędziach?
Tak jak na całym świecie – są źli!!!
Publiczność?
Bardzo kulturalna i bezstronna. Brak boisk i urządzeń w szatniach – to wasze główne bolączki. Nasamprzód to naprawcie, a potem można sprowadzać trenerów.
Można powiedzieć, że taką oto krótką rozmową z Polską pożegnał się legendarny Richard Kohn znany też jako Richard Dombi lub Little Dombi. Konkretnie, surowo, ale mimo wszystko grzecznie. Jakieś podobieństwo do któregoś przedstawiciela naszej współczesnej karuzeli trenerskiej?
Urodzony w Sarajewie w 1888 roku, jako piłkarz, Richard Kohn nie zasłynął szczególnie na arenie międzynarodowej. O jego karierze piłkarskiej wiadomo tyle, co nic. Dziesięć lat rozegranych w Austro-Węgrach, do tego występy dla reprezentacji. Statystyk obrazujących jego występy – brak.
Dużo bardziej znany był już z kariery trenerskiej. Lista klubów, w których pracował przez dwudziestolecie międzywojenne wygląda imponująco. Hertha Berlin, Gradanski Zagrzeb, FC Barcelona, TSV 1860 Monachium, Bayern Monachium, FC Basel, Feyenoord. I pośród nich dwa miesiące w Warszawiance.
Największe sukcesy na ławce osiągał w latach 30. Najpierw zdobył mistrzostwo Niemiec z drużyną Bayernu Monachium, lecz w Bawarii popracował tylko dwa lata. Bynajmniej nie z powodów sportowych. Po dojściu Hitlera do władzy, Kohn mający żydowskie korzenie, świadomy niebezpieczeństwa postanowił uciekać do Szwajcarii, gdzie zaczął pracować w ekipie Grasshopper. Nie zagrzał tam jednak długo miejsca, przenosząc się raz Barcelony.
Nie było to jednak jego pierwsze podejście, ponieważ w stolicy Katalonii pracował w połowie poprzedniej dekady. Za pierwszym razem, przed przyjazdem do Polski, w latach 1926-1927 jego zadanie polegało głównie na wprowadzaniu młodych, obiecujących gwiazd. Jego drugie podejście zaś należy już rozpatrywać w ramach prawdziwej klęski. Świadczyć może o tym sam fakt, że „Dombi”…poprosił wówczas o obcięcie pensji.
Na kolejny sukces przyszło mu czekać do drugiej połowy lat 30., kiedy to związał się z zespołem Feyenoordu. I śmiało można powiedzieć, że to właśnie w Holandii na dobre znalazł swój dom. Jeszcze przed wybuchem wojny doprowadził klub do dwukrotnego mistrzostwa kraju. Wprawdzie, jak się później okazało, były to ostatnie sukcesy trenera na ławce szkoleniowej, niemniej jeszcze kilka razy próbował swych sił w roli sternika drużyny z miasta nad Mozą.
Kohn poza szlifem trenerskim dysponował jeszcze jednym ukrytym talentem. Konkretnie, w dziedzinie fizjoterapii. Do legendy przeszły jego sekretne maści, po których wielu zawodników dochodziło do zdrowia. W latach 30. dziennikarze z Rotterdamu próbowali zresztą przeprowadzić śledztwo w sprawie tajemniczych receptur. Wymownie świadczy to zatem o skali fenomenu.
Chociaż nieznane są jego losy w trakcie wojny, w latach 50. jeszcze dwukrotnie podejmował się roli szkoleniowca Feyenoordu. To właśnie w Rotterdamie Kohn prawdopodobnie znalazł swoje miejsce, a także schronienie przed hitleryzmem. I w tym oto mieście również pozostał aż do śmierci w 1963 roku.
WOJCIECH KOWALSKI
Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE