Rok 1922 był względnie udany dla polskiej piłki. Pomimo wysokiej porażki z Węgrami i remisu z Rumunami, nastroje w środowisku piłkarskim były coraz lepsze. PZPN prężniej rozwijał swoje struktury, lokalne kluby wyrastały w kolejnych miastach, a kadra narodowa ostrzyła swoje apetyty na zbliżające się Igrzyska Olimpijskie. Dziś przybliżymy wam z kolei rok 1923 w kontekście Reprezentacji Polski.
- Polska – Jugosławia 1:2
- Polska – Rumunia 1:1
- Finlandia – Polska 5:3
- Estonia – Polska 1:4
- Polska – Szwecja 2:2
To wtedy otwarto Wembley i Estadio Chamartin, czyli pierwszy stadion Realu Madryt. To też rok, w którym narodził się ZSRR (oficjaljnie powstał 30 grudnia 1922, ale przecież świeżo przed Sylwestrem nie będą rozwijać struktur). Wydano pierwszy numer Timesa, a w Los Angeles pojawił się znajomy napis „Hollywoodland” (który później skrócono do „Hollywood”). Skutkował on również w wiele katastrof, a do największej należy zaliczyć japońskie trzęsienie ziemi, które pochłonęło blisko 150 tysięcy ofiar. W tym samym czasie Niemcy zmagały się z hiperinflacją, która doprowadziła ich na skraj bankructwa. Dla Polski był to rok względnie spokojny. Mistrzostwo obroniła Pogoń Lwów, a szczególnie istotne dla polskiego sportu było włączenie PZPN w struktury FIFA. Jak w 1923 roku radziła sobie nasza reprezentacja? Rozegraliśmy pięć spotkań.
Rewanż z Jugosławią
Na 3 czerwca 1923 roku został zaplanowany mecz rewanżowy z Jugosławią. Wygrana 3:1 na wyjeździe powodowała większe zainteresowanie tym sportem. Kraków, który był gospodarzem wydarzenia, już na kilka dni przed meczem elektryzował swoją atmosferą. Podobnie jak rok wcześniej, stadion Cracovii był przygotowywany na przybycie licznych kibiców. Wiadomo było, że nie wszyscy będą mogli liczyć na miejsce siedzące, gdyż – jak wskazuje „Przegląd Sportowy” – zapotrzebowanie na bilety dwukrotnie przerastało pojemność obiektu. Stadion Cracovii zapełnił się do ostatniego miejsca. Niestety 15 tysięcy kibiców zebranych wokół boiska było świadkami porażki, której powodów doszukiwano się jeszcze długo po meczu. Skład oparty ponownie o piłkarzy Cracovii mógł budzić wątpliwości – w końcu to Pogoń Lwów dominowała w krajowych rozgrywkach. Mimo to zgrupowanie przed meczem dawało nadzieję. Odczuć można było aprobata wobec zgłoszonej drużyny. Jedyne uwagi kierowano do braku będącego w świetnej formie Reymana oraz debiutu Zimowskiego.
Pomimo lepszego wyszkolenia technicznego Jugosłowian, to nie umiejętności miały przesądzić o porażce, a braki fizyczne. Rywale byli tego dnia świetnie dysponowani, a nasi rodacy dawali oznaki zmęczenia po ciężkim zgrupowaniu, w ramach którego rozegrano mecz w trudnych warunkach atmosferycznych. Na dodatek Polacy wylosowali gorszą połowę, przez co musieli grać pod słońce i wiatr. Mimo to przez pierwszy kwadrans nie brakowało szybkich akcji z obu stron, a najbliżej trafienia był Grabień, który już na początku spotkania mógł otworzyć wynik. Gola za to zdobył Emil Perška. Jugosłowianin wykorzystał błąd w ustawieniu Polaków, którzy nieumiejętnie założyli pułapkę ofsajdową i wyprowadził rywali na prowadzenie. Do końca pierwszej połowy nie brakowało kolejnych szans z obu stron, ale od 30. minuty gra straciła na efektowności za sprawą częstych błędów i spadającej dynamiki gry.
Początek drugiej połowy przyniósł upragnione wyrównanie za sprawą trafienia Kałuży. Napastnik dobił obroniony strzał Kuchara, a wrzawa kibiców przyniosła w krótkim czasie szanse na prowadzenie. Był to tylko chwilowy podryw. Chwilę po nim rywale uspokoili grę w obronie i ponownie ruszyli do ataków. Otwarta gra skutkowała kolejnymi sytuacjami, a nieznaczna przewaga rysowała się po stronie Polski, ale na twarzach naszych napastników zaczęło pojawiać się coraz większe zmęczenie i zrezygnowanie. Wykorzystali to przeciwnicy, którzy zachowali więcej sił na końcówkę i ruszyli do ataku w ostatnich minutach. Te przyniosły upragnione dla nich zwycięstwo.
Głównym powodem przegranej była niedyspozycja fizyczna graczy po zupełnie zbędnym treningu czwartkowym […] Dla napastników nie był to trening, lecz egzamin, od którego zależało wystawienie do reprezentacji. Dlatego grali z całą ambicją i wydobyli wszystkie siły, których zabrakło im w niedzielę. Tem się tłumaczy fakt, że właśnie atak głównie nie dopisał – Tadeusz Synowiec, kapitan reprezentacji.
Kolejny gość w Polsce – Rumunia
Porażka z Jugosławią otworzyła sezon wakacyjny, a przyjazd Rumunii miał te wakacje zakończyć. Gdy na tydzień przed meczem „Przegląd Sportowy” publikował pierwsze wzmianki na temat nadchodzącego spotkania, zwracał uwagę na sportowy marazm, w który przez ostatnie miesiące popadał nasz naród. Było to spowodowane nie tylko rozleniwieniem, ale również ogólnym kryzysem, który skutkował oszczędnościami na sporcie, redukowaniem spotkań, odpływem trenerów, czy ogólną stagnacją lokalnych okręgów piłkarskich. I rzeczywiście, nadchodzące spotkanie z Rumunami nie budziło takiego entuzjazmu, jak wcześniejsze mecze. Pomimo zeszłorocznego remisu (gdzie były braki kadrowe), zwracano uwagę, że nie wolno Rumunów lekceważyć, zwłaszcza że ich kadrę tworzą głównie Węgrzy.
W odróżnieniu od wcześniejszych meczów rozgrywanych w Polsce, tym razem areną zmagań nie był stadion Cracovii, a Lwów. Wybudowano tam stadion spełniający międzynarodowe wymagania tj. chociażby ponad 10-tysięczne trybuny. Powodów takiego rozwiązania było kilka, a zaliczyć do nich należy zaliczyć kwestie logistyczne (Lwów leży bliżej Rumunii), ale również propagandowe. Chodziło też o przekonanie do piłki nożnej obywateli z innego miasta. Ponadto, ekipa ze Lwowa od pewnego czasu dominowała w Polsce, a mecz kadry miał tylko potwierdzić rolę tego miejsca, jako ważnego ośrodka piłkarskiego w kraju. Dużą wątpliwość przed meczem budził potencjalny skład kadry. Ponownie „Komisja Trzech” stanęła przed niełatwym zadaniem skompletowania zespołu. Organ ten krytykowano, a ostatnia porażka z Jugosłowianami dodatkowo wzmocniła wątpliwości wobec zasadności jego istnienia. Uważano, że kadra narodowa powinna mieć jednego, poważnego i cieszącego się zaufaniem fachowca, który brałby pełną odpowiedzialność za powołania. W dalszym ciągu oskarżano PZPN, że traktuje kadrę po macoszemu, a opieranie reprezentacji głównie o piłkarzy Cracovii jest zgubne. Szczególnie niekorzystna, wobec nadchodzącego meczu z Rumunami, była przerwa w rozgrywkach i brak optymalnej formy drużyn z Krakowa i Poznania.
Siódme spotkanie międzypaństwowe Reprezentacji Polski nie było udane. Mecz zakończył się remisem, chociaż w ogólnej ocenie, to Polacy zaprezentowali się lepiej. Ponownie udowodniliśmy, że lepiej radzimy sobie w występach na obcym terenie aniżeli w kraju. Powodów remisu można doszukiwać się zarówno w sferze mentalnej, jak i organizacyjnej. Jak wskazuje „Przegląd Sportowy”, to nie Rumunii podnieśli poziom swojej piłki, a Polacy się osłabili. Przygotowani na wysoką porażkę rywale zdołali wywieźć z naszego terenu dobry wynik. Zanim przejdziemy do szczegółowego omówienia meczu, należy zwrócić uwagę na zmiany kadrowe. „Komisja Trzech” nie miała łatwego zadania, a każdy jej błąd był wytykany. Tym razem o sile ofensywnej mieli stanowić głównie Lwowianie, z Wacławem Kucharem na czele. Zmiana kadrowa na nic się zdała. Ponownie napastnicy zaprezentowali niemoc strzelecką. Widoczne były także problemy w organizacji gry, co wcześniej nie stanowiło problemu.
Nastawiona na defensywę ekipa z Rumunii grała bardzo ambitnie, ale wyraźnie odstawała od zarówno fizycznie, jak i pod względem technicznym. Polacy stwarzali sporo okazji, a przeciwnicy nie nadążali. Jedna z nich w 35. minucie pozwoliła Polakom wyjść na prowadzenie. Zaledwie cztery minuty później Rumuni wyrównali za sprawą mocnego uderzenia po ziemi Aurela Gugi. W drugiej połowie również nie zabrakło emocji, ale nie przełożyło się to na gole. Polacy stwarzali wiele sytuacji bramkowych, a rywale byli coraz bardziej wyczerpani. Jednak to goście mieli najlepszą okazję na odniesienie zwycięstwa. Pod koniec meczu fenomenalnym refleksem popisał się warszawski bramkarz Jan Loth, który dwukrotnie obronił kąśliwe strzały rywali. Szybka kontra Polaków mogła przynieść sukces, gdyby nie… uszkodzenie buta naszego piłkarza. Tym samym nieudany strzał Cikowskiego zakończył mecz.
Skandynawska przygoda
Porażka i remis na własnym terenie były bolesne. Łatwo więc wyobrazić sobie „aurę” wokół kolejnych spotkań reprezentacji. Trzy tygodnie po remisie z Rumunią kadrowiczów czekały dwa starcia – z Finlandią i Estonią. Nasza reprezentacja wyruszyła najpierw do Łotwy, a stamtąd do Tallina. Następnie przy pomocy promu piłkarze i delegaci dostali się do Finlandii. Co ciekawe, cała podróż odbyła się bez żadnych rewizji celnych. Sprawdzono tylko cel podróży. W Finlandii natomiast przeszukano bagaże Polaków, żeby sprawdzić czy nie ma w nich… wódki. W skandynawskim państwie panowała prohibicja. Długa podróż miała wpływ na formę kadrowiczów. Dzień przed wyruszeniem w drogę reprezentacja rozegrała pokazowe spotkanie z kadrą wileńską w ramach treningu. Reprezentanci Polski wygrali 5:0, ale czasu na regenerację mieli niewiele. Pomimo dnia wolnego po przyjeździe odczuwali trudy ostatnich kilku dni. Boisko, na którym miało odbyć się spotkanie, było bardzo wąskie, a murawa mokra. Nie powinno być to zaskoczeniem wobec częstych deszczów w Finlandii. Działało to na korzyść gospodarzy.
Warto zwrócić uwagę na bardzo ważną rzecz. W wyjściowym składzie naszej drużyny nie było… żadnego gracza Cracovii. Brak Kałuży, Synowca, Cikowskiego, czy Sperlinga, którzy regularnie grali w poprzednich spotkaniach należy uznać za wielkie osłabienie. Pasy wyjechały do Hiszpanii. Tam w ciągu miesiąca rozegrali oni dwumecze z Barceloną, Valencią, Realem Madryt, Celtą Vigo i Sevillą. Ponadto Reyman i Markiewicz (obaj Wisła Kraków) nie mogli wyruszyć z reprezentacją wobec sprzeciwu władz wojskowych. Eksperymentalny skład (debiuty Cyla, Olearczyka, Gierasa, Słoneckiego i Kowalskiego) na początku spotkania spisywał się nieźle. Znów jednak brakowało skuteczności. W 19. minucie gry Finowie po raz pierwszy przełamali ataki naszej reprezentacji i dosyć niespodziewanie objęli prowadzenie po strzale głową Vernera Eklöfa. Ten cios obezwładnił naszych piłkarzy, którzy niedługo później dali sobie wbić drugą bramkę. W 37. minucie nasza reprezentacja zdobyła kontaktowego gola, ale ostatnie słowo w pierwszej części spotkania należało do gospodarzy, Podwyższyli prowadzenie w 40. minucie i pierwsza połowa zakończyła się wynikiem 3:1.
W drugiej połowie znów pierwsze minuty należały do Polaków. Debiutanci jednak nie radzili sobie z presją. Batsch (choć on grał akurat drugi raz) nie potrafił dobrze dograć do Słoneckiego, a debiutant Kowalski nerwowo oddawał piłki, bojąc się przejąć odpowiedzialności za rozegranie akcji. Przewaga szybko zaczęła kruszeć. Do głosu ponownie doszli Finowie, którzy z zimną krwią wykorzystali swoją przewagę, strzelając dwie kolejne bramki. Mogli zdobyć ich więcej i pogrążyć Polaków. Staliński w pewnym momencie uspokoił grę naszej reprezentacji i sam strzelił gola po dobitce. Trzy minuty później Juliusz Miller strzelił na 5:3. Pomimo wyraźnego ożywienia gry naszej reprezentacji i entuzjazmu polskich kibiców zebranych na trybunach, wynik utrzymał się do końca.
Porażka z Finami była następstwem wielu problemów, z którymi borykali się nasi piłkarze. W walce o górne piłki nie istnieliśmy. Gospodarze mieli gigantyczną przewagę fizyczną. Linia pomocy drużyny fińskiej grała bardzo zachowawczo i przy większej otwartości w grze do przodu, z pewnością wynik mógłby zakończyć się wyższym zwycięstwem gospodarzy. Krótko mówiąć, mieliśmy po prostu szczęście, że skończyło się to wynikiem 3:5 w plecy. Dwa dni później była okazja do rehabilitacji. Rywal: Estonia. Polacy wyruszyli w rejs statkiem, jednak tym razem morze nie było tak spokojne, jak kilka dni wcześniej. Duża część drużyny i dziennikarzy oraz delegatów musiała walczyć z chorobą morską. Boisko, na którym przyszło walczyć obu reprezentacjom, było w jeszcze gorszym stanie niż to w Finlandii. Błotnista murawa nie nadawała się do gry. Mimo to obie ekipy przystąpiły do zawodów.
Gospodarze w pierwszej części śmielej atakowali, jednak nie potrafili wykorzystać stwarzanych sytuacji. W 20. minucie Batsch otworzył wynik, wykorzystując błąd obrońcy estońskiego. Warunki uniemożliwiały kreatywną grę kombinacyjną, a również długie podania zatrzymywały się w połowie za sprawą błotnych kałuż. Mimo to przed końcem pierwszej połowy Kowalski zdołał umieścić piłkę w siatce, wyprowadzając Polskę na bezpieczne dwubramkowe prowadzenie. Druga połowa to jeszcze większa dominacja Polaków, którzy tym razem grali po lepszej stronie boiska. Bramki w 65. i 78. minucie odebrały gospodarzom nadzieje na korzystny rezultat. Co prawda Estończycy zdołali wywalczyć bramkę honorową, jednak była ona wszystkim, na co było ich stać. Niestety wynik 4:1 odrobinę… przekłamywał obraz gry. Polacy popełniali wiele błędów. Estończycy wyraźnie odstawali poziomem od Finów i nie zdołali nawiązać walki z naszą reprezentacją. Ostatecznie dwumecz w Skandynawii był trudny w ocenie, ponieważ braki kadrowe, problemy logistyczne i trudne warunki na boiskach nie pozwalały na krytyczną ocenę naszych piłkarzy.
I cóż, że ze Szwecji…
1 listopada reprezentacja rozegrała ostatni mecz w 1923 roku ze Szwedami. Rok wcześniej nasi piłkarze zdołali pokonać tę drużynę na wyjeździe. Skandynawowie przyjechali do Krakowa w nocy dwa dni przed meczem, a opóźnienie było spowodowane strajkami kolejarzy. Zresztą, strajkowali nie tylko kolejarze, ale również przedstawiciele innych zawodów, licząc na poprawę warunków zatrudnienia. Pomimo ubiegłorocznego zwycięstwa, zwracano uwagę na wysoki poziom kadry szwedzkiej i ostatnich niepowodzeń naszej reprezentacji – zwłaszcza w meczach rozgrywanych na własnym terenie. Tym razem stadion Cracovii zapełnił się w połowie, czuć było różnicę w zainteresowaniu futbolem. Wszystko przez przeciętne wyniki. Do składu reprezentacji powrócili etatowi reprezentanci, czyli będący jeszcze niedawno w Hiszpanii piłkarze Cracovii, a także Reyman czy Kuchar. Wiele sobie obiecywano po napastniku Wisły Kraków.
Reyman nie zawiódł oczekiwań kibiców i dziennikarzy, otwierając wynik spotkania już w 4. minucie spotkania (różne źródła są wobec siebie sprzeczne, czy strzelcem był Reyman czy Staliński), sprawdzić koniecznie. 10 minut później drużyna gości doprowadziła do wyrównania. Szwedzi przeważali do końca pierwszej połowy, jednak ich gra była przerywana przez sędziego za sprawą licznych spalonych, na które łatwo dawali się łapać. W drugiej odsłonie Polacy poprawili grę. Staliński strzelił na 2:1, ale niestety w ostatnim kwadransie zabrakło naszym piłkarzom koncentracji, co przełożyło się na bramkę samobójczą naszego bramkarza, który źle ocenił lot piłki po rzucie rożnym i… wbił ją do swojej siatki. Pomimo kolejnych ataków naszej reprezentacji, wynik zakończył się remisem.
Seria bez zwycięstwa na własnym terenie znów nie została przerwana (były to już cztery spotkania), a Polacy kolejny raz nie grzeszyli skutecznością. Dziennikarze zarzucali naszej reprezentacji brak pomysłu i kombinacji. Znów zaczęły pojawiać się głosy o braku systemu i jednoznacznego stylu drużyny narodowej. Prezes PZPN przekonywał, że remis jest bardzo dobrym wynikiem. Z kolei Kpt Glabisz, członek „Komisji Trzech”, który był wyznaczony jako trener drużyny otwarcie przyznał przed meczem, że Szwedów… zna tylko z literatury sportowej i opinii. Remis ze Szwedami na własnym terenie dał Glabiszowi praktyczny materiał do analizy i oceny przed rewanżem, który został zaplanowany na maj 1924 roku. O tym i o pięciu innych meczach w 1924 roku napiszemy jednak w kolejnej serii.
BARTŁOMIEJ MATULEWICZ