Rok 1926 i wreszcie wielkie zwycięstwa u siebie

Czas czytania: 10 m.
0
(0)

Rok 1926 nie był już taką katastrofą. Polacy pokazali bardzo ofensywny futbol i dwa wielkie, okazałe zwycięstwa nad Turcją i Finlandią, z którymi to przecież we wcześniejszych latach sporo się męczyli. Jak zawsze, otrzymaliśmy także cenną lekcję od lepiej grających w futbol Węgrów. Jak to wszystko wyglądało dokładnie? Zapraszam do tekstu, w którym przeanalizujemy formę Polaków z 1926 roku. 

  • Polska – Czechosłowacja 1:2 (mecz nieoficjalny)
  • Polska – Estonia 2:0
  • Polska – Finlandia 7:1
  • Węgry – Polska 4:1
  • Polska – Turcja 6:1
  • Szwecja – Polska 3:1
  • Norwegia – Polska 3:4

Zanim przejdziemy do zmagań kadrowiczów, tradycyjnie zwracamy uwagę na okoliczności historyczne, które towarzyszyły zmaganiom sportowym. 1926 rok – podobnie jak lata poprzednie – był definiowany ciągłą odbudową Polski po trudnych latach wojny i zaborów. Sytuacja gospodarcza i polityczna kraju daleka była od oczekiwanej przez naszych rodaków. W efekcie Józef Piłsudski stanął na czele przewrotu majowego, czego następstwem była zmiana władzy. Poza zmianami politycznymi, był to rok, w którym Gdynia uzyskała prawa miejskie, Polskie Radio słowami „Halo, halo Polskie Radio Warszawa, fale 480” rozpoczęło regularną emisję, a 24 września powołano do życia Polskie Koleje Państwowe.

Równie wiele działo się poza granicami naszego kraju. Niemcy przystąpiły do Ligi Narodów, która jeszcze w tym samym roku ogłosiła konwencję przeciwko wszelkim formom niewolnictwa. 24 kwietnia Niemcy i Związek Radziecki zawarły traktat berliński, będący w przyszłości jedną z podstaw dla paktu Ribbentrop-Mołotow. Był to również czas istotny dla gospodarki i kultury na świecie. W tym roku rozpoczęła się historia wielu ogromnych firm, takich jak General Motors, Lufthansa czy United Airlines, a kinematografia uzyskała głos za sprawą rozwoju technologii i możliwości synchronizacji dźwięku z obrazem.

Amatorski pokaz nieskuteczności

Przez lata swojego istnienia Polski Związek Piłki Nożnej przyzwyczaił kibiców, dziennikarzy i piłkarzy do pewnej monotonności. Mecze międzypaństwowe rozrywane były zwykle z tymi samymi reprezentacjami, a ustalenia dotyczące organizacji spotkań miały miejsca w kuluarach sal bankietowych. Z Czechosłowacją mierzyliśmy się rok wcześniej w ramach kongresu olimpijskiego. Oczywiście nie jest niczym złym rozegranie rewanżu na polskiej ziemi, niemniej jednak okoliczności samego spotkania mogą już budzić pewne wątpliwości.

PZPN był bardzo mocno związany z Krakowem, co szczególnie na początku istnienia związku, powodowało pewne nadużycia – zwłaszcza przy doborze składów meczowych. Gdy z czasem nasz zespół narodowy zaczął być coraz bardziej różnorodny klubowo, wciąż problemem pozostawały kwestie „domu” reprezentacji. Okręgowe związki mocno liczyły na możliwość ugoszczenia kadry narodowej, jednak zwykle rodziło to problemy natury organizacyjnej. Nie inaczej było w przypadku planowanego meczu z Czechosłowacją. Warszawski Związek uzyskał zgodę na organizację spotkania na swoim stadionie, ale pod warunkiem przekazania pełnych zysków do związku centralnego oraz pokrycia kosztów organizacji, a także ewentualnych strat i deficytów. Oczywistym było, że te warunki nie są możliwe do zaakceptowania, więc spotkanie rozegrano w Krakowie.

Czechosłowacy przyjechali do dawnej stolicy Polski w mocno rezerwowym składzie, co było spowodowane nałożeniem spotkań z Węgrami i meczem międzymiastowym pomiędzy Pragą a Budapesztem, stąd też mecz uznano za nieoficjalny. Nasza kadra również nie była optymalnie zestawiona. Oparta o krakowski szkielet została uzupełniona debiutantami – Pohlem, Lubinem i Wojciechowskim. Pomimo, że na papierze nasz zespół wyglądał dużo lepiej od rywala, nie budził on entuzjazmu, podobnie jak sam pomysł rozegrania meczu.

Inauguracja roku dla kadry narodowej okazała się fatalna. Nowi reprezentanci nie wznieśli się na oczekiwany od nich poziom, a stali bywalcy nie zdołali wykorzystać swojego doświadczenia. Nasi rodacy otworzyli wynik meczu za sprawą trafienia Kuchara, jednak szybko utracili przewagę. Do końca pierwszej połowy zdecydowanie przeważaliśmy nad rywalem, ale brakowało nam szczęścia w wykończeniu akcji. W drugiej części gry również dominowaliśmy, jednak nie przekładało się to na oczekiwane trafienia. Niestety indywidualne błędy debiutujących obrońców zadecydowały o przegranej, gdy pod koniec meczu rywale zdołali strzelić gola na 2:1.

Porażka z tak słabym rywalem na własnym terenie z pewnością nie przysłużyła się Związkowi. Zawiodła nie tylko drużyna, ale przede wszystkim sama organizacja spotkania. Zespół został dobrany bez wcześniejszego zgrupowania, a debiutanci zagrali podobno za sprawą polecenia, a nie rzeczywistej oceny potencjału i umiejętności. Wytłumaczeniem mogą być ograniczone środki w kasie związku, czego następstwem był brak możliwości wyjazdu i obserwacji piłkarzy na żywo. Niemniej jednak zgoda na grę z rywalem tej klasy i porażka nie przyczyniły się do wzrostu prestiżu naszej drużyny.

Przełamanie na swoim stadionie

Miesiąc później Polakom przyszło się zmierzyć z Estończykami. Bilans z drużyną skandynawską przemawiał na korzyść naszych rodaków, ale fatalna seria braku zwycięstw na własnym terenie nie dodawała pewności siebie. Problemem było również optymalne zestawienie składu na mecz. Tadeusz Synowiec stanął przed niełatwym zadaniem. Nie było tajemnicą, że Cracovia nie będzie chętna do udostępnienia swoich piłkarzy w czasie, gdy rozgrywki krajowe wchodziły w decydującą fazę. Również Pogoni nie było w smak osłabianie się przed meczami, które mogą decydować o mistrzostwie. Podobno doszło nawet do interwencji Warszawskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej (tym razem mecz miał się odbyć w stolicy), który próbował przekonać władze Cracovii do udostępnienia piłkarzy na mecz – niestety bez powodzenia.

Cracovia mogła zgodzić się na udostępnienie piłkarzy i przełożyć mecze o mistrzostwo. Niemniej jednak w wyniku błędu Synowca, klub został zbyt późno poinformowany o powołaniach i zgodnie z przepisami miał prawo odmowy. Na klub spadła krytyka i widmo kary od PZPN. Wynikiem buntu Cracovii była konieczność postawienia na piłkarzy, którzy nie mieli dotąd nic wspólnego z piłką reprezentacyjną. Do tego powołani zawodnicy zostali zmuszeni do gry na pozycjach, które nie zawsze były ich naturalnymi miejscami na boisku.

Pomimo wielu problemów rodzących się przed meczem, a także niefortunnego zestawienia składu, Polacy zdołali pokonać Estończyków 2:0. Pierwsza od dwóch lat wygrana na własnym terenie nieco uciszyła głosy krytyki, jednak nie zabrakło uwag wobec przeciętnej gry naszej drużyny. Estończycy byli wyraźnie lepsi fizycznie, jednak ustępowali nam technicznie i taktycznie. Nawet pomimo stwarzanych akcji ofensywnych, nie potrafili oni przełamać bezbłędnej tego dnia polskiej obrony. Z kolei nasza linia pomocy i ataku zagrała zdecydowanie poniżej oczekiwań – nawet pomimo dwóch trafień.

Jak zauważono w relacjach pomeczowych, polski zespół przystąpił do gry z zaledwie 3-4 piłkarzami, którzy byli godni do reprezentowania barw narodowych, a drużyny Cracovii, Pogoni czy Wisły zagrałyby zdecydowanie lepiej niż powołani piłkarze. Eksperymentowanie składem przez Synowca przyniosło oczekiwane zwycięstwo, jednak jego styl nie przynosił chwały naszej drużynie. Tym samym ocena meczu i wyniku nie jest tak prosta, jak mogłoby się to wydawać.

Strzelanina w grodzie Przemysława

O tym, że Poznań ma aspiracje do bycia gospodarzem meczu międzypaństwowego mówiło się już od dawna, jednak dopiero w drugiej połowie roku 1926 dostąpił on zaszczytu goszczenia reprezentacji Polski. Był to z jednej strony dowód uznania wobec rosnącej popularności piłki nożnej w tej części Polski, czego następstwem były kolejne powołania do kadry, ale również wyraz zaufania dla organizatorów, czyli POZPN. Poznań nie tylko spełnił powierzone mu zadanie, ale również stał się symbolem najwyższego zwycięstwa w historii reprezentacji. Ale o wyniku i przebiegu meczu za chwilę.

Tym razem Synowiec nie testował ze składem, jak to miało miejsce w poprzednich spotkaniach, słuchając rady prezesa związku, który po meczu z Estończykami zwrócił uwagę na ten element, jako niekorzystny dla reprezentacji. W efekcie do Poznania zostali zwołani piłkarze uznani za specjalistów na swoich pozycjach. Ci zresztą przybyli do miasta odpowiednio wcześnie i mogli zregenerować siły przed meczem. Jedynie brak powołanego z Łodzi Karasiaka wymusił na trenerze nagłą zmianę na Stalińskiego – która jednak okazała się zbawienna.

W pierwszym składzie wyszło aż pięciu graczy Cracovii (Chruściński, Zastawniak, Kałuża, Sperling, Kubiński) i dwóch zawodników Pogoni Lwów (Kuchar, Batsch). Pomimo, że mecz był rozgrywany w samym środku „sezonu ogórkowego”, zainteresowanie było ogromne. Bilety wyprzedały się jeszcze w przeddzień rywalizacji, a zebrani kibice z pewnością nie musieli żałować wydanych pieniędzy. Szybko wynik otworzył Staliński, co nadało rytm spotkaniu, jednak na kolejną bramkę trzeba było czekać blisko dwa kwadranse. Finowie odpowiedzieli trafieniem kontaktowym, ale był to ich jedyny cios, który nawet nami nie zachwiał. Od tego momentu zgromadzeni kibice oglądali koncertową grę naszego zespołu, która ostatecznie zakończyła się wynikiem 7:1!

Pomimo rekordów strzeleckich bitych przez Stalińskiego i Batscha, to Kuchar został uznany za najlepszego. Jego zaangażowanie, sposób poruszania po boisku, a także kreowanie gry w środku pola okazały się kluczowe dla tak wysokiego tryumfu. Trener rywali w wywiadzie pomeczowym pochwalił naszą grę, ale również wskazał jeden z czynników kluczowych dla tak wysokiej porażki:

Nie przypuszczałem, że wasza drużyna będzie mogła nas tak pokonać. Dokuczało nam gorąco, graliśmy również słabiej niż zwykle.

Jak widać upały w grodzie nadwarciańskim okazały się zbawienne. Jednak wysoka wygrana z wyraźnie niedysponowanymi Finami była jedynie rozgrzewką przed sprawdzianem, którym był wyjazd na Węgry.

Syndrom węgierski

Starcia Polaków z Węgrami obrosły mianem legendy. Bilans 0:15, pięć porażek na pięć spotkań. Widać było kto w tym starciu jest nauczycielem. Madziarzy wprowadzali nas na międzynarodowe salony. Byli przy tym bezbłędni, nie pozwalając sobie na utratę nawet jednej bramki. Żaden Polak nie był w stanie zadać ciosu ich obronie.

Mimo kolejnych mniej lub bardziej dotkliwych klęsk, PZPN traktował mecze z Węgrami jako pewną tradycję, a sierpniowy mecz w Budapeszcie był jej naturalnym kultywowaniem. Tym razem miało być inaczej niż zwykle. Nasi rywale utracili trochę piłkarskiej renomy, gdyż ich wyniki wskazywały na spadek formy. Polacy z kolei podbudowani ostatnimi zwycięstwami nie zamierzali być po raz kolejny chłopcami do bicia. Co ciekawe, pomimo kolejnych klęsk na terenie swoim i rywala, mecze zwykle charakteryzowały się dobrym poziomem naszej gry, a według relacji obserwatorów, zazwyczaj brakowało nam szczęścia bądź doświadczenia.

Rywale po raz kolejny udowodnili nasz kompleks węgierski. Weryfikacja nastąpiła bardzo szybko. Już po pierwszej połowie było 3:0 dla gospodarzy. Na początku drugiej części gry udało się nam coś, co było do tej pory nierealne. Staliński po świetnym podaniu Kałuży zdobył pierwszą bramkę w historii naszej rywalizacji z Węgrami. To trafienie było zbawienne dla morale naszej drużyny, która ruszyła do kolejnych ataków. Niestety ponownie przemówiło doświadczenie i kunszt taktyczny rywala, który przetrwał chwilową nawałnicę polskich napastników i wrzucił czwartą bramkę, ustalając wynik meczu.

I tak nasz zespół po raz kolejny wrócił z rywalizacji z Madziarami na tarczy. Tym razem jednak było w tej przegranej małe zwycięstwo – udało się przełamać defensywę rywala i strzelić upragnioną bramkę. Drużyna bogów pokazała ludzkie oblicze.

Zdeklasowanie Turków

Niespełna miesiąc po powrocie z Budapesztu, polskiej drużynie narodowej przyszło zmierzyć się z kolejnym znanym już rywalem, czyli Turcją, z którą wcześniej graliśmy dwukrotnie, oba spotkania wygrywając. Podobnie jak z Węgrami, tak też z Turkami łączyły nas bliskie relacje międzynarodowe. Jeszcze w czasach zaborów, władze tureckie oficjalnie przyznawały, że traktują nas jako potencjalnego partnera, a w okresie międzywojennym sympatia nadal była odczuwalna i miała również przełożenie na relacje sportowe.

Okoliczności towarzyszące organizacji meczu… jakżeby inaczej, nie należały do najlepszych. Początkowo zastanawiano się nawet nad odwołaniem meczu z uwagi na problemy finansowe PZPN. Trwały też rozgrywki o mistrzostwo Polski, które komplikowały sytuację kadrową. Z uwagi na to, iż mecz miał się odbyć we Lwowie, to doświadczony Synowiec postanowił skompletować skład w oparciu o piłkarzy z lokalnych klubów. Tym samym udało się zaoszczędzić na ewentualnych kosztach logistycznych i nie było konieczności reorganizacji terminarza rozgrywek o mistrzostwo. W pierwszym składzie wystąpiło aż ośmiu graczy ze Lwowa (pięciu z Pogoni, trzech z Hasmonei)

Nie tylko nasza kadra miała problemy. Zanim doszło do meczu, nasi rywale odbyli tournée po Niemczech, gdzie przegrali dwa spotkania a jedno zremisowali. Dodatkowo przed starciem z naszą drużyną narodową, Turcy pod szyldem Konstantynopolu rozegrali mecze towarzyskie z mieszaną drużyną Krakowa (bez udziału większości piłkarzy Wisły i Cracovii) oraz Górnego Śląska i również okazali się słabsi. W takich okolicznościach nasza przegrana we Lwowie byłaby ogromną niespodzianką.

Niespodzianki nie było. W przekroju całego spotkania nasi rywale przeważali maksymalnie przez 15 minut, jednak pierwsza połowa, pomimo prowadzenia 1:0, nie pozwalała na spokojną grę. Dopiero w drugiej części meczu nasza drużyna pokazała, jaki postęp zrobiła od ubiegłorocznych starć z Turkami. Nasi napastnicy dorzucili kolejne pięć trafień, a rywale zdołali odpowiedzieć jedynie jednym i to pod koniec meczu. Wygraliśmy aż 6:1. Z pewnością duże znaczenie dla przewagi w drugiej połowie meczu miało przygotowanie fizyczne. Nasi rodacy byli dużo świeżsi od rywali ze względu na ich wcześniejsze starcia. Turcy w ciągu dwóch tygodni rozegrali łącznie sześć (!) spotkań w różnych częściach Niemiec i Polski.

W wypowiedziach pomeczowych prezes związku powrócił do kwestii finansowych:

Byłem przekonany o naszym zwycięstwie (…) Turcy grają o klasę gorzej niż w roku zeszłym. (…) Turkom płacimy 3300 dolarów, ogólnie z zwodów pozostaje deficyt 500 dolarów. Lwów dał rekordową kasę, czysty dochód 12000 zł

Pociąg do Szwecji

Gdy 1 listopada 1925 roku gościliśmy Szwedów w Krakowie, nie spodziewaliśmy się aż takiej skali porażki, która nas dotknęła (2:6). Wysoka przegrana z rywalem, który jeszcze dwa lata wcześniej był dla nas równorzędnym partnerem do gry, budziła w Polakach chęć rewanżu. Przed meczem prasa zwracała uwagę na coraz lepszą postawę naszej reprezentacji oraz zmienną dyspozycję rywali. Liczono, że utrzymamy ofensywny zapał, który pozwalał nam na strzelenie rekordowych 17 bramek w ostatnich pięciu meczach.

Podobnie jak to miało miejsce przed innymi meczami w tym roku, tak i teraz Synowiec nie mógł skompletować takiego składu, jaki sobie wymarzył. Powołania przesłane przez PZPN do piłkarzy spotkały się z wieloma odmowami, więc drużyna znów musiała być „łatana” z doskoku, a jednym z beneficjentów tej sytuacji był przebywający właśnie w Krakowie Ciszewski, który w tym czasie reprezentował barwy warszawskiej Legii.

O tym, że nad wyjazdem ciążyła klątwa, niech świadczy podróż… Początkowo planowano wyjazd pociągiem z Krakowa do Katowic, a następnie przesiadkę do Bytomia, skąd naszych piłkarzy miał zabrać kolejny pociąg do Berlina. Niestety już na starcie doszło do opóźnienia pociągu. Wiadomo było, że misterny plan przesiadek nie wypali. Wobec braku alternatyw delegacja była zmuszona przenocować… na bytomskim dworcu, skąd o 5:00 rano zabrał ich pociąg do Niemiec. W Berlinie udało się naszej reprezentacji złapać chwilę oddechu za sprawą pięciogodzinnej przerwy do dalszej podróży. Ta jednak ponownie nie należała do komfortowych. W efekcie, gdy nasi piłkarze o 2:00 w nocy dotarli nad morze i weszli na prom, jak najszybciej skierowali kroki do kajut, by złapać choć odrobinę snu. Po drobnych zawirowaniach formalnych na ziemi szwedzkiej, kadra udała się do pociągu, którego celem był Sztokholm. Tak naprawdę po raz pierwszy w ciągu 50-godzinnej podróży przyszedł czas na rozluźnienie, które zakończyło się grą w karty w jednym z wagonów.

Trudy podróży przełożyły się na ogólną dyspozycję naszej drużyny, ale trzeba przyznać, że poziom widowiska stał na świetnym poziomie. Obie drużyny grały otwartą piłkę, jednak to Szwedzi byli tego dnia bardziej skuteczni. Zabójcze trzy ciosy zostały wyprowadzone w ostatnim kwadransie pierwszej połowy meczu. Mimo prowadzenia rywali 3:0, nasi rodacy nie zamierzali się cofać i coraz ambitniej atakowali bramkę rywala. Szczególnie w drugiej połowie przewaga naszej drużyny była widoczna, a jej efekt to honorowe trafienie w 54. minucie meczu. To wszystko, na co było tego dnia stać nasz zespół. 1:3 to jednak nie 2:6.

W wywiadzie pomeczowym prezes szwedzkiego związku piłkarskiego chwalił zarówno naszą grę jak i poziom całego spotkania:

Mecz wzorowy, prawdziwie propagandowy. Grą swą zyskała Polska ogólną sympatię widzów. Gra Polski najlepsze z dotychczasowych. Właściwy rezultat winien być 2:3.

Powrót z dalekiej podróży

Początkowo Polska miała rozegrać ze Szwecją dwa spotkania, jednak ostatecznie drugi mecz nie doszedł do skutku. Nasi reprezentanci mieli więc tydzień odpoczynku przed kolejnym meczem z Norwegami. Pierwszą część wolnego delegacja spędziła w Sztokholmie, a resztę czasu w Oslo. Do Fredrikstad, w którym znajdował się stadion ekipa wyruszyła dopiero na dzień przed meczem. Samo spotkanie miało bardzo nietypowy, jak na standardy naszej kadry przebieg. Do przerwy schodziliśmy z jednobramkowa stratą, a po pierwszych dziesięciu minutach drugiej połowy przegrywaliśmy już 0:2. Do tej pory nie udało się naszej drużynie odrobić takiej straty, jednak każda seria kiedyś się kończy. Świetna gra Kałuży, Balcera i Kuchara zaczęła przynosić efekty. Najpierw gola zdobył Balcer, a w ciągu kolejnych pięciu minut dwoma trafieniami na prowadzenie wyprowadził nas Kałuża.

Gdy wydawało się, że mecz zakończy się rezultatem 3:2, błąd popełnił Kisieliński, który źle ocenił tor lotu piłki. Przy wyniku 3:3 Polska jeszcze ambitniej ruszyła do ataku. Na pięć minut przed końcem meczu sędzia niesłusznie odgwizdał spalonego przy trafieniu Kuchara. Chwilę później nie było już wątpliwości przy trafieniu Balcera na 4:3. Polacy pomimo porażki ze Szwedami, mogli wrócić do kraju z podniesioną głową. Świetne widowisko w Norwegii przykryło porażkę w Sztokholmie. Z drugiej strony przebieg pierwszego spotkania również należy ocenić pozytywnie. Nie udało się zrewanżować za wysoką porażkę z ubiegłego roku w Krakowie, natomiast poziom gry i wynik na pewno nie mógł być oceniany krytycznie.

Należy też zwrócić uwagę na ogólną kulturę naszej delegacji. Budowanie dobrych stosunków dyplomatycznych pomiędzy związkami był dotąd domeną władz PZPN i nie inaczej było tym razem. W prasie lokalnej znalazła się nawet poniższa pochwała, porównująca nas do wcześniejszych delegacji narodowych:

O ile Polaków zawsze bardzo chętnie u siebie ugościmy, to Czechów wolelibyśmy w ogóle nie widzieć.

Przebłyski na czarnym niebie

Rok 1926 w kontekście kadry można podsumować jako przebłyski na czarnym niebie. Przebłyski, czyli ogólnie dobra gra naszej drużyny w rywalizacji z często lepszymi rywalami. Wacław Kuchar zdobył tytuł sportowca roku, a reprezentacja była chwalona i chętnie zapraszana przez inne kraje.

Rok 1926 byłby w pełni pozytywny dla polskiej reprezentacji, gdyby nie czarne niebo, którym okazały się słowa prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej. W połowie sierpnia, na 20 miesięcy przed startem Igrzysk Olimpijskich w Amsterdamie, Edward Cetnarowski oświadczył, że pieniędzy na wyjazd polskiej kadry… nie ma i zapewne nie będzie. Tak więc marzenie wielu kibiców, a przede wszystkim zawodników zostało skreślone. Wiemy jak ważny był kult Olimpiady.

BARTŁOMIEJ MATULEWICZ

Źródła, z których korzystałem:

  • „Przegląd Sportowy”
  • „Dziennik Poznański”
  • Historia Wisły
  • 11vs11.com
  • „Stadjon”

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 0 / 5. Licznik głosów 0

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

spot_img
Bartłomiej Matulewicz
Bartłomiej Matulewicz
Od lat związany z publicystyką - kiedyś o Manchesterze United, dziś o historii futbolu. Anonimowy Korespondent. Strzelałem w Manchesterze, Mediolanie, Monako, Monachium, Marsylii, Liverpoolu, Londynie i wielu innych... fotki. Czasami złapiesz mnie na trybunach prasowych. Zawodowo zajmuję się doradztwem w marketingu wyszukiwarkowym.

Więcej tego autora

Najnowsze

„Przewodnik Kibica MLS 2024” – recenzja

Przewodnik Kibica MLS już po raz czwarty ukazał się wersji drukowanej. Postanowiliśmy go dokładnie przeczytać i sprawdzić, czy warto po niego sięgnąć.

Mário Coluna – Święta Bestia

Mozambik dał światu nie tylko świetnego Eusébio. Z tego afrykańskiego kraju pochodzi też Mário Coluna, który przez lata był motorem napędowym Benfiki i razem ze swoim sławniejszym rodakiem decydował o obliczy drużyny w jej najlepszych czasach. Obaj zapisali też piękną kartę występami w reprezentacji.

Trypolis, Londyn, Perugia, Dubaj – Jehad Muntasser i jego wszystkie ścieżki

Co łączy Arsene’a Wengera, rodzinę Kaddafich i Luciano Gaucciego? Wszystkich na swojej piłkarskiej drodze spotkał Jehad Muntasser, pierwszy człowiek ze świata arabskiego, który zagrał w klubie Premier League. Poznajcie jego historię!