„Dziś jest dziwaczny i wspaniały dzień dla kibiców Wimbledonu! Zwariowany Gang pokonał Klub kultury!” Takimi słowami sprawozdawca sportowy BBC, John Motson, skomentował ostatni gwizdek sędziego potwierdzający, że zdobywcą Pucharu Anglii w roku 1988 został Wimbledon FC. Kibice drużyny z południowego Londynu nie mogli uwierzyć, że sen właśnie stał się faktem. Z kolei sympatycy Liverpoolu nie dowierzali, że ich słynny klub dał się tak upokorzyć na krajowym podwórku spisywanemu na straty rywalowi. Była to bez wątpienia jedna z największych sensacji w historii tych najstarszych istniejących do dziś zawodów piłkarskich.
Finaliści z tamtej edycji Pucharu Anglii nie mogli pochodzić z bardziej przeciwstawnych biegunów angielskiego futbolu. Liverpool był wówczas absolutnym hegemonem – szesnaście tytułów mistrzowskich (i siedemnasty już praktycznie w kieszeni w tamtym sezonie), trzy Puchary Anglii oraz cztery triumfy w Pucharze Europejskich Mistrzów Krajowych stawiały zespół z Merseyside wśród najbardziej utytułowanych klubów na świecie. Drużyna występowała na robiącym wrażenie stadionie Anfield Road.
Dla odmiany, Wimbledon FC większość swej długiej historii spędził jako lokalny klub osiedlowy w ligach amatorskich i pół-amatorskich. W szeregi ligi profesjonalnej wstąpił dopiero 11 lat wcześniej, a w najwyższej klasie rozgrywkowej The Dons występowali dopiero drugi sezon. Mecze u siebie grali na malutkim i rozwalającym się Plough Lane, znajdującym się pomiędzy fabrykami i zakładami przemysłowymi. Nic dziwnego, że przed finałem nikt nie przypuszczał, że ten mecz może skończyć się inaczej, niż wysokim zwycięstwem Liverpoolu. Spisanie na straty było jednak tym, w czym Wimbledon się specjalizował i trzeba przyznać, że ani jego zawodnikom, ani kibicom taka łatka absolutnie nie przeszkadzała.
Długa piłka i do przodu
Wimbledon słynął z dość brzydkiego dla widza, ale skutecznego stylu, polegającego na długich wykopach piłki w pole karne rywala, szybkości i sile fizycznej. Zawodnicy znani byli z tego, że trzymali się razem ze sobą i z kibicami. Wymyślali różne wygłupy i żarty, a zwycięstwa i awanse po ligowej drabince świętowali zakrapianymi imprezami. Bójki na boisku również nie były im obce. Stąd właśnie wziął się ich przydomek, czyli „Zwariowany Gang”. Z kolei Liverpool słynął z wysokiej kultury gry, w związku z czym wspomniany na wstępie komentator BBC ochrzcił ich „Klubem kultury”.
Przed meczem prasa pisała, że zwycięstwo Wimbledonu cofnie rozwój futbolu o sto lat. Takie nagłówki nas tylko nakręcały – mówił trener Wimbledonu, Bobby Gould, wspominając tamten dzień w książce Nialla Coupera „The Spirit of Wimbledon”.
Zawodnicy Wimbledonu przygotowywali się do wielkiego finału w swoim stylu. Trener Bobby Gould nakrył kilku z nich pijących piwo w hotelowym barze, więc w obawie, że zostawią po sobie złe wrażenie w hotelu, dał im 50 funtów i powiedział, że mają się przenieść do pubu. Graczom Wimbledonu nie trzeba było powtarzać dwa razy, dlatego udali się do lokalnego pubu, w którym klub przed stu laty doszło do powstania klubu. Tam spotkali wielu kibiców, byłych zawodników i razem, niczym rodzina, spędzali czas przed najważniejszym dniem w historii klubu.
Siedzimy w tym pubie i nagle wjeżdża 90-letnia kobieta na wózku inwalidzkim, której ojciec grał w Old Centrals (protoplasta Wimbledon FC- przyp. autor). Z błyskiem w oczach opowiadała jak oglądała mecze klubu w młodości. Poczułem się częścią czegoś wielkiego – opowiadał zawodnik klubu, Lawrie Sanchez.
90 minut walki
Mecz rozpoczął się od bardzo ostrego wejścia, znanego z brutalnej gry, dziś gwiazdora Hollywood, Vinnie Jonesa w nogi pomocnika The Reds, Steve’a McMahona. Później po meczu, Jones przyznał, że był to celowy zabieg w chęci pokazania, że gracze Wimbledonu nie tylko nie boją się bardziej utytułowanego rywala. Chodziło wręcz o to, by zastraszyć graczy Liverpoolu już od samego początku. Faul Jonesa przyniósł efekt i tuż przed przerwą Wimbledon niespodziewanie objął prowadzenie po główce Lawriego Sancheza.
W drugiej połowie Liverpool kompletnie zdominował mecz, ale kapitan Wimbledonu, bramkarz Dave Beasant, wyczyniał cuda w bramce, łącznie z obronionym w 60. minucie rzutem karnym. Zawodnicy Kopciuszka dawali z siebie wszystko, by utrzymać korzystny rezultat do ostatniego gwizdka.
Zszedłem z boiska na 20 minut przed końcem. Nie dawałem już rady. Nie chciałem nikogo zawieść, więc zagryzałem wargi i grałem dalej, ale trener poznał, że jestem wykończony i dokonał zmiany – opowiadał potem napastnik Terry Gibson.
Napięcie sięgało szczytu i dochodziło do tego, że Vinnie Jones już unosił ręce w geście triumfu, gdy sędzia odgwizdał jakieś drobne przewinienie na 3 minuty przed końcem. Piłkarze Wimbledonu dotrwali jednak do tego właściwego gwizdka i zarówno ich, jak i kibiców, ogarnął szał radości. Jeszcze tylko trzeba było wejść po schodach, by odebrać puchar i można było zacząć świętowanie. Zawodnicy wrócili na swój mały obiekt Plough Lane w południowym Londynie, gdzie razem z kibicami aż do piątej rano świętowali największy sukces w historii klubu. Na drugi dzień lokalna rada zorganizowała przejazd piłkarzy w otwartym autobusie, na którym stawiły się tysiące ludzi.
Początek końca
Naturalną koleją rzeczy, Wimbledon powinien był w kolejnym sezonie zadebiutować w Pucharze Zdobywców Pucharów. Nie doszło do tego jednak bardzo pechowo, gdyż kluby angielskie obowiązywał zakaz gry w europejskich pucharach, nałożony przez UEFA po tragedii Heysel, wywołanej przez nieodpowiedzialność fanów Liverpoolu. Rok później doszło do kolejnej, znacznie gorszej tragedii, na stadionie Hillsborough, która była punktem zwrotnym dla angielskiej piłki, w czym także Wimbledonu. Gdy zdecydowano, że wszystkie drużyny w najwyższej klasie rozgrywkowej muszą grać na stadionach bez miejsc stojących, Wimbledon musiał wyprowadzić się z Plough Lane, który do takiej przebudowy się nie nadawał.
The Dons grali jeszcze przez kilka lat na stadionie Crystal Palace, a gdy w 2002 r. nowy właściciel zadecydował o przeniesieniu klubu do Milton Keynes, kibice po nieudanych protestach postanowili zacząć całą przygodę ze wspinaczką od lig amatorskich, od samiuśkiego początku. W czerwcu 2002 powołali nowy zespół i nazwali go AFC Wimbledon, i we wrześniu tamtego roku wystartowali w rozgrywkach okręgowych na poziomie dziewiątej ligi (ale to już temat na zupełnie inne opowiadanie przy herbacie). Po dziewięciu latach wrócili w szeregi ligi profesjonalnej. Dziś grają w League One (trzeci poziom rozgrywek). Po Pucharze Anglii i grze w Premier League pozostały tylko wspomnienia, ale kto wie czy ta mała, charakterna ekipa z południowego Londynu, nie wróci w przyszłości na sam szczyt.
PATRYK MALINSKI
Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE