Jeden z najwybitniejszych piłkarzy swojego pokolenia na świecie. Były zawodnik m.in. Bastii i Marsylii oraz filar reprezentacji Polski, Piotr Świerczewski razem z nami wspomina swoją karierę.
W ostatnich dwudziestu latach kilkunastu Polaków miało zaszczyt grać w klubach, które można określić mianem wielkich firm. Pan przez dwa lata był piłkarzem Olympique Marsylia. Czy według Pana był to znaczący transfer w historii polskiej piłki?
Piotr Świerczewski: Oczywiście, że tak. Po zdobyciu srebrnych medali na IO w Barcelonie wszyscy, jako dopiero wchodzący do „większego” futbolu, marzyliśmy o grze w wielkich, europejskich klubach. Marsylia zdobyła Puchar Europy w 1993 roku i to zadziałało wtedy na moją wyobraźnię. Wielka Marsylia była jak dzisiaj Real Madryt albo Bayern Monachium.
Miał Pan tam swoich idoli?
Klub w swojej historii miał piłkarzy wybitnych. Najbardziej podziwiałem Jeana Pierre’a Papina. Młody jesteś, to go nie pamiętasz.
Pamiętam, przecież to największa legenda w historii OM!
No właśnie. Jeszcze Moser, Boli, Olmeta. Albo Chris Waddle. Grałem wielokrotnie przeciwko angielskim drużynom, grałem też w Birmingham City, ale angielskiego piłkarza z taką techniką nie widziałem. To był wirtuoz. Jego niekonwencjonalność na boisku, sposób myślenia, boiskowa inteligencja. Coś niebywałego. Dużo słyszałem też o kontrowersyjnym właścicielu. Bernard Tapie był dla mnie osobą bardzo tajemniczą. Poznałem go osobiście dopiero przy okazji podpisywania kontraktu z Olympique.
Zanim trafił Pan na Stade Velodrome, grał Pan przez osiem sezonów we Francji. Zatem transfer do Marsylii musiał być jak spełnienie marzeń.
Dzisiaj we Francji króluje PSG, dlatego ludzie zapominają, czym była Marsylia. Myślisz, że Zlatan Ibrahimović, Lavezzi albo Cavani utożsamiają się z klubem, kochają jego barwy?
Wątpię. Ale w dzisiejszych czasach miłość do klubu to utopijne myślenie.
Owszem, ale kiedy ja tam przychodziłem, widziałem ludzi, który poświęcają się w pełni dla klubu i jego kibiców. Drużynę tworzyli marsylczycy z krwi i kości. I nie chodzi mi tutaj o pochodzenie, ale o sposób myślenia, mentalność. Nie spotkałem już tego nigdzie indziej. Zainteresowanie ze strony Olympique Marsylia było wielkim zaszczytem. Piłkarze w Ligue 1 marzą o czymś, czego ja dokonałem. Poza tym, mimo istnienia potężnego Paris Saint Germian, OM dalej jest najpopularniejszym klubem we Francji. Ma ogromny stadion i rzeszę oddanych kibiców, choć wyniki rozczarowują. A mecze z PSG – coś niesamowitego. Grałem w nich i to były mecze „na śmierć i życie”. Zarówno w lidze, jak i Pucharze Francji były to prawdziwe wojny. Ludzie z południa nie lubią „snobów” z Paryża.
Pańska droga do potęgi francuskiej piłki była bardzo długa. Szczerze – czy myślał Pan realnie o tym, że trafi do tak wielkiego klubu? Wtedy, kiedy z GKS-u Katowice przechodził do Saint Etienne?
Od tego pokolenia piłkarzy różni mnie to, że ja pojechałem do Francji po to, żeby grać, a nie podpisać kontrakt i leżeć sobie bykiem. Byłem człowiekiem o wysokich ambicjach i dalej taki jestem. Transfer do Saint Etienne był dla mnie ogromnym krokiem do przodu, od razu też planowałem następny. Jasne, że nie byłem na tyle głupi, żeby otwarcie mówić, że Saint Etienne to dla mnie tylko przystanek w karierze. Niemniej ciężko pracowałem na to, żeby pójść wyżej. Nie było mi łatwo, ale też nie byłem w tak ciężkiej sytuacji, jak dzisiaj Dominik Fuman w Toulouse. Zanim pojawiło się zainteresowanie Olympique Marsylia, rozegrałem blisko 250 spotkań w lidze francuskiej – prawie zawsze grałem od pierwszej do ostatniej minuty, co dzisiaj w przypadku polskich piłkarzy nie jest tak oczywiste, bo często są tylko „Jokerami”. Kontrakt z Bastią kończył mi się po sezonie 2000/2001, byłem wtedy w pełni formy. Z reprezentacją byliśmy o krok od Mistrzostw Świata w Korei i Japonii. Nie mogłem wymarzyć sobie lepszego momentu na podpisanie kontraktu z nowym klubem.
Miał Pan jakiejś inne propozycje oprócz tej z OM?
Tak… Menedżer dzwonił do mnie prawie codziennie i informował mnie o tym, że chce mnie u siebie Auxerre, Lens albo AS Monaco. Aż w końcu pojawił się temat Olympique Marsylia. Wtedy o klubie było bardzo głośno, bo do klubu wracał ekscentryk Tapie.
Może Pan opowiedzieć coś o kulisach tego wielkiego transferu?
A masz czas?
Jasne, że mam.
To mogę. Na kilka kolejek przed końcem sezonu 2000/2001 zadzwonił do mnie mój menedżer. Był bardzo tajemniczy. Powiedział mi, że jeżeli chcę grać w wielkim klubie, żebym jeszcze dzisiaj przyleciał do Nicei, wynajął samochód i pojechał do Saint Tropez. Tak oczywiście zrobiłem. Siedzieliśmy w jednej z kawiarni w tym luksusowym kurorcie, czas się dłużył. Nikt się nie pojawił. Nic nie wiedziałem. Menedżer dał mi tylko znać, że ktoś tutaj się spóźnił na samolot we Włoszech. Przeszło mi przez myśl, że może chodzić o jakiś klub z Serie A. Spotkanie w sprawie kontraktu miało się odbyć w Paryżu. Więc szybko do samolotu, potem taksówka i już byliśmy pod bramą wielkiej posiadłości w stolicy Francji. Do bramy podszedł jakiś ochroniarz i wpuścił nas do środka. Weszliśmy do pomieszczenia pełnego przepychu. Półki były obładowane jakimiś antykami. Usiedliśmy, a w drzwiach pojawił się Bernard Tapie we własnej osobie. Przyglądał mi się, potem podszedł, podał rękę. Nie zapomnę nigdy tego, jak się ze mną przywitał. – Witam Cię, mistrzu. – Dla mnie było to coś niesamowitego. Dlaczego mistrzu? – starałem się dopytać. – Bo teraz w Marsylii będą grali sami mistrzowie – odparł. Wiedziałem, że rozmawiam z konkretnym człowiekiem. Człowiekiem, który wie, czego chce. Cholernie mi tym zaimponował.
Słyszałem, że po tych wszystkich przygodach z wymiarem sprawiedliwości był biedny i schorowany.
Skąd, absolutnie nie. Był ekscentryczny, lubił grać, bo to aktor z zamiłowania. Jego osobowość nie była prosta do rozgryzienia, ale ta jego gra nie trwała długo, bo po uprzejmościach usiedliśmy do negocjacji w sprawie trzyletniego kontraktu.
Negocjacje były trudne?
Nie były. Właściwie to błyskawicznie doszliśmy do porozumienia. Nigdy nie było tak, czy to w Polsce, czy we Francji, żebym z kimś nie mógł się dogadać. Wychodzę z założenia, że jeśli piłkarz chce iść do klubu, który z kolei chce jego, nic nie może stanąć na przeszkodzie. Tak było ze mną i Marsylią.
Marsylia Tapiego miała wielkie ambicje, tymczasem w swoim premierowym sezonie zajął Pan z klubem dopiero 9. miejsce w lidze.
Cóż, w sezonie 2001/2002 to był zupełnie inny zespół, aniżeli w sezonie poprzednim. Tapie rozwiązywał umowy z piłkarzami, którzy w klubie byli mu zbędni. Trochę jak dzisiaj Lechia Gdańsk. W każdym następnym okienku transferowym przychodziło do nas po kilkunastu zawodników – z całego świata. Duża część z nich nie rozumiała po francusku ani jednego słowa. Brakowało nam wtedy takiej podstawowej kwestii jak komunikacja. A to tym buduje się atmosferę, zaufanie, zgranie. Tapie był niecierpliwy – to fakt.
Ale Pan grał regularnie.
Nad Sekwaną miałem już swoją markę. Osiem lat spędzonych we Francji sprawiło, że bez problemu posługiwałem się językiem francuskim. W pewnym momencie doszło nawet do tego, że trener Tomislav Ivić wręczył mi kapitańską opaskę, a szatnia ten wybór bez problemu zaakceptowała. Kilka tygodni później przyszedł do mnie prezes Tapie w towarzystwie Francka Lebouefa – mistrza świata i Europy. Tapie spytał się mnie, czy nie miałbym nic przeciwko, aby opaskę przejął Lebouef. Jego osiągnięcia przytłaczały, poza tym był Francuzem. Uznałem więc, że lepiej dla drużyny będzie, jeśli kapitanem zostanie ktoś, kto swoimi osiągnięciami będzie budził respekt, więc zgodziłem się. Ja byłem wicekapitanem i często tę opaskę zakładałem, bo Lebouefa strasznie męczyły kontuzje.
Jak Pan wspomina pierwszy dzień w Marsylii?
Klub zapewniał wtedy piłkarzowi zupełnie inne standardy niż reszta klubów ligi. Był po prostu o dwie klasy lepszy niż cała reszta. Wielki ośrodek treningowy, całe zaplecze z odnową biologiczną, pięć trawiastych boisk treningowych. Może teraz każdy średni klub z topowej europejskiej ligi to zapewnia, ale wtedy był 2001 rok i nie było to tak oczywiste, jak teraz. Aha, i jeszcze jadalnia dla 25 osób – tylko dla zawodników i trenerów. Nikt inny spoza klubu nie mógł tam niczego zamówić, bo to było nasze. A na trening przyszło aż 10 tysięcy osób. Wyobrażasz sobie? W Saint Etienne i Bastii było to nie do pomyślenia, a w Marsylii towarzyszyła nam nawet klubowa telewizja – OM TV. Nigdy wcześniej z czymś takim się nie spotkałem. Piłkarze są tam gwiazdami, na ulicy nie mogłem się ruszyć na krok, bo od razu byłem oblegany przez tłumy kibiców. Pozdrawiali mnie na każdym kroku; podczas spaceru czy jazdy samochodem po mieście. Musisz zrozumieć, że dla marsylczyka Olympique Marsylia to coś więcej niż klub.
Doskonale to rozumiem. A przyjaciele? Miał Pan swoich towarzyszy w zespole?
Ze wszystkimi dogadywałem się bardzo dobrze, z tym nigdy u mnie nie było problemu. Chociaż wiadomo, że zawsze w grupie trzymasz się w szczególności z kilkoma osobami.
Jak to wyglądało w Marsylii?
Było nas czterech. Ja, Vedran Runje z Chorwacji, Belg van Buyten i Francuz – Lamine Sakho. Lamine to było bardzo wesołe chłopaczysko. Był tak czarny, że tylko zęby mu było widać. Jego francuski był charakterystyczny dla czarnoskórych. Ale on często przekonywał nas, że jest „lekko biały”. W ogóle tamta ekipa była super. Syczew, Fernandao, Hemdani, Belmedi, Yobo, Meite, Bakayoko, Mido, Leroy… Drogba.
O właśnie, Didier Drogba. Był Pan w jednym klubie z piłkarzem przez wielu uważanym dzisiaj za najlepszego piłkarza z Afryki, legendę Chelsea F.C. Co Pan może o nim powiedzieć?
Wiesz co? Nic odkrywczego. Od początku imponował warunkami fizycznymi, był skoczny, miał instynkt do strzelania bramek. Był trochę małomówny, skupiał się na sobie, choć nie był egoistą – to na pewno. Ale że będzie taką gwiazdą, tego nigdy bym nie powiedział. To samo van Buyten; przecież on też wygrał później Ligę Mistrzów. Z Drogbą ćwiczyłem w parze na treningach. Z Essienem ćwiczyłem w parze w Bastii. Miałem szczęście do trenowania z wielkimi piłkarzami.
Pracował Pan też z wielkimi trenerami. Ivić, Emon, Perrin. Nazwiska oddziałują na wyobraźnię.
Ivić sprawiał wrażenie bardzo surowego człowieka. Tymczasem był dla piłkarzy jak przyjaciel. Jego metody trenerskie było może trochę przestarzałe, za to niezwykle skuteczne – to się przede wszystkim liczy. Emon to człowiek-instytucja dla OM. Kiedyś zresztą był piłkarzem tego klubu. Z nim trenowałem tylko przez krótki czas, bo opiekował się rezerwami. Potem zakwalifikował się z Marsylią do Champions League jako niekwestionowany człowiek numer jeden. Alain Perrin to z kolei wielki strateg, człowiek do bólu skrupulatny i kompetentny. Jego treningi były chyba najciekawsze, z jakimi miałem do czynienia. Był czas, kiedy nas „katował”, był też czas na zabawę, jakieś małe konkursy podczas treningu.
To Perrin powiedział, że w klubie nie jest Pan mu potrzebny. Mimo to wypowiada się Pan o nim w bardzo przychylny sposób.
Obserwujesz futbol i pewnie wiesz, jak jest. Perrin wobec mnie był niezwykle szczery. Był wobec mnie fair. Nie traktował mnie jak powietrze, tylko powiedział mi prosto w oczy – Piotr, szanuję Cię, ale ściągam do klubu Fabio Celestiniego. Ze Szwajcarem pracował w Troyes i znał go bardzo dobrze.
Celestini grał w Marsylii tylko dwa lata, potem przez pięć kolejnych sezonów był dużą postacią w Getafe.
To już nieważne. Odszedłem, bo taki jest zawodowy futbol. Jak ja przychodziłem, też komuś zabierałem miejsce w składzie. Kiedy rozwiązywałem kontrakt, było mi smutno. Ale dzisiaj mogę powiedzieć o sobie, że grałem w wielkim europejskim klubie i poznałem wielkie postaci światowego futbolu, a tego już nikt mi nie zabierze. Dopiero z perspektywy czasu zacząłem doceniać te wszystkie chwile. A to, że odszedłem? Cóż, taka jest kolej rzeczy.
KAMIL ROGÓLSKI