0:9, czyli nowy kierunkowy do Łodzi

Czas czytania: 3 m.
0
(0)

Zdjęcie główne: dzienniklodzki.pl

Legia Warszawa po 21 latach wróciła do Ligi Mistrzów i… na dzień dobry przegrała z Borussią Dortmund 0:6. Trzeba jednak przyznać, że było to wynik jak najbardziej logiczny – odzwierciedlający różnice między czołowym zespołem niemieckim a zajmującym 14. miejsce w tabeli LOTTO Ekstraklasy i nękanym wewnętrznymi problemami mistrzem Polski. Warto jednak wspomnieć, że był klub, który przegrał znacznie wyżej, a tak wysoka porażka nie miała nic wspólnego z logiką. Mowa oczywiście o Widzewie Łódź i słynnym 0:9 z Eintrachtem Frankfurt.

To była jednak zupełnie inna sytuacja, niż ta, w której znajduje się Legia. Widzew po kilku latach przerwy wrócił do ekstraklasy i wywalczył awans do europejskich pucharów. Kiedy los wskazał w pierwszej rundzie Pucharu UEFA Eintracht Frankfurt, było jasne, że szanse na awans są niewielkie. Jednak w pierwszym meczu łodzianie sprawili niemałą niespodziankę i po pierwszej połowie prowadzili 2:0. Mecz zakończył się remisem 2:2, ale jak stwierdził Marek Koniarek, łodzianie mogli to spotkanie wygrać:

Miałem taką sytuację w drugiej połowie, byłem sam na sam z bramkarzem i każdemu innemu bym strzelił, ale on stał do końca i trafiłem go w rękę. Drugim razem sędzia nie uznał mi bramki prawidłowej, strzelonej głową bezpośrednio po dośrodkowaniu z rzutu rożnego, ale przecież nie ma spalonych po dośrodkowaniu z rogu!

Co ciekawe, łodzianie uwierzyli po tym meczu, że awans jest na wyciągnięcie ręki. Jeszcze przed meczem, trener Władysław Żmuda mówił, że rywal wygląda słabo. Szkoleniowiec przekazał też piłkarzom informacje, że w Eintrachcie nie zagra Uwe Bein, który miał przed spotkaniem pić piwo na trybunach. Bez bramkostrzelnego pomocnika, który przed rozpoczęciem sezonu 1992/93 zdobył już 78 goli w Bundeslidze, ofensywa niemieckiej drużyny miała więc wyglądać znacznie słabiej. I piłkarze w to uwierzyli, o czym mówił Koniarek:

Przed rewanżem oglądaliśmy jakiś mecz, który zakończył się wynikiem 7:2. Śmialiśmy się, no bo jak w ogóle można stracić siedem bramek? Potem była odprawa, trwająca dwie godziny. O Niemcach wiedzieliśmy wszystko, włącznie z kolorem oczu każdego piłkarza. Pamiętam też, że na rozgrzewce przed meczem, myśmy biegali i biegali, a oni sobie stali i odbijali piłkę. Żmuda powiedział: „zobacz Marek, jak oni dzisiaj wyglądają, a jak wy”…

A potem wszystko zweryfikowało boisko. Rozpoczęło się od trafienia w Axela Kruse w 8. minucie, ale to było tylko preludium tego, co miało się dopiero wydarzyć. Ten sam zawodnik, jeszcze w pierwszej połowie, skompletował hat-tricka, to samo uczynił też Tony Yeboah i już w po 45 minutach Piotr Wojdyga musiał sześciokrotnie wyciągać piłkę z siatki. To była prawdziwa katastrofa! A przecież widzewiacy mieli przed sobą jeszcze pół meczu…

Do przerwy było sześć zero, a wiedzieliśmy, że szła transmisja na Polskę, więc z Ryśkiem Czerwcem myśleliśmy, żeby poprzecinać kable, by przerwać tę transmisję. W przerwie mówiliśmy też do Tomasza Łapińskiego, który mówił po niemiecku i mógł z nimi pogadać, poprosić ich, żeby już nie wariowali… – wspomina Marek Koniarek.

Każdy z nas chciał tylko jednego – żeby ten mecz już się skończył. „Grajek” na jego początku wziął krzesło i usiadł obok trenera. Z każdym golem dla Eintrachtu odsuwał się coraz dalej od ławki, aż skończył gdzieś pod trybunami – opowiadał Tomasz Łapiński w wywiadzie dla Przeglądu Sportowego.

W drugiej połowie trafiali jeszcze: Yeboah, Uwe Rahn, oraz wprowadzony na boisko w 31. minucie Uwe Bein. Skończyło się na wyniku 9:0, choć wydaje się, że gdyby Eintracht bardzo chciał pokusić się o wynik dwucyfrowy, to pewnie padłaby jeszcze dziesiąta bramka.

Wstyd, hańba. Pod koniec meczu z Niemcami myślałem tylko o jednym, by na tablicy świetlnej nie zapalił się wynik 10:0. Po każdej bramce dla Eintrachtu pojawiał się tam taki kogut. Potem w głowę miałem tylko to ptaszysko… W ogóle to był straszny pojedynek. Andrzej Grajewski przed meczem przywiózł nam takie okropne stroje. Koszulki były rozciągnięte, zwisające rękawy. Koniarkowi dosięgały prawie do kolana! Jak w ogóle można było w czymś takim grać? Po tym meczu byliśmy w rozsypce. Już na Okęciu dali nam popalić stołeczni taksówkarze. Mieli rację, że zagraliśmy ochłapy. Ale złośliwe uwagi o zmianie kierunkowego do Łodzi mogli sobie darować – wspominał Mirosław Myśliński w rozmowie z dziennikarzem portalu widzewiak.pl.

Media po tym spotkaniu zaczęły pisać, że 09 powinno stać się nowym numerem kierunkowym do Łodzi. Piłkarzom na pewno to nie pomogło oczyścić głów, ale najgorsze miało dopiero na nich czekać. Wszyscy obawiali się, jak zareagują kibice. Fani Widzewa jednak pokazali, że nawet pomimo tak wysokiej porażki, wspierają swoich pupili. W efekcie widzewiacy, niesieni głośnym dopingiem swoich fanów, rozprawili się w następnej kolejce z faworyzowaną Legią Warszawa, za której sterami siedział wówczas Janusz Wójcik.

Najpierw wspierali nas na treningach, a potem, już na godzinę przed meczem z Legią, zaczęli śpiewać piosenki. To oni podtrzymali nas na duchu! Przez całe 90 minut nie przestawali nas dopingować, pomimo faktu, że kilka dni wcześniej był ten pamiętny mecz z Eintrachtem. Trener Legii, Janusz Wójcik, mówił, że Legia spokojnie nas ogra, ale z pomocą kibiców udowodniliśmy, że te buńczuczne zapowiedzi nie mają potwierdzenia w rzeczywistości. Wygraliśmy, emocje trochę opadły i zaczęliśmy nieco inaczej funkcjonować. To nie byłoby możliwe, gdyby nie fantastyczne zachowanie kibiców – mówił z kolei na łamach naszego portalu Marek Bajor

Łódzcy działacze wyciągnęli wnioski z tego spotkania, ale nie wpłynęło to na proces budowy drużyny. W efekcie kilka lat później Widzew na dobre prześcignął Legię i sięgnął po mistrzostwo Polski, a następnie zakwalifikował się do Ligi Mistrzów. Być może nie byłoby to możliwe bez brutalnej lekcji, jaką dał mu Eintracht Frankfurt. Dlaczego dziś o tym wspominamy? Dlatego, że być może w starciu Sportingu Lizbona z Legią Warszawa przekonamy się, czy piłkarze z Łazienkowskiej wyciągnęli wnioski z porażki z Borussią Dortmund.

GRZEGORZ IGNATOWSKI                    Marek Motyka

Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 0 / 5. Licznik głosów 0

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

Redakcja
Redakcja
Jesteśmy niczym Corinthians — przesiąknięci romantycznym futbolem, który narodził się z czystej pasji i chęci rywalizacji, nie zysku. Kochamy piłkę nożną. To ona wypełnia nasze nozdrza, płuca i wszystkie komórki naszego ciała. To ona definiuje nas takimi, jakimi jesteśmy. Futbol nie jest naszym sposobem na życie. Jest jego częścią. Jeżeli myślisz podobnie, to już znaleźliśmy wspólny język. Istniejemy od 2014 roku.

Więcej tego autora

Najnowsze

„Narcoball” – książka o tym, jak kartele zawłaszczyły kolumbijski futbol

Pablo Escobar kochał trzy rzeczy: władzę, pieniądze i futbol. Dwie pierwsze z jego pasji zostały bardzo dokładnie przedstawione w książkach i filmach. Nikt jednak...

Skradziona Złota Piłka – dlaczego Raul nie wygrał plebiscytu „France Football” w 2001 r.?

W Madrycie nieprzyznaniu Viniciusowi Juniorowi Złotej Piłki towarzyszą szok i niedowierzanie. Podobne reakcje w stolicy Hiszpanii miały miejsce 23 lata temu, gdy plebiscytu magazynu...

Wspomnienie dawnej potęgi – wizyta na meczu Asseco Resovia – Steam Hemarpol Norwid Częstochowa

W ostatnich latach sportowym skojarzeniem z Częstochową jest piłka nożna. Dzieje się tak za sprawą Rakowa, który jest czołową drużyną futbolowej Ekstraklasy i mistrzem...