Władysław Żmuda – milczący stoper nie do przejścia

Czas czytania: 56 m.
5
(2)

Gra na pozycji środkowego obrońcy wymaga od zawodników nieustannej koncentracji, szybkości i dobrego ustawiania się. Nie brakuje opinii, że żeby być dobrym stoperem, niezbędne jest doświadczenie. Rzadko zdarza się, żeby na tej pozycji występowali młodzi, nieopierzeni zawodnicy. Są jednak przypadki, że niektórzy mimo bardzo młodego wieku imponują spokojem, odpowiedzialnością i bardzo dobrze potrafią czytać grę. W historii naszego rodzimego futbolu kimś takim z pewnością był Władysław Żmuda, na którego Kazimierz Górski postawił w trakcie mistrzostw świata w 1974 r. w RFN.

Władysław Żmuda – biogram

  • Pełne imię i nazwisko: Władysław Antoni Żmuda
  • Data i miejsce urodzenia: 06.06.1954 Lublin
  • Wzrost: 187 cm
  • Pozycja: Obrońca

Historia i statystyki kariery

Kariera juniorska

  • Motor Lublin (1966-1970)

Kariera klubowa

  • Motor Lublin (1970-1972) 18 występów
  • Gwardia Warszawa (1972-1974) 34 występy
  • Śląsk Wrocław (1974-1979) 97 występów
  • Widzew Łódź (1980-1982) 68 występów, 2 bramki
  • Hellas Verona (1982-1984) 7 występów
  • New York Cosmos (1984) 4 występy
  • Cremonese (1984-1987) 43 występy, 1 bramka

Kariera reprezentacyjna

  • Polska U-18 (1971-1972)
  • Polska Olimpijska (1976) 5 występów
  • Polska (1973-1986) 91 występów, 2 bramki

Kariera trenerska

  • Altay SK (1989-1990)
  • Polska U-21 (1997-1999) – Asystent
  • Polska (2000-2002) Asystent
  • Polska U-21 (2004-2005)
  • Polska U-17 (2009-2010)
  • Polska U-19 (2010-2011)
  • Polska U-20 (2012-2013)

Statystyki i osiągnięcia:

Osiągnięcia zespołowe:

Śląsk Wrocław

  • 1x mistrzostwo Polski (1977)
  • 1x Puchar Polski (1976)

Widzew Łódź

  • 2x mistrzostwo Polski (1981, 1982)

Reprezentacja:

  • Vicemistrzostwo Olimpijskie (1976)
  • 2x Trzecie miejsce na mistrzostwach świata (1974, 1982)
  • Brązowy medal mistrzostw Europy U-18 (1972)

Wybiegając 15 czerwca na boisko Neckarstadionu w Stuttgarcie na mecz z Argentyną, Żmuda miał na koncie ledwie dwa występy w pierwszej reprezentacji. Nie był jednak postacią anonimową, a w notesie Kazimierza Górskiego jego nazwisko widniało już od dawna.

Pierwszy raz słynny trener wypróbował go w nieoficjalnym meczu z MSV Duisburg. 18 kwietnia 1973 r. w Poznaniu Polacy zremisowali 1:1 i choć niespełna 19-letni twardo grający obrońca pozostawił po sobie dobre wrażenie, to na prawdziwy debiut musiał jeszcze poczekać.

Filar kadry młodzieżowej

Ciągle był jednak ważnym elementem reprezentacji młodzieżowej, którą opiekował się Andrzej Strejlau. 16 października 1973 r. polscy młodzieżowcy ze Żmudą w składzie mierzli się ze swoimi rówieśnikami z Anglii. W Plymouth padł bezbramkowy rezultat, a dzień później cały zespół oglądał z trybun Wembley zwycięski remis pierwszej reprezentacji.

Z Londynu zespół Górskiego, do którego dołączył Żmuda, udał się prosto do Dublina, gdzie zaplanowano mecz towarzyski. W stolicy Irlandii opromienionych sukcesem Polaków przywitano bardzo serdecznie. W niedzielne popołudnie 21 października na boisku jednak nie było sentymentów. Mimo optycznej przewagi Polacy ulegli rywalom 0:1. To wtedy właśnie po raz pierwszy w meczu międzypaństwowym wystąpił Władysław Żmuda.

W wyjściowym składzie zagrał w miejsce Jerzego Gorgonia, który w starciu z Anglią skręcił staw kolanowy. Nie był to debiut wymarzony, bo jedyna bramka padła po błędzie bloku defensywnego, ale młody obrońca coraz głośniej pukał do drzwi pierwszej reprezentacji.

Kiedy w lutym kadra Górskiego udawała się na tournée do Niemiec, Włoch i Algierii, dla Żmudy zabrakło jednak miejsca w 18-osobowym składzie. Bardziej potrzebny był w młodzieżówce, która szykowała się do ćwierćfinałowego dwumeczu z Bułgarią w ramach Mistrzostw Europy U-23.

W wygranym 2:1 wyjazdowym meczu w Błagojewgeradzie Strejlau postanowił spróbować go w drugiej linii, gdzie jego głównym zadaniem miała być asekuracja kolegów. Spisał się bardzo dobrze i podobną rolę odgrywał w rewanżu (0:0 w Częstochowie). Sam piłkarz jednak przyznawał na łamach Piłki Nożnej, że zdecydowanie najlepiej czuje się na pozycji cofniętego stopera.

Mimo młodego wieku był podstawowym zawodnikiem warszawskiej Gwardii, która poprzedni sezon ligowy zakończyła na trzecim miejscu. Wiosną zbierał coraz lepsze recenzje na łamach prasy. Nie wahał się go również chwalić sam Strejlau, pod którego opieką znajdowało się sporo piłkarzy, których Górski zaliczył do szerokiej kadry, ale którzy na miejsce w pierwszej drużynie musieli jeszcze poczekać.

Żeby mogli nabrać większego doświadczenia, pojawił się pomysł kwietniowej wyprawy na Haiti, gdzie Polacy rozegrali dwa spotkania ze swoimi przyszłymi rywalami z mistrzostw. Żmuda wystąpił w drugim spotkaniu, które wygraliśmy 3:1. Dopiero po latach okazało się, że oba pojedynki były zaplanowane jako oficjalne, a gospodarze dopilnowali, żeby podpisano stosowne dokumenty.

Dla Żmudy był więc to drugi oficjalny występ w narodowych barwach, choć de facto PZPN wysłał zaplecze pierwszego zespołu.

gwardii warszawa

Na początku maja polscy młodzieżowcy stanęli przed szansą walki o medale mistrzostw Europy. W półfinałach ich rywalami byli piłkarze z NRD. Po bezbramkowym remisie 1 maja w Zwickau tydzień później zaplanowano rewanż w Łodzi.

Podopieczni Strejlaua, wśród których oprócz Żmudy byli także Jerzy Wyrobek, Kazimierz Kmiecik, Roman Ogaza, Zdzisław Kapka i Marek Kusto, znowu zremisowali, tym razem 2:2. Niestety taki wynik dzięki zasadzie bramek strzelonych na wyjeździe premiował rywali.

W ten sposób po raz kolejny zaprzepaściliśmy ogromną szansę zdobycia tytułu mistrza Europy. Wierzę, że mogliśmy zdobyć złoty medal. Wszyscy się popłakaliśmy, każdy zdawał sobie sprawę, że stracił ogromną szansę. Nie tylko na tytuł mistrza Europy. Proszę pamiętać, że dla wielu tych chłopców drużyna młodzieżowa oznaczała kres awansu w hierarchii reprezentacyjnej. Wiedzieli przecież, że dostanie się do pierwszego zespołu, będzie szalenie trudne.  Tak też było – wspominał po latach Andrzej Strejlau w swojej autobiografii napisanej wspólnie z Andrzejem Personem.

Wejście do pierwszej reprezentacji

Dla wielu prowadzonych przez trenera zawodników faktycznie był to koniec przygody z reprezentacyjną piłką, ale nie dla Żmudy. Kazimierz Górski cały czas rozważał jego kandydaturę. Kiedy przed turniejem razem ze swoim sztabem dzielił się na łamach Piłki Nożnej spostrzeżeniami, opiniami i wnioskami z przygotowań, żalił się, że od początku roku z różnych względów nie mógł w sparingach wystawić takiej jedenastki, jaką by chciał.

Cały cykl przygotowań był zresztą swego rodzaju eksperymentem, bo szkoleniowcy działali i uczyli się na żywym organizmie. Nie mieli skąd czerpać wzorców, a na dodatek zawodników nie oszczędzały kontuzje. Z urazem ciągle zmagał się Gorgoń, Bulzacki notował spadek formy, a Ostafiński nie potrafił przenieść dobrej dyspozycji z klubu do reprezentacji. Górski ciągle szukał optymalnych ustawień, mieszał w składzie, sprawdzał nowych graczy. Dla Żmudy widział jednak raczej rolę dublera.

Na miesiąc przed pierwszym występem Polaków na niemieckim mundialu zaplanowano kolejny sprawdzian meczowy. 15 maja na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie przeciwnikiem naszej reprezentacji mieli być Grecy. Kto wie, jak potoczyłyby się losy Żmudy, gdyby wszyscy nasi defensorzy byli zdrowi. Ciągle ze skutkami urazu zmagał się Szymanowski, więc Górski na prawej obronie postanowił sprawdzić Bulzackiego. W środku formacji obok wracającego do formy Gorgonia zrobiło się więc miejsce dla Żmudy.

Zbliżający się do 20. urodzin stoper znakomicie wykorzystał daną mu szansę. Polacy dość pewnie wygrali 2:0, a Żmuda był jednym z jaśniejszych punktów zespołu. Górski w swoich zapiskach zaznaczył, że coraz bardziej skłania się ku temu, że to właśnie piłkarz Gwardii będzie partnerem Gorgonia w wyjściowym składzie. Brano jeszcze pod uwagę Bulzackiego i Wieczorka, ale coraz więcej przemawiało za Żmudą.

Z tej trójki najsolidniejsze wrażenie sprawia gwardzista. To nie przypadek! Dobrze grał w lidze, jeszcze lepiej w Orlętach. Nieźle ukształtowany środkowy obrońca. Silny fizycznie, rozważny, góruje nad Bulzackim wyszkoleniem technicznym – oceniał po meczu z Grecją na łamach Piłki Nożnej Jerzy Lechowski.

Nazajutrz po meczu z Grekami zarząd PZPN zatwierdził podaną przez Górskiego 22-osobową kadrę na mistrzostwa i kilka dni później rozpoczęło się zgrupowanie w Zakopanem. Pogoda nie sprzyjała, ale nastroje były bojowe i wszyscy ostro wzięli się do pracy. Dni wypełniały zawodnikom treningi, analizy i odprawy.

Dużo miejsca poświęcono grupowym rywalom, ale analizowano też błędy popełniane w sparingach. Tych zaplanowano trzy. Pierwszym zespołem, który miał sprawdzić formę Polaków, była reprezentacja ligi węgierskiej. W tym spotkaniu Górski raz jeszcze dał szansę pokazania się bohaterom z Wembley, więc nasz bohater tym razem cały mecz spędził na ławce. Skromne zwycięstwo 1:0 nie napawało jednak optymizmem i w kolejnych sprawdzianach z Anderlechtem (3 czerwca) i Málagą (7 czerwca) selekcjoner zmienił wyjściową jedenastkę.

W ataku Domarskiego zastąpił Szarmach, a w obronie miejsce Bulzackiego zajął Żmuda. Z Belgami wygraliśmy 2:0, a z Hiszpanami 1:0. W obu meczach Żmuda rozegrał pełne 90 minut. To po sprawdzianie z Anderlechtem Górski ostatecznie zdecydował, że w meczu z Argentyną w obronie zagrają Szymanowski, Gorgoń, Żmuda i Musiał.

Żmuda w pierwszej jedenastce

Gra zespołu zaczynała wyglądać coraz lepiej, a wypracowane schematy przynosiły oczekiwane rezultaty. Może jeszcze nie wszystko było idealnie, bo brakowało choćby skuteczności, ale powoli zmierzało to w dobrą stronę. W zgodnej opinii trenerów i dziennikarzy największymi wygranymi zgrupowania byli Szarmach i Żmuda.

Młody obrońca potwierdził prezentowaną wcześniej wysoką i stabilną formę i w ciągu raptem kilku tygodni z dublera stał się podstawowym zawodnikiem reprezentacji. Sam jednak po latach przyznawał, że nie spodziewał się, że to na niego postawi trener.

Nie ukrywam, że kiedy na przedmeczowej odprawie oznajmiono, że wybiegam w pierwszym składzie, lekko się zdziwiłem, ale nie przestraszyłem. Zawsze, kiedy wspominam mecze prowadzone przez Kazimierza Górskiego, pamiętam, że cała jego strategia zamykała się w kilku zdaniach. Mówił krótko, a każdy widział, co ma robić – wspominał piłkarz w rozmowie Ryszardem Starzyńskim.

Niektórzy wystawienie Żmudy w podstawowym składzie na pojedynek z Argentyną traktowali jak pokerową zagrywkę trenera, podobnie jak dwa lata wcześniej wpuszczenie Szołtysika w meczu z ZSRR na igrzyskach w Monachium. Górski jednak doskonale wiedział, co robi. Razem ze sztabem świetnie przygotował zespół, każdy znał swoje zadania, a Argentyńczycy byli bardzo dobrze rozpracowani.

Zgodnie z założeniami trenera, Polacy szybko otworzyli wynik meczu i już po dziesięciu minutach prowadzili 2:0. Dzięki temu w miarę spokojnie mogli kontrolować przebieg spotkania. Ostatecznie skończyło się 3:2. Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że Żmuda zagrał w tym meczu jak profesor. Wielu uważało jego występ przeciwko Argentynie za najlepszy na tamtych mistrzostwach.

Ocenę Żmudy pozostawiam innym. W moim przekonaniu udał się nam – twierdził selekcjoner.

To Żmuda właśnie wyłączył z gry Mario Kempesa, który tak bardzo da nam się we znaki cztery lata później. Wówczas występował jeszcze w Rosario i dopiero miesiąc po starciu z Polską kończył 20 lat, ale mimo młodego wieku przejawiał spory talent i stwarzał duże zagrożenie pod bramką rywali.

Byłem przekonany w szatni, przed wyjściem na murawę, że wiem o Kempesie wszystko. Później okazało się, że nawet więcej, niż mi to było potrzebne – mówił po meczu uszczęśliwiony zwycięstwem Żmuda.

Dorastanie

Pierwszą sportową miłością młodego Władka nie była jednak piłka nożna. Wśród rówieśników wyróżniał się dobrymi warunkami fizycznymi i przez to swoją przygodę ze sportem zaczynał na parkietach koszykarskich.

W połowie lat 60. trafił do sekcji Startu Lublin, który zaczynał odgrywać coraz ważniejszą rolę w polskiej koszykówce. Silnego, twardo stojącego na nogach chłopaka obserwowali również trenerzy szczypiornistów. W wieku 12 lat Władek ostatecznie wybrał futbol i trafił do drużyny trampkarzy Motoru Lublin. Mało kto wówczas podejrzewał, że lublinianom trafił się prawdziwy piłkarski diament.

Władysław Antoni Żmuda przyszedł na świat 6 czerwca 1954 r. w Lublinie jako najmłodszy z czwórki rodzeństwa. Miał dwóch braci i siostrę i dorastał w średnio sytuowanej rodzinie. Ojciec był rzemieślnikiem i zajmował się szyciem czapek oraz prowadzeniem sklepu, a matka podobnie jak wiele innych kobiet w tamtych czasach prowadziła dom.

W domu się nie przelewało, a dwa pokoje zajmowane w starej kamienicy ze wspólną kuchnią to na pewno nie były luksusy, choć z pewnością wielu żyło skromniej. Początkowo ojciec patrzył mało przychylnie na pasję syna, zawsze mu powtarzał, że piłka chleba nie da, tylko szkoła. Zgody na wyjazdy meczowe i zgrupowania podpisywała za jego plecami matka. Kiedy jednak dowiedział się, że syna powołano do kadry juniorów, był tak dumny, że wszystkim swoim kolegom stawiał kolejkę.

Edukację mały Władek zaczynał Szkole Podstawowej nr 22 na Bronowicach, ale po paru latach przeniósł się do nowej szkoły nr 11. Tam trafił do szkolnej drużyny piłkarskiej, a na jednym z turniejów zwrócił na siebie uwagę wysłannika miejscowego Motoru.

Był taki bardzo mądry prezes Motoru Lublin Adam Głowacz. Opłacił starszym piłkarzom grającym w klubie kursy trenerskie i zaproponował im pracę z dziećmi. Podzielił Lublin na cztery strefy i wyznaczeni piłkarze-trenerzy mieli na turniejach szkolnych wypatrywać zdolnych chłopaków. No i ja zostałem wskazany przez Stanisława Świerka, później cenionego trenera – opowiadał na łamach Przeglądu Sportowego.

Zadaniem zawodników było nie tylko wyszukiwanie talentów, ale zbudowanie odpowiedniej relacji z podopiecznymi. Świerk zabierał chłopaków na mecze drugoligowego wówczas Motoru. Młodzi adepci piłki chłonęli atmosferę meczu i z bliska mogli podpatrywać swoich idoli. To wszystko ich nakręcało i dodawało motywacji do wytężonej pracy.

Zimą, kiedy rozgrywki były zawieszone, dbano o ogólny rozwój młodych piłkarzy, poprawiano wydolność i koordynację. Zawodnicy z dużym stażem chętnie pokazywali nastolatkom rozmaite ćwiczenia praktyczne i przekazywali tak cenne doświadczenie. Pytany po latach o ten system szkolenia Żmuda, uważał go za bardzo dobry. Trudno się dziwić, bo nawet dzisiaj brzmi to bardzo sensownie.

Mieliśmy pasję. Wtedy nie było komputerów i potrzebowaliśmy wyładować energię, toteż garnęliśmy się do sportu. Dużo zależało od nauczycieli wychowania fizycznego. Byliśmy bardzo sprawni. Zachęcał nas nauczyciel – opowiadał w trakcie jednej ze swoich wizyt w Zamościu.

Dobrze zbudowany i nienagannie technicznie młody piłkarz dość szybko zaczął przekonywać do siebie trenerów i robił duże postępy. Wkrótce zaczął coraz więcej znaczyć w juniorskich zespołach Motoru.

Trudno było go nie zauważyć: był dwie głowy wyższy od rówieśników! Śmiano się, że biorę „przerośniętego” do trampkarzy, ale widać było, że czuje grę – wspominał Stanisław Świerk.

Sukcesy juniorskie z klubem…

Lublin nie należał do najsilniejszych ośrodków piłkarskich w kraju, ale mógł pochwalić się sporymi tradycjami w szkoleniu młodzieży. Warto przypomnieć, że juniorzy Unii Lublin zdobyli ostatnie przed wojną mistrzostwo Polski, a później do tych sukcesów starała się nawiązać Lublinianka (wicemistrzostwo w 1969 r.).

Lokalny rywal nie mógł być gorszy i już rok później młodzi piłkarze Motoru zameldowali się na finałowym turnieju, który rozgrywano w Kluczborku. Podopieczni trenera Jerzego Adamca po drodze na turnieju w Białymstoku nie mieli sobie równych i gładko pokonali miejscową Gwardię 5:0, warszawską Legię 3:1, a w decydującym o awansie do finału pojedynku okazali się lepsi od Warmii Olsztyn.

Motor wygrał 3:1, a Żmuda wpisał się nawet na listę strzelców. W Kluczborku jednak zaczęli od porażki z gdańską Lechią 0:2, czym praktycznie pogrzebali szanse na końcowy sukces. W drugim starciu zremisowali z 1:1 z Metalem Kluczbork, a na koniec 1:0 wygrali z bytomską Polonią, która okazała się wówczas najlepsza w całym turnieju.

Zdobyte doświadczenie zaprocentowało już rok później. Tym razem turniej półfinałowy odbywał się w Lublinie. Motor wykorzystał atut własnego terenu i po wygranych 2:0 z Błękitnymi Kielce i 5:0 z Gwardią Olsztyn awans do finału był na wyciągnięcie ręki. Remis 1:1 w meczu z Zagłębiem Sosnowiec wystarczał gospodarzom i Żmuda z kolegami mogli szykować się do kolejnej walki o medale.

Finał również był rozgrywany w Lublinie. Na trybunach stadionu przy Alejach Zygmuntowskich panowała atmosfera piłkarskiego święta. Juniorzy Motoru wspierani przez swoich kibiców nie pozostawili rywalom żadnych złudzeń. Zaczęli od pewnych wygranych 3:0 z ŁKS-em i Wartą Poznań. Decydujący był ostatni mecz z Metalem Kluczbork, który również drugi rok z rzędu kończył rywalizację w ścisłym finale.

Kilka tysięcy kibiców na trybunach oczekiwało tylko zwycięstwa, a młodzi piłkarze nie ulegli presji i pewnie wygrali 3:1. Wydawać by się mogło, że wielu piłkarzy z tamtej ekipy powinno zrobić duże kariery, ale niestety próżno szukać ich nazwisk wśród późniejszych gwiazd polskiej ligi. Jedynym, który zaistniał był chyba tylko Żmuda. Młody obrońca już jesienią 1970 r. w wieku ledwie 16 lat zaliczył dwa występy w seniorskim zespole Motoru.

… i reprezentacją

Dobrymi występami w klubie zwrócił na siebie uwagę selekcjonera juniorskiej reprezentacji. Prowadzony wówczas  przez Andrzeja Strejlaua zespół pod koniec 1970 r. wywalczył awans na Turniej Juniorów UEFA. Kiedy jednak na początku grudnia stery pierwszej reprezentacji przejął Kazimierz Górski, a Strejlau objął po nim kadrę młodzieżową, opiekę nad juniorami powierzono Marianowi Szczechowiczowi.

To on miał poprowadzić drużynę na turnieju finałowym, który pod koniec maja miał być rozegrany w Czechosłowacji. Żmuda co prawda nie grał w eliminacyjnych pojedynkach z Węgrami, ale trener postanowił zabrać dobrze rokującego obrońcę na finały.

Po remisie ze Szwedami 1:1 i porażką z Jugosławią aż 1:5 polscy piłkarze stracili szanse na wyjście z grupy. W ostatnim meczu mierzyli się z należącymi do ścisłej europejskiej czołówki Anglikami i to właśnie w tym spotkaniu Żmuda dostał swoją szansę.

Trzeci mecz w grupie eliminacyjnej graliśmy z Anglią. Trener wystawił mnie w pierwszym składzie jako forstopera, czyli wysuniętego obrońcę. Kryłem Trevora Francisa, który później był wielką gwiazdą w reprezentacji Anglii. Udało mi się go zastopować i zremisowaliśmy 0:0. Od tego występu zaczęła się moja reprezentacyjna kariera – wspominał zawodnik swoje początki z reprezentacją w rozmowie z Franciszkiem Przeklasą dla portalu wsensie.pl.

Warto zaznaczyć, że Anglicy okazali się wówczas bezkonkurencyjni i w dobrym stylu sięgnęli po tytuł, a Trevor Francis został uznany za najlepszego zawodnika turnieju. Jednak jedyną ekipą, której nie potrafili strzelić gola, byli Polacy.

Rok później młodym polskim piłkarzom poszło jeszcze lepiej. Po ciężkich eliminacyjnych bojach, w których dopiero po rzutach karnych wygrali z NRD, drugi raz z rzędu jechali zmierzyć się z najbardziej utalentowanymi chłopakami w Europie.

Tym razem finały zorganizowano w Hiszpanii. Polacy trafili do dość wyrównanej grupy z Francją, Holandią i Norwegią. Żmuda był wówczas czołowym zawodnikiem tej ekipy, a oprócz niego o sile tamtego zespołu stanowili tacy gracze jak choćby Zdzisław Kapka, czy Tadeusz Pawłowski, z którym Żmuda bardzo szybko nawiązał nić porozumienia, także poza boiskiem.

Pierwszy mecz graliśmy z Francuzami i po dość wyrównanym meczu wygraliśmy 2:1. Dzień później mierzyliśmy się z Holendrami, a starcie następców Cruyffa z następcami OślizłyLubańskiego zakończyło się bezbramkowym remisem. Przed ostatnią kolejką Polacy byli w dość komfortowej sytuacji, bo na koniec mierzyli się z najsłabszą w grupie Norwegią. Pewne zwycięstwo 4:0 i korzystny rezultat w drugim pojedynku, w którym Francuzi ograli 3:1 Holendrów, sprawiło, że podopieczni trenera Szczechowicza mogli szykować się do półfinału.

Tutaj trafili na obrońców tytułu Anglików. Kilku zawodników z obu ekip pamiętało starcie sprzed roku, ale lekcje lepiej odrobili Wyspiarze i wygrali z nami 1:0. Na pocieszenie została naszym reprezentantom walka o brązowe medale.

Zadanie było tym trudniejsze, że naszym rywalem był zespół gospodarzy. Zarówno Hiszpanie, jak i Polacy imponowali grą w obronie i po ostatnim gwizdku na tablicy wyników wciąż widniał wynik 0:0. O tym, kto zdobędzie brąz, decydowała seria rzutów karnych. Te minimalnie lepiej wykonywali Polacy i wygrywając konkurs jedenastek 7:6 mogli cieszyć się z sukcesu.

Z Lublina przez Wałbrzych do Warszawy

W tamtym sezonie Żmuda w barwach Motoru zaliczył 16 występów w lidze. Młody obrońca ciągle się rozwijał i podnosił swoje umiejętności, ale gra całej drużyny nie napawała optymizmem. Na kolejkę przed końcem Motor miał tylko punkt przewagi nad strefą spadkową.

W ostatniej serii spotkań lublinianie mierzyli się z gliwickim Piastem, który był ich bezpośrednim rywalem w walce o utrzymanie na zapleczu ekstraklasy (ówczesnej I ligi). Mimo początkowego prowadzenia Motor ostatecznie przegrał 1:2 i praktycznie na własne życzenie pożegnał się z II ligą.

Żmuda wiedział, że żeby dalej się rozwijać, musi zmienić otoczenie. Był już wówczas pełnoletni i chciał sam o sobie decydować. Za namową swojego kolegi z reprezentacji juniorskiej Tadeusza Pawłowskiego postanowił spróbować swoich sił w Zagłębiu Wałbrzych.

Klub grał wówczas w pierwszej lidze, a rok wcześniej zakończył nawet rozgrywki na trzecim miejscu. Nie bez znaczenia był też fakt, że z Wałbrzycha było blisko do Jeleniej Góry, gdzie mieszkała jego ówczesna miłość. W latach 70. o zmianę klubu nie było jednak tak łatwo. Zgodę na odejście Żmudy musiał wyrazić Motor i tu pojawiły się problemy. Mimo to Żmuda chciał postawić na swoim.

Po przyjeździe do Wałbrzycha nowy kub zapewnił mu małą kawalerkę z aneksem kuchennym. Obrońca uzbroił się w cierpliwość i trenował z pierwszym zespołem już od trzech miesięcy. Był nawet na zgrupowaniu w NRD, ale ciągle nie dostawał zgody od lubelskiego klubu na zmianę barw. Nie mógł więc występować w oficjalnych meczach.

Pewnego dnia zjawili się u mnie w mieszkaniu dwaj podpułkownicy milicji i powiedzieli: „Panie Żmuda! Jesteśmy z Gwardii Warszawa. Jeżeli chce Pan grać w pierwszej lidze, to niech pan bierze manatki i jedzie z nami”. Pokazali mi kartę zwolnienia z Motoru, o którą ja od dawna zabiegałem bez powodzenia. Spakowałem się i pojechałem z nimi do Warszawy – opowiadał w wywiadzie dla portalu wsensie.pl.

Żmuda miał tylko jeden warunek – chciał wyjechać razem z dziewczyną. Działacze na to przystali i wkrótce para zamieszkała w służbowym mieszkaniu na Mokotowie, a Maria – dziewczyna Władka – została nawet zatrudniona w klubie jak referentka na pół etatu. 18-letni obrońca w warszawskiej Gwardii wszedł na wyższy poziom.

Miał szczęście, że trafił pod opiekę naprawdę solidnych fachowców. Pierwszym zespołem opiekował się wówczas Bogusław Hajdas, a nad wszystkim w klubie w roli koordynatora czuwał szanowany Ryszard Koncewicz. Zapytany po latach Żmuda o trenerów, którym najwięcej zawdzięcza, obok Kazimierza Górskiego wymienia właśnie wspomnianą wyżej dwójkę.

To oni ukształtowali go jako zawodnika, pomogli mu poprawić zachowanie na boisku, ustawianie się i  przywidywanie ruchów rywali. Początki w klubie miał średnie, ale nie potrzebował dużo czasu, żeby przekonać do siebie szkoleniowców i kolegów z zespołu. Gwardia zyskała naprawdę bardzo utalentowanego defensora.

Zdawał się być  sztywny, taki jakiś sękaty, zasadniczy, ale wystarczało kilka kontrolnych gierek, aby stwierdzić, że ten potężny młokos jest nie do przejścia! Niby trochę brak mu gibkości, koordynacji, niby nie jest dość giętki, ale na nic nasze próby obejścia go, ośmieszenia, zdenerwowania! Był ponad to i każdy z nas szybko przekonał się do jego ogromnego talentu – wspominał Paweł Dawidczyński początki Żmudy w zespole z Racławickiej.

W lidze zadebiutował 18 października w wygranym 3:0 pojedynku z Pogonią Szczecin. Początkowo wystawiany był w drugiej linii, ale na wiosnę 1973 r. przesunięto go na pozycję stopera i to tam spisywał się najlepiej. Dobrze rokującego zawodnika zauważył trener Górski i jak wspominałem na początku, sprawdził go w sparingu z MSV Duisburg.

Być może szansę debiutu w oficjalnym meczu dostałby szybciej, gdyby nie przeszkodziła mu kontuzja. 29 kwietnia w ligowym meczu z Górnikiem w starciu z Andrzejem Szarmachem doznał urazu i sezon dla niego się skończył. Kontuzja była na tyle poważna, że konieczny był zabieg operacyjny, który przeprowadzono 21 maja. Operacja łąkotki się powiodła i na start nowego sezonu piłkarz był już gotowy.

Miałem szczęście, bo po mnie ten sam lekarz operował Kraskę ­– oceniał po latach.

Obok Jerzego Kraski, Jan Małkiewicza i Ryszarda Szymczaka był jednym z jaśniejszych punktów zespołu i miał spory udział w tym, że Gwardia tamten sezon zakończyła na podium. Do zdobytych już medali juniorskich dołożył więc seniorski i pierwszy rok pobytu w stolicy mógł mimo wszystko zaliczyć do udanych.

Europejskie boje

Trzecie miejsce na finiszu rozgrywek oznaczało też, że w nowym sezonie Gwardia będzie reprezentować Polskę w Pucharze UEFA. W pierwszej rundzie ich rywalem był węgierski Ferencváros. Węgierski futbol nie był wówczas tak silny, jak w latach 50., ale reprezentacja zdołała wystąpić w finałowym turnieju mistrzostw Europy w 1972 r.

Wielu ówczesnych kadrowiczów na co dzień broniło barw właśnie Ferencvárosu i to Węgrzy byli faworytami w starciu z polskim zespołem. Nieoczekiwanie jednak to Gwardia wygrała pierwszy mecz w Budapeszcie 1:0 po golu Szymczaka. Stawiało ich to w komfortowej sytuacji przed rewanżem i nie zawiedli oczekiwań kibiców, odprawiając gości znad Dunaju 2:1. Niestety nasz bohater nie może zaliczyć tego meczu do udanych. Mimo że Gwardia prowadziła 2:0 i kontrolowała przebieg wydarzeń na boisku, Żmuda grał zbyt ostro i przedwcześnie musiał opuścić plac gry.

Żmuda popełnił trzy kolejne faule, nie uspokoiło go nawet sędziowskie ostrzeżenie w postaci żółtej kartki. Zachowywał się dalej  nieodpowiedzialnie, został usunięty z boiska, osłabiając swój zespół. Niedługo potem przykład wziął z niego skrzydłowy Wiśniewski – pisano po meczu w Expresie Wieczornym.

Miało to mieć poważne konsekwencje, bo Żmudę zawieszono na dwa, a Wiśniewskiego na trzy mecze. W kolejnej rundzie rywalem Gwardii był Feyenoord. Na własnym podwórku Holendrzy od paru lat pozostawali w cieniu Ajaxu, ale ciągle byli solidną firmą. Polski zespół mimo absencji trzech podstawowych zawodników (kontuzję leczył Kraska) dwoił się i troił, ale nie był w stanie przeciwstawić się Holendrom i przegrał na wyjeździe 1:3.

Skromne zwycięstwo 1:0 w rewanżu osłodziło nieco smak porażki, ale niedosyt pozostał. Trzeba jednak zaznaczyć, że holenderski zespół wygrał w tamtym sezonie całe rozgrywki. Gwardia zakończyła z kolei tamten sezon dopiero na dziewiątym miejscu, ale za to Żmuda godnie reprezentował klub na mistrzostwach świata w RFN.

To był wtedy najlepszy obrońca na świecie. Człowiek, przed którym ostrzegano wszystkich napastników. (…) Władek wyglądał na ociężałego, ślamazarnego dryblasa, ale w praktyce był wtedy nie do przejścia. Sam przekonałem się o tym wielokrotnie, bo każda próba kiwki na treningu kończyła się moim upadkiem i śmiechem kolegów. Władek miał bowiem nogi jak z żelaza – wspominał swojego klubowego kolegę Stanisław Terlecki.

Odkrycie mundialu

Dobrym występem z Argentyną Żmuda ugruntował swoją pozycję w kadrze. Z zawodnika dla wielu anonimowego stał się jednym z największych objawień turnieju. Trener Górski powierzał mu opiekę nad najgroźniejszymi napastnikami rywali. W meczu z Haiti miał kryć Emmanuela Sanona, który razem z kolegami okazał się tylko tłem dla koncertu Polaków. Z kolei w starciu z Włochami z jego agresywnym kryciem nie potrafił sobie poradzić Giorgio Chinaglia.

Myślałem już, że nie dam mu rady. Byłem bardzo zdziwiony, że trener Włochów zmienił go w przerwie. Z kolei Boninsegna, to wcielenie złośliwości. Bił łokciem, kopał – wspominał na łamach Piłki Nożnej Plus.

W meczu ze Szwecją dobrze poradził sobie z wyższym od siebie, bardzo dobrze grającym głową Ralfem Edströmem. W starciu z Jugosławią nie pozwolił na zbyt wiele Dušanowi Bajeviciowi, który mógł tylko zgrywać górne piłki do kolegów.

Żmuda potrafił uprzykrzyć życie praktycznie każdemu napastnikowi przeciwnika, ale sam przyznawał, że obawiał się mniejszych, sprytniejszych i ruchliwych rywali, takich jak Gerd Müller, którego krył w pamiętnym meczu na wodzie.

To jedyny z moich „podopiecznych”, który nam strzelił bramkę. Dziwne, bo śmiem twierdzić, że szło mi z nim bardzo dobrze. Doskonale pamiętam sytuację, z której padł gol. W granicę 30 metrów wychodził z piłką Hoeneß. Miałem atakować pomocników w takiej odległości od bramki, Müllera przejmował wtedy Gorgoń. Hoeneß podał do Hölzenbeina, tego zaatakował Szymanowski. Zanim piłka poszła do Müllera, wyszliśmy do przodu. Czy był spalony? Moim zdaniem minimalnie, ale był – relacjonował po latach.

W meczu o trzecie miejsce skutecznie wyłączył z gry Jairzinho, a w końcówce nie dał też pograć Rivellino. Wielu ekspertów zaliczało go do czołowych defensorów turnieju. Imponował twardą, zdecydowaną postawą, świetnie grał głową, a kiedy robił wślizg, żartowano, że stopą mógłby wbijać gwoździe. Po latach uznany został za najlepszego młodego zawodnika tamtych mistrzostw. Jego klasę doceniano również w kraju.

Dla mnie największym objawieniem był Władek. Poczynił niewiarygodne postępy. Był najrówniej grającym polskim obrońcą i bodaj tylko do jego występów nie można mieć żadnych pretensji. W meczach o najwyższą stawkę nie dał się zjeść tremie, nie denerwował się, nie knocił, mimo iż na środku przedpola polskiej bramki nierzadko było gorąco – mówił o występach Żmudy Włodzimierz Lubański.

Powrót do kraju, ale nie do Gwardii

Dzięki dobrej postawie w Gwardii wypłynął na szerokie wody, ale nie czuł się jakoś specjalnie związany emocjonalnie z klubem. W marcu 1974 r. tragicznie zmarł brat jego dziewczyny. Maria zdecydowała się wrócić w rodzinne strony i w tym trudnym czasie wesprzeć rodziców.

Władek oczywiście to rozumiał i nie chciał zostawiać swojej ukochanej. Jeszcze przed wyjazdem na zgrupowanie w Zakopanem złożył w klubie podanie o zwolnienie z Gwardii. Po powrocie z RFN liczył, że sytuacja szybko się rozwiąże i będzie mógł opuścić stolicę. Milicyjny klub nie zamierzał jednak rezygnować z tak klasowego zawodnika.

Działacze Gwardii zaczęli, delikatnie mówiąc, „faulować”. Dopiero wtedy zrozumiałem, jak, mimo sukcesów na mistrzostwach, dobrej prasy i popularności, niewiele znaczę – opowiadał piłkarz.

Na początku września złożył podanie o przyjęcie do Śląska Wrocław. Z jednego resortowego klubu chciał przejść do innego, a że wojsko z milicją nie specjalnie za sobą przepadały, sprawa utknęła w martwym punkcie. Dzięki różnym zakulisowym gierkom działaczy Gwardii PZPN przez kilka miesięcy nie chciał zatwierdzić przejścia Żmudy do Śląska. Sam zawodnik został zawieszony i aż do kwietnia nie mógł występować w oficjalnych grach.

Jeśli chodzi o zawieszenie, to Władek stał się ofiarą systemu. Kontakty między klubami odbywały się często na poziomie ministerialnym. I na tym szczeblu rozwiązywano także konflikty, a transfer piłkarza prawie zawsze wywoływał wówczas konflikt. Tak był w przypadku Żmudy. Przez długi czas trwały zmagania dwóch gigantów: milicji i wojska, a PZPN nie potrafił tego sporu rozstrzygnąć. Nie chodziło nawet o pieniądze, tylko o władzę. Jedna i druga strona próbowały pokazać, kto jest silniejszy. Transfery młodych, ale już sprawdzonych zawodników zawsze odbywały się w atmosferze skandalu, pomówień itd. To się często działo ponad głowami działaczy PZPN – w najlepszym razie związek pozostawał neutralny. Taka sytuacja działała na szkodę wszystkich klubów: raz poszkodowany był Śląsk, innym razem Legia, Górnik czy inny klub – wyjaśniał Józef Kwiatkowski.

Przepychanki między resortami trwały osiem miesięcy. Żmuda stracił w ten sposób szansę występu w pierwszych meczach eliminacyjnych do mistrzostw Europy. Jednak Górski o nim nie zapomniał i mimo że piłkarz ciągle nie mógł grać w lidze, trener powołał go na marcowy sparing ze Stanami Zjednoczonymi.

Wielkimi krokami zbliżał się bowiem eliminacyjny pojedynek z Włochami i szkoleniowiec nie mógł tak po prostu zrezygnować z tak dobrego piłkarza. Wkrótce po meczu z USA wyjaśniła się też sprawa przynależności klubowej Żmudy. Wojsko wreszcie postawiło na swoim i 2 kwietnia Żmuda zaliczył swój pierwszy ligowy występ w nowych barwach w zremisowanym 1:1 wyjazdowym meczu z warszawską Legią.

Żmuda spotyka Żmudę

We wrocławskim klubie młody obrońca trafił pod skrzydła trenera Władysława Żmudy. Zbieżność nazwisk jest tutaj przypadkowa i obaj panowie nie są ze sobą spokrewnieni. Szkoleniowiec, który został później absolwentem warszawskiej AWF, ciężką i systematyczną pracą spowodował, że Śląsk awansował do elity i z roku na rok jego podopieczni radzili sobie coraz lepiej.

Wprowadził sporo nowych elementów do treningu, korzystano z pomocy psychologa i fizjologa, pojawiły się pierwsze badania wydolnościowe i odżywki. Młody obrońca szybko wpasował się do drużyny, w której brylowali Pawłowski, Sybis i Kwiatkowski, a w bramce dobrze spisywał się Kalinowski.

Żmuda, w którego bardzo wierzył trener, stał się filarem defensywy i ulubieńcem wrocławskich kibiców, którzy byli dumni, że barwy ich klubu reprezentuje tak klasowy obrońca. Kiedy 6 kwietnia debiutował przed własną publicznością w wygranym 2:0 meczu z Pogonią Szczecin, na trybunach Stadionu Olimpijskiego zgromadziło się aż 45 tysięcy kibiców. Od tamtej chwili do końca sezonu opuścił tylko jeden mecz i miał swój niemały udział w zdobyciu przez wrocławian trzeciego miejsca w lidze.

W mniejszym Wrocławiu czuł się zdecydowanie lepiej niż w Warszawie. Zaaklimatyzował się bardzo szybko, w czym pomógł mu Tadeusz Pawłowski, z którym zostali sąsiadami. Poza tym w mieście zaczynało coraz bardziej rozkwitać życie kulturalne, a klimatyczną atmosferę tworzyła zabudowa Starego Miasta i Ostrowa Tumskiego. Na dodatek grę w piłkę mógł godzić ze studiowaniem.

Mogłem podjąć studia na wrocławskiej AWF, poza tym miasto wydawało się fajne do życia, młodzieżowe, co pomogło podjąć decyzję. Komitet Wojewódzki wskazał mi nawet przydział mieszkania na Placu Grunwaldzkim, jeszcze w budowie. No i po jakimś czasie zamieszkałem na czwartym piętrze, a Tadziu Pawłowski na piątym. Znów byliśmy sąsiadami, jak w Wałbrzychu – opowiadał piłkarz na łamach Gazety Wrocławskiej.

Na stałe odzyskał też miejsce w wyjściowej jedenastce reprezentacji. W wyjazdowym meczu z Włochami w Rzymie znowu nie pograł sobie przy nim Chinaglia. Kiedy na początku lipca Śląsk grał w Pucharze Intertoto, Żmuda był z reprezentacją w USA i Kanadzie. Górski ze swoimi podopiecznymi chciał poznać warunki, w jakich przyjdzie im rywalizować rok później na igrzyskach w Montrealu.

Po dobrych występach za oceanem i powrocie do kraju przyszedł czas na rozpoczęcie nowej kampanii ligowej. Trzeci zespół poprzedniego sezonu zaczął nowe rozgrywki dość średnio, ale uwaga większości kibiców skupiała się na zbliżającym się wielkimi krokami pojedynku reprezentacji z Holandią.

Całą rodzinę – rodziców, dwóch starszych braci i siostrę – zaprosiłem na mecz z Holandią, który graliśmy w Chorzowie. To był najlepszy mecz, w jakim zagrałem – wspominał Żmuda.

10 września przy ogłuszającym dopingu kibiców ekipa Kazimierza Górskiego rozbiła wicemistrzów świata 4:1. Dla wielu jest to jeden z najlepszych występów naszej reprezentacji w historii. Opiekę nad asem rywali Johanem Cruijffem trener powierzył oczywiście Żmudzie.

21-letni obrońca wywiązał się ze swoich zadań bez zarzutu. Niestety w rewanżu w Amsterdamie Polacy dali sobie narzucić styl gry Holendrów i polegli 0:3. W ostatnim meczu eliminacji z Włochami w Warszawie znów padł bezbramkowy remis i marzenia o grze na mistrzostwach Europy trzeba było odłożyć. Żmuda jednak w tym spotkaniu pokazał się z dobrej strony i kilka razy stwarzał zagrożenie w ofensywie.

Niejednokrotnie udowadniał, że dobrze czuje się z piłką przy nodze i jest dobry nie tylko w destrukcji, ale też w konstruowaniu akcji. Niestety w reprezentacji był wówczas problem z trwałym i stabilnym zestawieniem defensywy (wypadek Musiała, zawieszenie Gorgonia) i trudno było myśleć o większym zaangażowaniu Żmudy w ofensywie, czy  nawet przesunięciu go wyżej. Również w klubie w pierwszej kolejności miał zabezpieczać tyły.

Trener mówił, żebym zostawał z tyłu, bo wtedy on i drużyna czują się bezpieczniej. Przez kilka lat nie przechodziłem właściwie linii środkowej boiska i coraz bardziej mi się to nie podobało. Różnie zaczęto w końcu mówić. Że jestem tylko ścianą do odbijania piłek, że nic więcej nie potrafię. A ja się z tym nie zgadzam. Umiem rozegrać piłkę, zawiązać akcję ofensywną, przedryblować kilku przeciwników, mocno strzelić z daleka – opowiadał.

Powrót na europejskie areny

Kiedy jesienią Śląsk debiutował w europejskich pucharach, dla wielu występujących w klubie zawodników była to nowość. Ale nie dla Żmudy, który grywał już na tym poziomie w barwach Gwardii. Przygodę z Pucharem UEFA wrocławianie rozpoczęli od starcia z zespołem GAIS Göteborg.

Wyżej notowani Szwedzi byli nieznacznym faworytem, co potwierdzili w pierwszym meczu u siebie, wygrywając 2:1. Śląsk pozostawił jednak po sobie dobre wrażenie, ale brakowało skuteczności. Ta przyszła w rewanżu, gdzie po emocjonującym meczu na Stadionie Olimpijskim zdołali zwyciężyć 4:2. Żmuda dobrze organizował grę bloku defensywnego, a w samej końcówce po błędzie Kalinowskiego, odważnym wejściem zażegnał niebezpieczeństwo.

W kolejnej rundzie rywalami Śląska był belgijski Royal Antwerp FC. Występujący wówczas w Lokeren Włodzimierz Lubański nie dawał Polakom większych szans, ale służył pomocą sztabowi szkoleniowemu w zebraniu informacji na temat przeciwników.

Pierwsze spotkanie rozgrywano we Wrocławiu. Na ciężkim, rozmokniętym kilkudniowymi opadami deszczu boisku żadna ze stron nie potrafiła uzyskać wyraźnej przewagi. Trener mówił, że gospodarzom zabrakło szczęścia, ale nie brakowało głosów, że ustawił zespół zbyt defensywnie. Ostatecznie skończyło się wynikiem 1:1. W rewanżu zdecydowanym faworytem byli Belgowie. Tym bardziej że w ostatnim ligowym meczu przed wyjazdem Śląsk poległ w Warszawie z Legią 0:4. Na domiar złego problemy z pachwiną zgłosił Żmuda i zabrakło go w wyjściowym składzie. Szczęśliwie jednak jego koledzy z zespołu stanęli na wysokości zadania i wygrywając 2:1, zameldowali się w 1/8 finału.

Tutaj Śląsk trafił na rozpoczynający swój marsz do wielkości Liverpool pod wodzą Boba Paisleya. Problemy z pachwiną reprezentacyjnego obrońcy okazały się poważniejsze, niż początkowo sądzono. Sztab medyczny robił, co mógł, żeby postawić Żmudę na nogi, ale niestety nie zagrał on z Anglikami. We Wrocławiu gospodarze dość pechowo przegrali 1:2, a w rewanżu ulegli rywalom 0:3, choć gra była lepsza niż wynik. Ciekawostką jest fakt, że nazwisko Żmudy pojawiło się w programie meczowym, mimo że obrońca do Anglii nawet nie poleciał. Kto wie, jak potoczyłyby się losy dwumeczu, gdyby trener mógł skorzystać ze swojego podstawowego stopera. Na pocieszenie pozostał wrocławianom fakt, że odpadli z późniejszym triumfatorem rozgrywek.

Jak na debiut w europejskich pucharach poszło Śląskowi jednak całkiem przyzwoicie. Dobra postawa na arenie międzynarodowej nie szła niestety w parze z wynikami ligowymi. Kiedy na początku grudnia odpadali z rywalizacji w Pucharze UEFA, zajmowali co prawda wysokie, piąte miejsce w tabeli, ale dobre występy przeplatali słabymi.

Po trzecim miejscu w poprzedniej kampanii liczono może nawet na coś więcej, ale wiosną już raczej nic tego nie zapowiadało. Szansą na przyszłoroczny występ w pucharach był jeszcze Puchar Polski i to tam wrocławianie zwietrzyli swoją szansę. W grudniu w 1/8 finału odprawili Arkę Gdynia 4:1, a w marcu w 1/4 Gwardię Koszalin 1:0. W półfinale znowu musieli wybrać się w podróż na wybrzeże. Tym razem do Gdańska, gdzie ich rywalem w boju o finał był drugoligowy Stoczniowiec (dzisiejsza Polonia). Wygrali 2:1 i po raz pierwszy w historii stanęli przed szansą zdobycia krajowego pucharu.

Trzeba jednak przyznać, że los ich oszczędzał, bo na pierwszego poważnego rywala trafili właśnie w finale. Byli nim zawodnicy Stali Mielec, którzy też dość szczęśliwie doczłapali do finału. W decydującym pojedynku szczęście ich jednak opuściło i 1 maja na Stadionie Wojska Polskiego w Warszawie Henryk Kasperczak, Grzegorz Lato, Jan Domarski i spółka musieli uznać wyższość wrocławian. Śląsk wygrał 2:0 po golach Jana Erlicha i Zygmuta Garłowskiego. Było to pierwsze zdobyte trofeum w historii klubu i zapowiedź przyszłych sukcesów. We Wrocławiu powstał zespół, który przez kilka następnych sezonów miał należeć do ścisłej krajowej czołówki, a jednym z tych, od których trener Żmuda zaczynał ustalanie składu, był młody, ale bardzo już doświadczony stoper.

Kolejny medal

W pierwszej połowie 1976 r. reprezentacja delikatnie mówiąc, nie zachwycała. Polacy przegrywali mecz za meczem. Na nic były tłumaczenia, że to tylko spotkania towarzyskie. Od mistrzów olimpijskich i trzeciej drużyny świata stale przecież wymaga się dobrej gry.

Tym bardziej że wielkimi krokami zbliżały się igrzyska olimpijskie w Montrealu. Polacy musieli uznać wyższość Argentyny czy Francji, ale też takich ekip jak Grecja, Szwajcaria i Irlandia, które do czołówki europejskiej raczej się nie zaliczały. Górski znowu starał się znaleźć optymalne ustawienie, sprawdzał nowych zawodników i szukał sposobu na przywrócenie blasku swojej drużynie. Żmuda mógł jednak raczej spać spokojnie.

Nawet jeśli w którymś z meczów Górski dawał mu odpocząć, to obrońca Śląska był jednym z filarów zespołu. Nastroje wśród kibiców poprawiło nieco zwycięstwo 3:0 z olimpijską reprezentacją Brazylii, ale po remisie 4:4 z FK Vojvodiną znowu sporo było narzekań. Antoni Szymanowski mówił nawet, że nie pamięta, kiedy trener tak źle wyrażał się o swoich zawodnikach.

W Montrealu też nie zachwycaliśmy. Bezbramkowy remis z Kubą był dość dużym rozczarowaniem, a z wyniku bardziej zadowoleni mogli być Polacy. Wymęczone zwycięstwo nad Iranem 3:2 i pewna wygrana 5:0 z Koreą Północną otworzyły nam jednak drogę do strefy medalowej.

W półfinale drugi raz w ciągu miesiąca ograliśmy Brazylijczyków i stanęliśmy przed szansą obrony złotego medalu. To, co wystarczało jak dotąd przeciwko słabym rywalom z różnych stron świata, nie mogło zwyczajnie wystarczyć na dobrze dysponowaną ekipę NRD. Polacy przegrali 1:3, a dla Kazimierza Górskiego był to ostatni mecz w roli selekcjonera.

Na igrzyska trener zabrał siedemnastu zawodników. Pięciu z nich zagrało we wszystkich meczach i w pełnym wymiarze czasowym. Byli to Andrzej Szarmach, Kazimierz Deyna, Grzegorz Lato, Antoni Szymanowski i najmłodszy z tego grona Władysław Żmuda.

Małomówny, stonowany i raczej wycofany Żmuda na igrzyskach w Montrealu mieszkał w jednym pokoju razem z trenerem Górskim. Szkoleniowiec po latach wspominał, że pewnego dnia jakoś tak się złożyło, że nie odezwał się do obrońcy ani słowem, a ten również cały dzień milczał.

On był nadzwyczaj spokojny, ja nie lubiłem dużo mówić, więc nie rozmawialiśmy. No, tak było… – opowiadał trener.

Pierwsze mistrzostwo

Żmuda może i był małomówny, ale na boisku jego gra mówiła sama za siebie. Jeśli nie nękały go urazy, grał praktycznie we wszystkich meczach od początku do końca. Nie grał może efektownie i błyskotliwie, ale kibice doceniali ogromną pracę, jaką wykonywał w defensywie.

Puchar Polski zdobyty ze Śląskiem był zapowiedzią kolejnego dobrego sezonu we Wrocławiu. Zespół bardzo dobrze rozpoczął nowe rozgrywki i dopiero w siódmej kolejce po raz pierwszy zaznał smaku porażki w meczu z Zagłębiem Sosnowiec.

Ciężka praca na treningach i sukcesywnie zdobywane doświadczenie zaczęły wreszcie procentować. Od początku Śląsk był w ścisłej czołówce, a jesienią nawet na jedną kolejkę zasiadł na fotelu lidera. Wiosnę jednak przywitali na drugim miejscu. Grali odważny, ofensywny futbol, przez co czasem w końcówkach tracili siły i zdarzyło im się kilka porażek. Różnice w lidze między strefą środkową a miejscami dającymi grę w pucharach były jednak niewielkie.

W marcu i kwietniu deptali po piętach ŁKS-owi i Pogoni Szczecin. Najpierw 3 kwietnia pokonali na wyjeździe Pogoń i wskoczyli na drugie miejsce, tracąc tylko punkt do łodzian. 20 kwietnia wygrali w Warszawie z Legią 1:0, a ŁKS w tym samym czasie przegrał u siebie z Ruchem. Śląsk zajął pozycję lidera, której nie oddał już do końca.

Powiększył jeszcze przewagę nad innymi zespołami i w pełni zasłużenie wrocławscy piłkarze po raz pierwszy w historii zdobyli mistrzostwo Polski. Władek do złota zdobytego z juniorami Motoru mógł wreszcie dorzucić krążek z najcenniejszego kruszcu zdobyty w zespole seniorskim.

W parze z dobrymi występami w lidze szły tym razem te na arenie międzynarodowej. W pierwszej rundzie Pucharu Zdobywców Pucharów Śląsk łatwo odprawił maltańską Florianę FC, a potem trafili na irlandzki Bohemian FC. Goście ze szmaragdowej wyspy byli tylko trochę bardziej wymagającymi rywalami niż Maltańczycy.

W pierwszej rundzie Żmudy zabrakło w składzie, ale w drugiej rozegrał oba spotkania. Dobrze organizował grę obronną i razem z kolegami nie pozwolili na zbyt wiele siłowo grającym rywalom. Śląsk wygrał 3:0 u siebie i 1:0 na wyjeździe. Prawdziwe wyzwanie czekało na wrocławian w ćwierćfinale. 2 marca na Stadionie Olimpijskim podejmowali ekipę SSC Napoli.

Włosi przyjechali głównie po to, żeby nie stracić bramki i cel swój osiągnęli. Postawili na twardą grę w obronie, z której są znani i mimo że wrocławianie mieli kilka dogodnych okazji, w tym jeden groźny strzał oddał Żmuda, to ostatecznie mecz zakończył się bezbramkowym remisem. Zespół gospodarzy, który uwielbiał grać z kontry i przeprowadzać szybkie, oskrzydlające ataki, w zderzeniu z catenaccio był zwyczajnie bezradny. Niektórzy sporo pretensji mieli przez to do Żmudy.

Mimo że rywale grali bardzo statycznie, nie próbował on pomagać swojej drużynie w ofensywie, przez co w atak pozycyjny zaangażowanych było zbyt mało zawodników. Niewykorzystane sytuacje zemściły się w rewanżu. Napoli po błędzie wrocławskiej obrony szybko wyszło na prowadzenie i znowu zamurowało dostęp do własnej bramki.

Choć Śląsk próbował, nie potrafił sforsować zasieków obronnych rywala, a kiedy na początku drugiej połowy po rzucie wolnym rywalem uzyskali dwubramkowe prowadzenie, losy dwumeczu zostały praktycznie przesądzone. Wielka szkoda, że nie zagrano nieco odważniej u siebie, bo w zgodnej opinii zawodników włoski zespół był zdecydowanie do przejścia.

W rytmie tanga

Kiedy pod koniec sierpnia 1976 r. do kraju wrócił Jacek Gmoch, żeby przejąć opieką nad reprezentacją, do początku eliminacji zostawało ledwie półtora miesiąca. Można trenerowi wiele zarzucać, ale potrafił odbudować tamten zespół psychicznie po dość rozczarowujących igrzyskach.

Nasz narodowy alchemik futbolu nie bał się stawiać na młodych i wkrótce w zespole pojawiło się sporo nowych twarzy. Żmuda jednak był nie do ruszenia. Jako jeden z nielicznych zagrał we wszystkich meczach w pełnym wymiarze czasowym. W trudnych bojach z Duńczykami świetnie potrafił sobie poradzić z Alanem Simonsenem, którego w 1977 r. uznano za najlepszego piłkarza Europy w plebiscycie France Football.

Wolny – jak mówiono – Żmuda upilnował małego, zwrotnego Simonsena – pokpiwał obrońca.

W obliczu świetnej postawy Śląska w lidze trener nie mógł też obojętnie przejść obok kolegów Żmudy z klubu. U Gmocha zadebiutowali Janusz Sybis i Jan Erlich, swoją szansę dostał też Tadeusz Pawłowski. Nie potrafili oni jednak na dłuższą metę przekonać do siebie selekcjonera i jedynym, który reprezentował wrocławski klub na mistrzostwach świata, był Żmuda.

Trochę może to dziwić, bo Śląsk notował kolejny znakomity sezon. Tytułu co prawda nie obronili, ale drugie miejsce w stawce na finiszu rozgrywek ze stratą ledwie punktu do mistrzowskiej Wisły, musi budzić uznanie. O ile w lidze wrocławianie potwierdzili swoją klasę, to trzeba zaznaczyć, że rozczarowali w Pucharze Mistrzów, gdzie potknęli się już na pierwszej przeszkodzie, jaką był Lewski Sofia. Najwięcej słów krytyki płynęło wówczas pod adresem Żmudy.

Tego, co on robił, nie można nazwać futbolem – to kunktatorstwo. Wiem, że mówimy o reprezentacyjnym obrońcy, ale on gra zbyt elegancko – pisał w łamach Piłki Nożnej Roman Hurkowski.

Mało kto o tym widział, ale już wtedy dawały o sobie znać problemy z pachwiną, które jeszcze nie raz będą nękać reprezentacyjnego stopera. Wiosną jednak forma Żmudy wyraźnie wzrosła i był jednym z pewniaków do wyjazdu na mundial. Do kadry wrócił też dawno w niej niewidziany Jerzy Gorgoń, a obaj stoperzy świetnie się uzupełniali.

Kibice mieli więc prawo żywić nadzieję, że z taką obroną polski zespół nie straci zbyt wielu bramek. Mecz otwarcia z RFN określono jako piłkarskie szachy. Ci bardziej złośliwi mówili o strasznie nudnym kopaniu piłki. Niemcy byli cieniem mistrzowskiego zespołu sprzed czterech lat. Przedmeczowe deklaracje trenera o ofensywnej grze nie znalazły pokrycia w faktach i naprawdę dogodna okazja, żeby pierwszy raz ograć Niemców, została zmarnowana. Bezbramkowy remis był jednak traktowany w kategoriach umiarkowanego sukcesu.

Zwycięstwami nad Tunezją i Meksykiem Polacy zapewnili sobie pierwsze miejsce w grupie. W drugiej rundzie trafili na Argentynę, Brazylię i Peru. Ze wszystkimi tymi ekipami Polacy grali rok wcześniej podczas południowoamerykańskiego tournée i wiedzieli, czego mogą spodziewać się po rywalach. Niestety atmosfera w kadrze nie była najlepsza. Kłócono się o pieniądze, pojawiały się konflikty między zawodnikami. Na imprezie takiej rangi nie mogło to pozostać bez wpływu na grę.

Te mistrzostwa szły nam ciężko. Już po pierwszym meczu pozostałe grałem na blokadach. Dopiero z Argentyną złapaliśmy trochę rytmu – wspominał Żmuda.

W starciu z gospodarzami trener stwierdził, że lepiej od Gorgonia w roli obrońcy spisze się Henryk Kasperczak, bo Argentyńczycy będą grać raczej po ziemi. Nie wyszło jednak najlepiej.

Kempes szybko wyprowadził swój zespół na prowadzenie strzałem głową, a kilka minut przed przerwą Fillol wyczuł intencje Deyny i obronił karnego, który mógł nam dać wyrównanie. W drugiej połowie Kempes dołożył jeszcze jedno trafienie i Albiceleste udał się rewanż za porażkę sprzed czterech lat. Za nieupilnowanie strzelca obu bramek próbowano obwiniać Żmudę, ale obrońca ma na to nieco inne spojrzenie.

Absolutnie nie poczuwam się do winy. Kempes całkowicie zmienił styl, grał wszędzie. Miałem go pilnować tylko wtedy, kiedy pojawiał się w rejonie, za który ponosiłem odpowiedzialność. Zadania indywidualnego krycia Kempesa nie otrzymałem. A to być może zmieniłoby przebieg gry – opowiadał.

Skromne jednobramkowe zwycięstwo z Peru i porażka z Brazylią oznaczały, że trzecia ekipa poprzedniego mundialu zajęła miejsca 5-6. Przed wyjazdem do Argentyny nie brakowało deklaracji o złocie, choć z ust trenera nigdy takie stwierdzenie nie padło.

Mając jednak do dyspozycji tak klasowych zawodników, można było osiągnąć więcej. Żmuda, który jako jedyny rozegrał wszystkie spotkania eliminacji i finałów w pełnym wymiarze czasowym też podziela tę opinię.

Stać mnie było na znaczenie więcej, ale chyba nie obniżyłem poziomu od poprzednich mistrzostw. Nie wiem, czy dobór składu i jego ustawienie były odpowiednie. Byliśmy zmęczeni badaniami naukowymi, psychologami przed mistrzostwami świata. Zrobiono z nas szkółkę – oceniał po latach.

Żmuda vs. Simonsen cz. 2

Problemy ze zdrowiem spowodowały, że do składu Śląska wrócił dopiero pod koniec września. Ciągle jednak nie mógł dawać z siebie stu procent w każdym meczu i co jakiś czas potrzebował odpoczynku. W najważniejszych meczach jednak musiał grać. Pomógł zespołowi w drugiej rundzie Pucharu UEFA w pierwszym, wyjazdowym starciu z islandzkim ÍBV Vestmannaeyjar.

Kiedy pod koniec listopada Śląsk wyjeżdżał do Niemiec, żeby zagrać mecz 1/8 finału z Borussią Mönchengladbach nikt nie wyobrażał sobie linii obrony wrocławian bez Żmudy.

Zespół przeciwników należał wówczas do ścisłej niemieckiej czołówki, a w środku pola ich ataki napędzał stary, dobry znajomy Władka z meczów eliminacyjnych Duńczyk Alan Simonsen. Na stadionie rywali Śląsk zagrał jeden ze swoich najlepszych meczów w tamtym okresie, a być może w całej historii klubu. Świetnie spisywała się formacja defensywna z Kalinowskim i Żmudą na czele.

Pierwsi na prowadzenie wyszli gospodarze. Rzut karny podyktowany po faulu Żmudy wykorzystał Christian Kulik. Wrocławianie jednak się tym nie przejęli i konsekwentnie, krok po kroku realizowali zadania wyznaczone przez trenera. Już pięć minut po przerwie przyniosło to oczekiwany skutek i Mieczysław Olesiak wyrównał stan rywalizacji. Spotkanie zakończyło się wynikiem 1:1, ale wiele nie brakowało, a to Śląsk wyszedłby z tego starcia zwycięsko. Zabrakło trochę szczęścia, a może też nieco odważniejszego ruszenia na rywala.

Grudniowe starcie rewanżowe mimo trzaskającego mrozu przebiegało w gorącej atmosferze. Żadna ze stron nie zamierzała odpuścić. Najpierw na prowadzenie wyprowadził gospodarzy Pawłowski, kilka minut później wyrównał Simonsen.

Po przerwie to goście pierwsi trafili do bramki, ale z prowadzenia długo się nie cieszyli, bo już chwilę później było 2:2 znowu po golu Pawłowskiego. Borussia się cofnęła i zaczęła grać coraz bardziej nerwowo. Śląsk miał dwie znakomite sytuacje, ale brakowało skuteczności. Ostra walka toczyła się również w parterze.

Przypominam sobie taką sytuację – Żmuda wszedł wślizgiem, a Simonsen wskoczył mu na klatkę piersiową i pokaleczył korkami – opowiadał Kwiatkowski.

Czas mijał nieubłaganie i Śląsk musiał ruszyć do frontalnych ataków. Postawili wszystko na jedną kartę i przegrali. Nadziali się na dwie kontry, które bezlitośnie wykorzystał Simonsen. Duńczyk ustrzelił tym samym hat-tricka i w  pojedynkach między nim a polskim obrońcą był remis. W Śląsku zaczęły nadchodzić nowe czasy. Niekoniecznie lepsze. Sezon zespół zakończył na słabym, dziesiątym miejscu. Wrocław mógł więc odpocząć od pucharów.

Operacja

Taki odpoczynek przydałby się też Żmudzie, ale nie było o tym mowy, bo był przecież potrzebny w reprezentacji. Ryszard Kulesza również widział w nim podstawowego stopera swojej drużyny. Znów grał praktycznie wszystko – od sparingów z Tunezją i Algierią po eliminacyjne boje z NRD i Holandią.

Z wicemistrzami świata znowu wygraliśmy, tym razem 2:0 i znowu Żmuda spisał się bardzo dobrze, nie pozwalając Corneliusowi Kistowi na zbyt wiele. Po chorzowskim zwycięstwie nad Holendrami Żmuda wypadł jednak ze składu reprezentacji na prawie rok. W końcu powiedział dość. Zdrowie było ważniejsze.

Znaczenie wcześniej sygnalizowałem, że nie jestem zdolny do gry. Ale byłem potrzebny klubowi i reprezentacji. Kiedy zaczynało mnie boleć tak, że niemal nie mogłem chodzić, przerywałem grę i treningi mniej więcej na tydzień i znów grałem. Wierzyłem, że wyłączenie z gry, stosowanie różnego rodzaju zabiegów pozwoli wyleczyć nieszczęsną kontuzję. Tak twierdzili lekarze – wspominał.

Wiele nie brakowało, a Żmuda dołączył by do Anczoka, KraskiLubańskiego, którym kontuzje, a właściwie nieumiejętne ich leczenie przez polskich lekarzy, złamało kariery.

Na szczęście pomocną dłoń wyciągnął do piłkarza mieszkający w Wiedniu Waldemar Olejniczak, który dzięki swoim kontaktom umożliwił konsultacje u cenionego doktora Roberta Jelinka. Dzisiaj mało kto pamięta, jak lekarz miał na imię, ale każdy interesujący się historią futbolu kibic wie, że to właśnie doktor Jelinek stawiał na nogi Władysława Żmudę.

Nawet ja nie pamiętam. Pewne jest jedno, otóż wówczas był to fachura znany na całą Europę. On nie tylko stawiał ludzi na nogi, ale przywracał ich do wyczynowego sportu. Zajmował się kolanami i pachwinami, ja akurat byłem u niego z pachwiną – mówił nasz stoper.

Lekarz ocenił, że tylko zabieg operacyjny pozwoli odzyskać piłkarzowi pełną sprawność. Wiązał się on z wydatkiem rzędu trzech tysięcy dolarów. Małżeństwo Żmudów wróciło więc do kraju i zaczęły się poszukiwania funduszy. Czasy były jednak takie, że ani Śląsk, ani PZPN, ani GKKFiT nie były skore do pomocy. O sprawie zrobiło się głośno, mówiono o niej nawet na antenie radia Wolna Europa.

Wytykano prominentnym działaczom partii, że sami często za państwowe pieniądze leczą się na Zachodzie, a ich żony korzystają z usług tamtejszych dentystów i zabiegów upiększających. Na operację Żmuda czekał ponad trzy miesiące i wydawało się w końcu, że sam będzie musiał pokryć jej koszty. Był na to przygotowany, ale nie ukrywał, co myśli o działaczach.

Jeżeli klub nie pomógł mi w tak trudnej sytuacji, to chyba mam prawo mieć o to żal – mówił.

Ostatecznie jednak zabieg został sfinansowany przez urząd miasta i Komitet Wojewódzki PZPR. W Wiedniu w trakcie leczenia Żmuda, z którym przebywała tam również żona, spotkał się z wieloma przejawami sympatii ze strony mieszkających i pracujących tam (zwykle na czarno) Polaków. Często odwiedzali oni piłkarza w klinice i służyli w razie potrzeby pomocą. Operacja się udała i małżeństwo wróciło do Wrocławia.

Stery w Śląsku przejął wówczas Orest Lenczyk i zaprowadzał nowe porządki. Bez skrupułów potrafił odstawić na boczny tor Kalinowskiego czy Kwiatkowskiego. Żmuda również nie mógł być pewny swojej przyszłości.

W polskiej piłce wprowadzono wówczas przepis, że kontrakt można przedłużyć o rok lub o trzy lata. Klub oczekiwał, że Żmuda zgodzi się na trzyletni kontrakt. Obrońca, który nie dowierzał działaczom i któremu nie do końca po drodze było z Lenczykiem, optował raczej za roczną umową. Kończył studia na wrocławskiej AWF, zostały mu tylko dwa egzaminy i obrona pracy magisterskiej, dobrze czuł się w stolicy Dolnego Śląska, ale nie zamierzał ulegać naciskom.

Ciągle mógł liczyć na wsparcie kibiców, ale coraz więcej wskazywało na to, że z klubem się nie dogada. Całą jesień odmawiał podpisania nowej umowy, a w mediach pojawiały się doniesienia, że chciał rzekomo wyższego wynagrodzenia niż reszta. Wykluczono go też z obozu w Lądku-Zdroju, który bardzo by mu się przydał podczas rehabilitacji. Zaczął rozglądać się za nowym zespołem, ale wiemy, że odejść z klubu w czasach PRL-u to nie taka łatwa sprawa. Zwłaszcza jeśli chodziło o klub wojskowy, jakim był Śląsk.

Odejście ze Śląska

Sytuacja stała się poważniejsza, kiedy Żmudzie zabroniono trenować z klubem. Argumentowano, że skoro nie ma ważnej umowy, to nie jest pełnoprawnym zawodnikiem. Piłkarz znalazł się w potrzasku.

Nie wiedziałem, co zrobić, więc w pierwszym odruchu złapałem za telefon i zadzwoniłem do Ludwika Sobolewskiego. Nie potrafię odpowiedzieć, dlaczego Widzew. Po prostu uznałem, że to fajny zespół – wspominał Żmuda w książce Marka Wawrzynowskiego „Wielki Widzew”.

Stoper otrzymał od prezesa zapewnienie, że nazajutrz zjawi się u niego Stefan Wroński, który był jedną z najważniejszych osób w Widzewie i w którego słowniku nie występowało słowo porażka. Spotkali się w umówionym wcześniej miejscu i szybko doszli do porozumienia. Śląsk jednak nie miał zamiaru godzić się na opuszczenie klubu przez Żmudę i pod pretekstem załatwienia ważnej sprawy urzędowej ściągnięto piłkarza do Wrocławia.

To była zasadzka, bo gdy zjawiłem się w mieszkaniu, czekał na mnie wojskowy bilet do Gubina – mówił.

Do położonej przy niemieckiej granicy jednostki najczęściej trafiali ci, którzy z jakichś względów podpali władzy i których trzeba było nieco zmiękczyć. Wizja dwuletniej służby wojskowej nie uśmiechała się zawodnikowi, zwłaszcza że o jakiejkolwiek formie zastępczej mógł co najwyżej pomarzyć. Ukaranie go stało się dla wojska sprawą prestiżową i nikogo nie obchodziło, że miał kategorię D, czyli był niezdolny do służby wojskowej w czasie pokoju.

Sobolewski miał szerokie kontakty i mógł naprawdę dużo zdziałać za kulisami, ale nawet on nie wiedział co w tej sytuacji poradzić. Proponował zawodnikowi, żeby odsłużył najpierw trzy miesiące, a w tym czasie działacze postarają się wszystko załatwić i doprowadzić tę kwestię do szczęśliwego finału. Żmuda nie miał jednak zamiaru przystawać na tę propozycję. Postawił sprawę jasno – albo go chcą, albo nie.

Zrobiło się nerwowo, bo skoro wezwanie zostało doręczone, to istniało niebezpieczeństwo, że jeśli piłkarz nie zjawi się rano w jednostce, to zjawi się u niego Wojskowa Służba Wewnętrzna i zabierze go do kryminału.

Czas płynął, a działacze, wśród których byli Jerzy Kuźniak, Stefan Wroński, Ludwik Sobolewski i Marek Tobiasz próbowali znaleźć jakieś wyjście. Wreszcie ten ostatni, który był kierownikiem sekcji piłki nożnej i jednym ze specjalistów od brudnej roboty, wpadł na pewien pomysł.

Żyłem dobrze z takim oficerem operacyjnym w łódzkiej WKR, Wieśkiem Szymańskim. Zadzwoniłem do niego, podałem numer jednostki, a on mi podał hasła: „Ja brzoza i tak dalej”. Zadzwoniłem, podałem hasła, połączyli mnie z numerem tej jednostki. Przedstawiłem się: „Władysław Żmuda, dostałem wezwanie, muszę stawić się o ósmej rano u oficera dyżurnego. Chciałem poinformować, że się nie stawię, ponieważ jestem obłożnie chory, mam wysoką temperaturę”. Żołnierz poprosił o wysłanie L4. Jurek Sandomierski był wtedy kierownikiem przychodni na Widzewie. Pojechałem do niego na Orlą, on zadzwonił w nocy do swojej sekretarki pani Halinki, a ona zostawiła zwolnienie z datą wsteczną. Rano Sandomierski postawił pieczątkę. Wysłałem listem poleconym. Zyskaliśmy 14 dni na załatwienie sprawy – wspominał Marek Tobiasz w „Wielkim Widzewie”.

Strony zyskały trochę czasu, ale przyszłość zawodnika ciągle stała pod dużym znakiem zapytania. Do Widzewa i Żmudy uśmiechnęło się jednak szczęście. W ciągu tych dwóch tygodni do Łodzi przyjechała delegacja na czele z Wojciechem Jaruzelskim.

Postanowiono napisać list, w którym opisano całą sytuację i dostarczyć go generałowi. Podobno ów list miał on dostać razem z kwiatami podczas wizyty w jednym z łódzkich zakładów pracy. Ówczesny minister obrony narodowej zadzwonił osobiście do Wrocławia i działaczom Śląska zakomunikował:

Skoro mimo swoich możliwości, nie upilnowaliście zawodnika, to zostawcie go teraz w spokoju.

Ostatni ligowy mecz w barwach Śląska Żmuda rozegrał 25 kwietnia 1979 r. przeciwko GKS Katowice. Śląsk przegrał 0:2 i pewnie nikt, nawet sam obrońca, nie przypuszczał, że następne ligowe spotkanie rozegra dopiero jedenaście miesięcy później i to w barwach innego klubu.

Zanim odszedł, trenował bardzo solidnie, ale teraz widzę, że robił to wyłączanie z myślą o sobie, nie zaś o drużynie. Tylko przykro, że nie podziękował mi za współpracę. No ale i bez niego sobie poradzimy – mówił po odejściu czołowego obrońcy z klubu Orest Lenczyk na łamach Piłki Nożnej.

Mimo że odejście Żmudy ze Śląska odbiło się dość mocno na atmosferze w zespole, to Lenczyk potrafił tak poukładać ekipę, że ta na koniec rundy jesiennej ustępowała tylko Szombierkom. Cały sezon zakończyli jednak na czwartej pozycji, a ich późniejsza pucharowa klęska z Dundee 2:7 pokazała, że dziura w środku obrony nie do końca została zasypana.

Wielki Widzew

Żmuda kosztował łódzki klub 450 tysięcy złotych. Taką kwotę uznawano za oficjalną, ale dużo więcej Śląsk dostał pod stołem w dewizach. Reprezentacyjny obrońca dołączył do zespołu, który zaczynał wyrastać na najlepszą ekipę w Polsce.

Rozkwitał talent Bońka, coraz lepiej prezentował się młody Włodzimierz Smolarek, dobre recenzje zbierali Mirosław Tłokiński, Andrzej Grębosz i Marek Pięta. Z ławki drużyną kierował charyzmatyczny Jacek Machciński, który na stanowisku trenera zastąpił w październiku Stanisława Świerka – tego samego, który przed laty odkrył talent Żmudy. Niewiele więc brakowało, a drogi obu panów znowu by się skrzyżowały.

W Widzewie na środku obrony Żmuda stworzył zgrany duet z Andrzejem Gręboszem. Obaj świetnie się uzupełniali, grali bardzo pewnie i, jak na klasowych defensorów przystało, dobrze w powietrzu. Grębosz nigdy nie ukrywał, że spośród wszystkich stoperów najlepiej grało mu się właśnie ze Żmudą. Nasz bohater imponował spokojem, potrafił stonować atmosferę w defensywie i nigdy nie dopuszczał do paniki.

Pierwszy mecz w nowych barwach zaliczył 15 marca 1980 r. i pewnie nie wspominał go zbyt dobrze, bo Widzew na swoim boisku przegrał 0:3 z Lechem. Na usprawiedliwienie trzeba jednak dodać, że w bramce zagrał wówczas młody Jerzy Woźniak, dla którego był to pierwszy i jedyny występ w ekstraklasie. Zastępował wtedy zatrzymanego za spowodowanie wypadku pod wpływem alkoholu pierwszego bramkarza Widzewa – Stanisława Burzyńskiego.

Przed sezonem po wicemistrzach spodziewano się walki o mistrzostwo, ale rundę jesienną zakończyli oni dopiero na dziesiątym miejscu. O tytule mogli więc raczej pomarzyć, a wizja gry w pucharach też niebezpiecznie się oddaliła. Z czasem jednak solidnie przepracowana przerwa zimowa zaczęła przynosić efekty.

Po kwietniowym zwycięstwie nad zmierzającymi po mistrzostwo Szombierkami miejsce dające grę w pucharach było już na wyciągnięcie ręki. Wysoki remis ze Śląskiem (4:4) i porażka z Wisłą (3:6) na chwilę jednak ostudziły entuzjazm kibiców. Klasę podopieczni Machcińskiego potwierdzili już w następnych kolejkach. Wygrane z Legią (1:0) i Górnikiem (6:1) uskrzydliły zawodników w końcówce sezonu i stało się jasne, że Widzew musi zagrać jesienią w pucharach.

Ostatecznie zakończyli rozgrywki na drugiej pozycji, co oznaczało trzecie wicemistrzostwo na przestrzeni ostatnich pięciu lat. Nadszedł więc najwyższy czas, żeby sięgnąć po najwyższe laury.

Pucharowa jesień

Latem do zespołu dołączył Józef Młynarczyk, więc cała linia defensywna zyskała sporo spokoju, wiedząc, że za plecami stoi klasowy bramkarz. Z Młynarczykiem, Żmudą, Bońkiem, Tłokińskim, Rozborskim i Smolarkiem byli gotowi, żeby wreszcie zaistnieć w Europie. Kiedy czekali na wynik losowania pierwszej rundy Pucharu UEFA, marzył im się znany, zachodni klub.

Trafili na Manchester United, którego piłkarze mimo wicemistrzostwa Anglii nie potrafili nawiązać do wspaniałych sukcesów Matta Busby’ego. Anglicy byli faworytami dwumeczu, ale jednocześnie byli w zasięgu łodzian. W pierwszym meczu w Manchesterze otworzyli wynik już w 4. minucie, ale chwilę później silnym uderzeniem z rzutu wolnego wyrównał Krzysztof Surlit.

Mimo wielu prób wynik 1:1 utrzymał się do końca. Po końcowym gwizdku nawet sami Anglicy mówili, że Widzew mógł ten mecz wygrać dzięki zastosowanej taktyce, która opierała się na szybkich kontrach. Trener Machciński przećwiczył ten styl w ligowym starciu z mielecką Stalą i w Manchesterze świetnie to funkcjonowało.

W rewanżu do składu rywali powrócił Szkot Joe Jordan, którego brak w pierwszym meczu był według Anglików główną przyczyną braku wygranej. W Łodzi napastnik jednak niczego szczególnego nie pokazał.

Pamiętam, jak w czasie meczu z Manchesterem United, potężny Joe Jordan, który zostawił w szatni dwa sztuczne przednie zęby, gdyż swoje własne stracił w walce na boisku – skoczył na Władka Żmudę, stłamsił go, staranował… Patrzę, co będzie dalej i widzę następne starcie – tym razem Władek jest górą. Mierzą się wzrokiem, jednak po chwili widać, że Anglik pasuje – nie jest już tak bojowy i agresywny jak w pierwszych minutach – wspominał Zbigniew Boniek w swojej książce „Na polu karnym”.

Gospodarzy urządzał bezbramkowy remis i mimo zaciekłych ataków gości, taki wynik, dzięki znakomitej postawie całej defensywy, udało się osiągnąć. Kolejnym rywalem miała być inna wielka, europejska firma – Juventus. Włosi mieli jedną z najlepszych ekip na świecie, ale Widzew nie miał zamiaru kłaść się na murawie. Przeciwnie – zagrali bez kompleksów i po znakomitej grze wygrali 3:1.

Nasza taktyka jest niesłychanie prosta – przyjeżdżamy do Łodzi na chwilę przed meczem, traktujemy go zresztą jako normalne ligowe spotkanie. Taktyka? Czasami jest to bzdurne słowo! Gramy z młodzieńczą werwą, bez respektu dla przeciwnika, z ogromną wiarą w to, co robimy. Bettega strzela jedną bramkę, ale my – trzy! Czynią to Grębosz, Pięta i Smolarek. Potem dopiero, gdy czytamy sprawozdania z meczu, wynik 3:1 wydaje się nam jakby trochę nierealny – opowiadał w swojej książce Boniek.

W rewanżu Włosi robili wszystko, żeby przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Włącznie z przeciągnięciem na swoją stronę sędziego, którego w towarzystwie ekipy z Turynu widział w sklepie jubilerskim Wojciech Daroszewski, ówczesny szef ekipy łodzian.

Juventus przeważał, Widzew rozpaczliwie starał się bronić. Przy stanie 3:1 sędzia Talat Tokat nie uznał prawidłowo według łódzkiego zespołu zdobytej bramki Bońka. W dogrywce dominacja Włochów była już bezdyskusyjna, goście chcieli tylko dotrwać do konkursu rzutów karnych.

Chcieliśmy dotrwać do karnych. Wiedziałem, że Józek je dla nas wygra. Zoff nigdy nie był specjalistą od „jedenastek”, a Józef tak. Sporo się na nich dorobił. Czasem robiliśmy konkursy. Jeśli wyciągnął jednego albo dwa, wygrywał pieniądze. I zazwyczaj mu płaciliśmy, a on zbierał – wspominał Żmuda.

Młynarczyk obronił dwa. Więcej nie musiał. Widzew wygrał w karnych 3:1 i wyrzucił z rozgrywek kolejną europejską potęgę. Pod koniec listopada przegrali jednak z Ipswich Town aż 0:5 i ich piękny sen został brutalnie przerwany.

Trener miał być ponoć tak pewny wygranej przed meczem, że chciał się o to założyć ze szkoleniowcem przeciwników Bryanem Robsonem. Tym razem jednak to Widzew został perfekcyjnie rozpracowany przez rywali. Nie pomogła też wąska ławka i problemy ze zdrowiem Pięty i Smolarka. Zwycięstwo w Łodzi 1:0 i fakt, że Ipswich triumfowało później w całych rozgrywkach, trochę tylko osłodziły smak porażki.

Powrót do kadry i opaska kapitańska

Do reprezentacji Żmuda wrócił niemal natychmiast po tym, jak znowu pojawił się na ekstraklasowych boiskach. 26 marca wystąpił w przegranym 1:2 meczu z Węgrami. Na środku obrony jego partnerem był wówczas Paweł Janas.

Obaj panowie grywali ze sobą już u Kazimierza Górskiego, później u Jacka Gmocha, ale to u Ryszarda Kuleszy poza kilkoma wyjątkami stali się niemal nierozłączni.

Trener ten nie był typem dyktatora, ale za to potrafił zbudować taką atmosferę, że piłkarzom chciało się przyjeżdżać na zgrupowania i później grać. Nie zawsze wykonywali zalecenia trenera, ale ten nie miał do nich pretensji, zwłaszcza że przeważnie wygrywali.

Żmuda zwykle małomówny i raczej wycofany dzięki swojemu łagodnemu usposobieniu praktycznie nie miał kiedy podpaść szkoleniowcowi. Jednak w trakcie odprawy przed kwietniowym meczem z Belgią zdarzyła się sytuacja, którą w swojej autobiografii przypomniał Andrzej Iwan:

Trener stał przed nami i swoim dobrotliwym, niemal przepraszającym, cienkim głosem tłumaczył:
– Oni myślą, że my się na nich rzucimy. Ale nie, my będziemy sprytniejsi. My się cofniemy do obrony i kiedy oni zdziwieni podejdą pod nasze pole karne, wtedy ich skontrujemy!
– Ożeż ty, kurwa strategu pierdolony – odezwał się nagle głos z tyłu.
Obejrzałem się, a tam czerwony Władek Żmuda – wielki milczek, który jednak kiedy coś już powiedział, to powiedział; głos miał tubalny i szeptać nie potrafił. Chciał mruknąć pod nosem, tylko do siebie, ale nie wyszło – jego słowa rozniosły się po całej salce, wprawiając Kuleszę w lekkie (ale tylko lekkie!) zakłopotanie – czytamy w „Spalonym”.

Z Belgią Żmuda nie zagrał. Być może przytoczona przez Iwana sytuacja miała wpływ na decyzję trenera, ale jeśli tak, to nie chował on urazy zbyt długo, bo już w kolejnych ważnych sparingach z Włochami, Jugosławią i RFN Żmuda wychodził w pierwszej jedenastce. W październikowym meczu z Argentyną Kulesza powierzył mu nawet po raz pierwszy opaskę kapitańską.

Afera na Okęciu

To właśnie jako kapitan poczuł się w obowiązku stanięcia w obronie Józefa Młynarczyka, kiedy polską piłką wstrząsnęła afera na Okęciu. Dzień po powrocie łodzian z Ipswich kadra, której bardzo ważną częścią byli gracze Widzewa, zbierała się w warszawskim hotelu Vera. Nazajutrz 29 listopada mieli wyjechać na krótkie zgrupowanie do Włoch, gdzie zaplanowany był sparing z Perugią, a następnie czekał ich lot na Maltę i pierwszy mecz eliminacyjny do mistrzostw świata.

Młynarczyk razem ze Smolarkiem wybrali się do znanego w stolicy lokalu Adria. Nie wdając się w szczegóły, napastnik wrócił do hotelu około pierwszej w nocy, ale bramkarz dotarł do niego dopiero rano.

Zrobiło się zamieszanie, a kiedy piłkarze zajmowali miejsca w autokarze asystent Kuleszy, Bernard Blaut oznajmił, że Młynarczyk nie jeździe. Z pomocą przyszedł mu wtedy Stanisław Terlecki, który zaoferował, że zawiezie go na lotnisko swoim samochodem. Tam Młynarczyk zwrócił na siebie uwagę dziennikarzy, a kiedy Kulesza zobaczył, w jakim jest stanie, nie mógł przejść obok tego obojętnie i chciał go zostawić w kraju. Wtedy wstawili się za nim koledzy z zespołu z Bońkiem i Żmudą na czele.

Znaliśmy Józia Młynarczyka i jego słabości. Były przecież inne sposoby ukarania piłkarza. Ale żeby od razu nie brać go na mecz?! Naszym zdaniem to było zbyt drastyczne. Muszę podkreślić, że cała drużyna była przeciwko takiemu rozwiązaniu i wszyscy stanęli murem za Młynarczykiem – mówił Żmuda.

Kulesza uległ piłkarzom i wszyscy odlecieli do Rzymu. Niektórzy zarzucali mu przez to zbytnią uległość wobec zawodników. Być może wszystko rozeszłoby się po kościach, ale jako że piłkarze nie byli wówczas w najlepszych stosunkach z prasą, sprawę rozdmuchano do monstrualnych rozmiarów. Do Rzymu specjalnie udał się ówczesny prezes PZPN generał Marian Ryba, żeby ratować wizerunek związku i przywieść do kraju buntowników.

Zdecydowano o zawieszeniu czwórki piłkarzy, którą Przegląd Sportowy nazwał bandą czworga. Byli to Józef Młynarczyk, Stanisław Terlecki, Zbigniew Boniek i Władysław Żmuda. Rykoszetem dostał też Włodzimierz Smolarek.

Działacze wybrali nas dla przykładu, żeby pokazać, że nie zawahają się ukarać piłkarzy ważnych dla drużyny. Na zarządzie PZPN był nawet pomysł, żeby nasza czwórka dożywotnio nie była już powoływana do reprezentacji. Byłem zły, bo zrobili z nas przestępców. Zabrali paszporty i przewieźli na lotnisko, a potem zrobili pokazówkę, były jakieś kuriozalne przesłuchania. Takie czasy. Piłka nożna była elementem polityki. Miałem żal do reszty drużyny. Kiedy nas zdyskwalifikowali, nikt się za nami nie wstawił. Wiadomo, kogoś trzeba było poświęcić – wspominał Żmuda na łamach książki Pawła Czado i Beaty Żurek „Piechniczek. Tego nie wie nikt”.

20 grudnia zapadły w sprawie wyroki. Boniek i Terlecki zostali ukarani roczną dyskwalifikacją, zarówno w klubie, jak i w reprezentacji, Żmuda został zawieszony na osiem miesięcy, Smolarek na dwa, a Młynarczyk na osiem miesięcy i oprócz tego przez dwa lata miał być niepowoływany do kadry. Dwa dni później Ryszard Kulesza dostał od związku informację, że został zwolniony z pracy selekcjonera. Po nowym roku zastąpił go Antoni Piechniczek.

Najlepsi w kraju

Jesienią Widzew nie tylko czarował w europejskich pucharach, ale też znakomicie prezentował się w lidze. Przed przerwą zimową mieli cztery punkty przewagi nad drugą w tabeli Legią i jeden zaległy mecz z Motorem Lublin do rozegrania. Kroczyli od zwycięstwa do zwycięstwa i wyglądało na to, że nikt nie jest w stanie ich zatrzymać.

Kiedy jednak zawieszono największe gwiazdy zespołu, pojawiły się problemy. Sobolewski zwracał uwagę, że Widzew musi ponosić konsekwencje działań, jakie wydarzyły się na zgrupowaniu organizowanym przez PZPN.

Wśród kibiców i działaczy dominowały odczucia, że ktoś specjalnie uwziął się na łódzki klub, żeby przeszkodzić mu w zdobyciu mistrzostwa. Szczęśliwie kara Żmudy została zawieszona, więc wiosną mógł pomóc drużynie. Brakowało jednak jakości w środku pola, jaką gwarantował Boniek. Z kolei zastępujący Młynarczyka Klepczyński robił, co mógł, ale ustępował swojemu koledze co najmniej o klasę. Trener Machciński żonglował składem i mimo kilku porażek udało się utrzymać pozycję lidera do końca rozgrywek.

Wielkiej fety jednak nie było. Gręboszowi zarzucano próbę kupna meczu z Zawiszą, a trener miał żal do Marka Madeja z TVP za jego zdanie nieuczciwe traktowanie Widzewa i odmówił mu wywiadu po decydującym o mistrzostwie meczu. Wywiązała się sprzeczka, szkoleniowiec pokłócił się z prezesem i w emocjach podziękował za współpracę.

Jego następcą został stary znajomy Władysława Żmudy, czyli Władysław Żmuda. Mimo że do składu wrócili już Boniek i Młynarczyk, to szanowany szkoleniowiec nie miał udanego początku. Już w pierwszej rundzie Pucharu Mistrzów widzewiacy musieli uznać wyższość Anderlechtu, z którym przegrali u siebie 1:4, więc rewanż wydawał się formalnością. Po porażce 1:2 w Belgii zakończyli przygodę z pucharami, zanim tak naprawdę ta zdążyła się zacząć.

Trener jednak się tym nie zraził. Wprowadził w klubie nowe standardy, zabronił palenia i uczył piłkarzy kultury. Wszedł w życie system kar i nowy regulamin. Zniknęły obsceniczne gesty i wulgarny język. Zawodnicy szybko docenili trenera. Broniły go też wyniki. Rundę jesienną zespół zakończył na piątym miejscu. Do liderującej Pogoni tracił tylko dwa punkty i tylko w dwóch meczach zaznał smaku porażki. Dobrą dyspozycję udało się też utrzymać na wiosnę. Na kolejkę przed końcem tracili tylko punkt do Śląska, któremu w ostatnim meczu wystarczał remis na własnym boisku z Wisłą.

Łodzianie byli już pogodzeni z tym, że o drugi z rzędu tytuł będzie ciężko, ale podczas rozmowy z Sobolewskim Żmuda zasugerował prezesowi, że trzeba jeszcze powalczyć. W klubie były już wówczas dolary z Juventusu za transfer Bońka, więc argumentów Widzewowi nie brakowało.

Śląsk też wolał się zabezpieczyć i zawodnicy na własną rękę zebrali pieniądze, które przekazali Zdzisławowi Kapce. Pieniądze jednak zamiast do całej drużyny miały trafić tylko do kilku wybrańców, co nie spodobało się Andrzejowi Iwanowi.

Zadbano nawet o sędziego Alojzego Jarguza, który podyktował wątpliwego, delikatnie mówiąc, karnego dla Śląska. Pawłowski był pewny, że Adamczyk rzuci się w lewo, ale Iwan powiedział swojemu koledze, żeby poszedł w prawo i w ten sposób zawodnik Śląska zmarnował karnego. W końcu po golu Skrobowskiego Wisła wygrała 1:0. W tym samym czasie w Chorzowie Widzew zremisował 1:1 z Ruchem. Dzięki temu Ruch zapewnił sobie utrzymanie, a Widzew na ostatniej prostej wyprzedził wrocławian. Drugie mistrzostwo z rzędu stało się faktem.

Odwieszenie

Początki Piechniczka na stanowisku selekcjonera nie były różowe. Co prawda reprezentacja wygrała parę nieoficjalnych meczów we Francji, ale w jedynym przed starciem z NRD sparingu z Rumunią w kiepskim stylu przegrała 0:2. Trener był wściekły i bardzo szybko odstawił na bok kilku zawodników. Stało się jasne, że bez zawieszonych graczy może być ciężko o dobry wynik i postanowiono jakoś temu zaradzić.

Okazało się, że bez nas, zdyskwalifikowanych, drużynie słabo szło, wiec z tego, co wiem, zarząd PZPN na specjalnym posiedzeniu gorączkowo się naradzał: „co robimy?”. Padło hasło: „Tych, których możemy, odwiesić!”. Odwiesili mnie, ale pozostałych już nie – wspominał Żmuda w książce „Piechniczek. Tego nie wie nikt”.

Oprócz Żmudy trener sięgnął po grających już za granicą Tomaszewskiego, LatęSzarmacha. Mimo zachodniego zaciągu niewielu wierzyło w wygraną z NRD. Jednak po bardzo ciężkim meczu Polacy odnieśli cenne zwycięstwo po trafieniu głową Andrzeja Buncola.

Po odwieszeniu jako jedyny z „bandy czworga” zagrałem z NRD w Chorzowie. Na zgrupowaniu przedmeczowym rozmawialiśmy z trenerem Piechniczkiem w obecności drugiego trenera Bogusława Hajdasa, którego dobrze znałem z Gwardii Warszawa. Rozmowa była krótka. Zadeklarowałem: „Trenerze, dla mnie przeszłość jest nieistotna, bo ja chcę jechać na mistrzostwa świata. To dla mnie najważniejsze”. Obiecałem, że może na mnie liczyć – mówił piłkarz.

Powrót do kadry miał więc Żmuda udany i od tej pory grał u Piechniczka cały czas z wyjątkiem listopadowego meczu z Hiszpanią, który okazał się dla Polaków ostatnią oficjalną grą przed stanem wojennym. W rewanżowym meczu z Anderlechtem Willy Geurts w starciu ze Żmudą złamał mu nos.

Dziesięć dni później Polacy mieli mierzyć się w Lipsku z NRD w decydującym o awansie na mistrzostwa meczu. Do kadry wrócili Boniek i Młynarczyk, Polacy w obawie przed nieczystymi zagrywkami rywali zabrali ze sobą też własnego kucharza, co bardzo nie podobało się gospodarzom. Żmuda też był gotowy do gry.

NRD nigdy „nie leżała” Polakom, ale wtedy bardzo się zmobilizowaliśmy. Pamiętam, że napastnik Joachim Streich był bardzo nieprzyjemny. Twardy, zaciekły, typowy enerdowski typ – wspominał stoper.

To właśnie Streich strzelił bramkę na 2:3 w drugiej połowie, ale to było wszystko, na co tego dnia stać było rywali. Polacy bardzo zmobilizowani i skoncentrowani na uzyskaniu dobrego wyniku. Wygrali 3:2 i praktycznie mogli cieszyć się z awansu.

Klasę potwierdzili kilkanaście dni później, kiedy w Buenos Aires pokonali aktualnych mistrzów świata 2:1, a Młynarczyk bronił wówczas ze złamanym palcem. Mecz z Maltą był już tylko formalnością. Polacy wygrali pewnie 6:0, a Piechniczek zdecydował, że na stałe kapitanem zespołu zostanie Żmuda.

Od meczu z Maltą zostałem kapitanem. Wróciliśmy do startego systemu: kto ma najwięcej meczów w reprezentacji, ten jest kapitanem – opowiadał zawodnik.

Słoneczna Hiszpania

Na hiszpańskim mundialu Polska trafiła do grupy z Włochami, Peru i Kamerunem. Przed turniejem według fachowców mieliśmy się bić o drugie miejsce z zespołem z Ameryki Południowej, bo pierwsze było zarezerwowane dla Włochów.

Mimo wielu przeciwności takich jak brak możliwości rozgrywania meczów sparingowych z innymi reprezentacjami i fatalny stan boiska w ośrodku, w którym mieszkali Polacy, Piechniczek dobrze przygotował swój zespół. W pierwszym meczu z Włochami padł bezbramkowy remis. Świetnie spisywała się cała linia obrony i włoscy napastnicy nie mieli za dużo do powiedzenia.

Graliśmy tak, że ja byłem ostatni, a Paweł Janas przede mną. Miał pilnować najgroźniejszego napastnika rywali, a ja miałem go asekurować. Dobrze się rozumieliśmy, ale postanowiliśmy wymyślić własny system i poczyniliśmy wewnętrzne ustalenia. Kiedy napastnik przeciwników biegał jak szalony wzdłuż pola karnego, mówiłem Pawłowi: „Po co masz za nim tak gonić? Podzielimy się tym zadaniem. Niech on się męczy, a my będziemy mieli więcej sił”. W efekcie, kiedy jakiś napastnik schodził w lewo, to ja go przejmowałem, a Paweł mnie asekurował, a kiedy w prawo – było odwrotnie – opisywał Żmuda w książce Pawła Czado i Beaty Żurek.

Trener początkowo się denerwował, ale później doszedł do wniosku, że takie rozwiązanie zdaje egzamin. W reprezentacji RFN w podobny sposób grali Schwarzenbeck z Beckenbauerem. Piechniczek uważał Janasa i Żmudę za świetną parę stoperów. Według niego pierwszy nigdy nie odpuszczał, a drugi zawsze wiedział, jak się ustawić.

Po drugim spotkaniu z niedocenianym przez wszystkich Kamerunem, które też zakończyło się wynikiem 0:0, na zespół spadła fala krytyki. Spodziewano się łatwej wygranej, ale gracze z Afryki postawili bardzo trudne warunki i sam trener potem przyznał, że ustawił zespół zbyt ofensywnie, przez co rywale mieli przewagę w środku pola. Naszym piłkarzom zarzucano brak zaangażowania, a atmosfera w zespole nie była najlepsza.

W jej polepszeniu pomogło wspólne wyjście piłkarzy na piwo. Zespół się zmobilizował i mimo że po pierwszej połowie meczu z Peru ciągle było 0:0, to w drugiej odsłonie worek z bramkami wreszcie się rozwiązał i wygraliśmy 5:1.

W drugiej rundzie Polacy nie zwalniali tempa. Świetny mecz przeciw Belgii zagrał nie tylko Boniek, ale cały zespół. Po bardzo ważnym meczu (także ze względów politycznych) z ZSRR i ciężko wywalczonym remisie, polska ekipa jeszcze niedawno tak krytykowana, znalazła się w czwórce najlepszych zespołów świata.

W półfinale niestety zabrakło Bońka, który musiał pauzować za kartki, a we znaki dawał się też hiszpański upał. Przez całą drugą rundę Polacy przez niedopatrzenia naszych wspaniałych działaczy musieli mieszkać w hotelu bez klimatyzacji.

Większość z nas przed meczem z Włochami nie spała. Albo próbowaliśmy zasnąć pod tymi mokrymi prześcieradłami, albo nalewaliśmy zimnej wody do wanny, wskakiwaliśmy i próbowaliśmy się schłodzić – wspominał Żmuda.

Mecz z Włochami zaplanowano o 17:15. Z nieba lał się żar, a kapitan naszej reprezentacji mówił, że Polacy na boisku umierali. Faktycznie trudno oczekiwać po kolejnej nieprzespanej nocy, że wszyscy będą gotowi do walki. Ale mimo to podjęliśmy wyzwanie. Niestety dwie bramki Rossiego przekreśliły nasze marzenia o finale, choć warto pamiętać, że nie był on znowu tak odległy.

Przed Włochami niektórzy piłkarze za bardzo się rozluźnili, jeśli wiecie, co chcę powiedzieć. Taka jest prawda. Gdybyśmy mieli lepsze warunki hotelowe, gdyby było mniej imprez, kto wie, co by się stało, dokąd byśmy zaszli ­– mówił autorom książki „Piechniczek. Tego nie wie nikt” Władysław Żmuda.

Taca z medalami

W starciu o brąz naszym przeciwnikiem byli rozbici psychicznie po półfinałowym boju z RFN Francuzi. Zagrali bez kilku podstawowych zawodników. W wyjściowym składzie Polaków z kolei po raz pierwszy w tym turnieju zameldował się Andrzej Szarmach. I pokazał, że nie zapomniał, jak się strzela, zdobywając jedną z trzech bramek. Oprócz niego na listę strzelców wpisali się też Stefan Majewski i Janusz Kupcewicz. Polacy wygrali 3:2 i drugi raz w ciągu ośmiu lat znaleźli się w trójce najlepszych ekip świata.

Do nieprzyjemnego incydentu doszło podczas dekoracji. Prezydent FIFA João Havelange, który miał dekorować naszych zawodników, przekazał tacę z medalami kapitanowi zespołu. Pojawiały się głosy, że w ten sposób chciał zbojkotować komunistyczne władze, ale w marcu przecież odwiedził Polskę i upewniał się, że wystartujemy na mundialu.

O żadnym bojkocie więc nie mogło być mowy. Powód przekazania tacy był inny. Razem z nim Polakom medale miał wręczać prezes PZPN Włodzimierz Reczek. Niestety ciekawy świata działacz tak intensywnie zwiedzał Alicante, w którym odbywał się pojedynek, że odparzył sobie stopy. Ból był na tyle silny, że na meczu pojawił się w klapkach. Nie mógł tak pokazać się podczas dekoracji, więc medale przekazano Żmudzie, który początkowo miał tylko przedstawiać kolegów dekorującym.

Czułem się dziwnie. Za wręczanie medali na mistrzostwach świata nigdy dotąd nie był odpowiedzialny kapitan. Potem słyszałem, że niektórzy w Polsce byli oburzeni, że przejąłem tacę z medalami. Ale co miałem zrobić? Położyć ją na trawie? – tłumaczył piłkarz.

Polscy zawodnicy mieli prawo czuć zażenowanie i tak po ludzku zrobiło się im przykro. Tym bardziej że Francuzom medale wręczano „normalnie”. To nie był jednak koniec popisów naszych działaczy. Po zwycięstwie w meczu o trzecie miejsce polska ekipa pojechała do Madrytu, żeby obejrzeć mecz finałowy. No ale na miejscu okazało się, że dla trzeciej drużyny świata nie ma biletów. Później pojawiały się plotki, że ktoś z towarzyszących kadrze osób sprzedał bilety na czarnym rynku.

Biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich Polacy jechali na turniej, liczbę przeciwności, z jakimi musieli się mierzyć, a także kompromitujące zachowanie działaczy, trzeba uznać medal zdobyty w Hiszpanii za równie cenny, jak ten z mistrzostw w 1974 r. Czasami sukces ekipy Piechniczka jest stawiany niżej niż osiągnięcie Górskiego. Nie można ich jednak rozpatrywać w takich kategoriach. Każdy z nich był inny. Nie lepszy, nie gorszy, ale inny.

Mam dobre porównanie startu w 1974 roku i w 1982 roku. Uważam, że w Hiszpanii byliśmy bliżej finału mistrzostw świata niż w Niemczech. W Hiszpanii miałem większe doświadczenie. Co nie wypaliło? Mentalność Polaków. Kiedy już byliśmy w czwórce, przyszło samozadowolenie. Nie potrafiliśmy się spiąć do samego końca – oceniał po latach Żmuda.

Rozczarowanie we Włoszech

Nasi reprezentanci zaprezentowali się w hiszpańskim turnieju powyżej oczekiwań. Swoją grą wzbudzali uznanie ekspertów i dziennikarzy z całego świata. Nie brakuje opinii, że na tamtym turnieju najpiękniej grała Brazylia, która w drugiej rundzie musiała uznać wyższość Włochów. Wymowne są więc słowa, jakie napisano w jednej z największych brazylijskich gazet o Polakach:

Gdybyśmy mieli taką obronę ze Żmudą i Janasem i takiego bramkarza jak Młynarczyk, bylibyśmy mistrzami świata ­– pisano po turnieju w O Globo.

Kilku polskich zawodników po udanym turnieju zmieniło kluby. Janas przeszedł do francuskiego AJ Auxerre, gdzie dołączył do Szarmacha, Boniek już przed mundialem uzgodnił warunki kontraktu z Juventusem, a Żmuda był bliski przenosin do Fiorentiny. Był jednak tylko opcją rezerwową, bo pierwszym wyborem działaczy był Daniel Passarella i to on ostatecznie zasilił szeregi klubu z Florencji.

Żmuda trafił do innego pięknego włoskiego miasta, które Szekspir uwiecznił na kartach Romea i Julii­ – do Werony. Został zawodnikiem Hellasu. W tamtych czasach do Serie A trafiali jednak tylko najlepsi. Włoska federacja dopiero w 1980 r. zgodziła się na ponowne kontraktowanie zawodników z zagranicy, ale tylko jednego na klub.

Dwa lata później limit ten rozszerzono do dwóch zawodników. Wobec takich ograniczeń w pierwszej kolejności starano się pozyskać skutecznych napastników czy błyskotliwych graczy środka pola. Klasowych defensorów we włoskim futbolu nie brakowało, więc fakt, że klub z Werony sięgnął po Żmudę, potwierdza tezę, że urodzony w Lublinie zawodnik należał do czołówki najlepszych obrońców na świecie.

Ten transfer mnie dowartościował. (…) Pojechałem tam w bardzo dobrym dla siebie momencie, byłem po świetnych dla nas mistrzostwach świata. Czułem, że jestem w życiowej formie. Miałem 28 lat, jeszcze byłem młody, a dzięki grze na trzech mistrzostwach świata miałem już bardzo duże doświadczanie – wspominał piłkarz.

Przed zawodnikiem otwierała się więc szansa nie tylko zarobienia dobrych pieniędzy, ale też sprawdzenia się w jednej z najsilniejszych lig świata. Gra w obcym kraju wiązała się też z wyzwaniami – inna kultura, język, wielu rzeczy trzeba było uczyć się na nowo. Nie każdemu przychodzi to łatwo. Wydawało się jednak, że wszystko zmierza w dobrą stronę i niedługo na boiskach Serie A kibice będą emocjonować się pojedynkami Boniek – Żmuda.

Niestety na przeszkodzie stanęły problemy zdrowotne naszego obrońcy. W trakcie okresu przygotowawczego na obozie w Alpach Żmuda doznał kontuzji podczas jednego ze sparingów. Nie wytrzymało prawe kolano.

Włodarze klubu naciskali, żeby jak najszybciej przeprowadzić operację. Kibice przecież chcieli oglądać kapitana trzeciej drużyny świata w barwach swojego klubu. Zawodnik był jednak dobrej myśli, bo kiedy w wieku 19 lat operowano mu lewe kolano, to potrzebował ledwie trzech miesięcy, żeby wrócić do pełnej sprawności. Teraz jednak miało być gorzej.

Pośpiech mnie zgubił. Coś mnie tknęło, kiedy wieźli mnie na salę operacyjną, bo pielęgniarki na mój widok się żegnały. Operował mnie lekarz klubowy, chirurg. To był rzeźnik, spaskudził mi kolano – mówił obrońca.

Nie tylko Żmuda miał kłopoty z powrotem do zdrowia po zabiegach u tego lekarza, bo oprócz niego czterech innych graczy Werony borykało się z problemami z kolanami. Mimo to Włosi nie chcieli podjąć się drugiej operacji.

Czułem się bardzo źle, przez osiem dni miałem wysoką temperaturę i infekcję organizmu. Próbowałem grać – nie mogłem. Zaczął się mój dramat. Wmawiano mi uraz psychiczny, ale kolano było jak szuflada, ciągle miałem skręcenia. Wiosną 1983 r. pojechałem na operację do Saint-Étienne. Wróciłem na boisko po półtorarocznej przerwie! ­– opowiadał zawodnik na łamach Piłki Nożnej Plus.

Innym obcokrajowcem, który w tym samym czasie, co Żmuda przyszedł do zespołu, był Brazylijczyk Dirceu. Obu oddano do dyspozycji przestronną podmiejską willę z kortami tenisowymi, basenem i wszelkimi udogodnieniami. Pod tym względem działacze potrafili więc zadbać o swoich zawodników.

Pierwszy raz na boiska Serie A Żmuda wybiegł jeszcze w 1982 r. W rozgrywanym 12 grudnia wygranym 1:0 spotkaniu z Torino zmienił na kilka minut przed końcem Antonio Di Gennaro. Drugi i ostatni w tamtym sezonie występ zaliczył 2 stycznia w wygranym 2:1 wyjazdowym meczu z Napoli, kiedy to zmienił Dirceu.

Hellas zakończył tamte rozgrywki na wysokim, czwartym miejscu w tabeli. Żmuda łącznie zaliczył ledwie 19 minut, więc jego udział w tym osiągnięciu był niestety marginalny. Nie mógł też pomóc zespołowi w finale Pucharu Włoch z Juventusem, a szkoda, bo z Bońkiem znali się bardzo dobrze i ciekawe kto wyszedłby z tego pojedynku zwycięsko.

Niewiele lepiej było w kolejnej kampanii. Ciekawostką jest fakt, że Dirceu został zastąpiony przez starego znajomego Żmudy, czyli Szkota Joe Jordana. Polak wystąpił w pięciu meczach, ale też wchodził tylko na końcówki. Łącznie na boisku spędził niespełna godzinę. Zespół znowu dotarł do finału Pucharu Włoch, a Żmuda zaliczył pełne 90. minut w pierwszym półfinałowym starciu z Bari. W finale jednak go zabrakło, a Hellas po raz drugi z rzędu musiał obejść się smakiem.

Po kontuzji nie potrafił wrócić na swój najwyższy poziom. Przez problemy ze zdrowiem niezbyt przychylnie też patrzono na niego w klubie. Trudno trzymać zawodnika, który w ciągu dwóch lat grał tak niewiele. Zwłaszcza że był obcokrajowcem. Kto wie, jak potoczyłyby się losy jego i Hellasu, gdyby nie przyplątała się kontuzja. Klub z Werony zaczynał coraz więcej znaczyć we włoskim futbolu. Dwa finały Pucharu Włoch, to nie mógł być przypadek. W europejskich pucharach zespół dotarł do półfinału Pucharu UEFA, a w sezonie 1984/85 zdobył swoje jedyne jak do tej pory scudetto.

Kosmiczny Nowy Jork

Żmudy jednak już wtedy nie było w Weronie. Kiedy do zespołu przychodzili Preben Elkjær Larsen i Hans-Peter Briegel, Polak zdecydował się wykpić swoją kartę zawodniczą i poszukać nowego klubu. Chciał wystąpić na mundialu w Meksyku, ale wiedział, że żeby osiągnąć odpowiednią formę musi regularnie występować. To samo usłyszał od trenera Piechniczka. Owszem, dostanie powołanie, ale tylko jeśli będzie grał w klubie. Latem niespodziewanie pojawiła się szansa wyjazdu do USA. Wiceprezydent nowojorskiego Cosmosu Giorgio Chinaglia (kolejny stary znajomy) szukał nowych twarzy do klubu.

Chinaglię poznałem na dorocznych targach piłkarskich w Mediolanie, był znajomym mojego menedżera Antonio Caliendo. (…) Chciał, żebym pograł w Cosmosie trzy miesiące, a potem – jak powiedział – i tak będzie plajta. Potrzebował napastnika i obrońcy, powiedział, że przed upadkiem klubu zrobi sobie z nas jeszcze odpis od podatku. Choć wiedziałem, że USA są na chwilę, zdecydowałem się tam pojechać – opowiadał Żmuda.

Czas jednak naglił, bo wszystkie kontraktowe formalności trzeba było załatwić do 15 lipca. Był to ostatni dzień podpisywania kontraktów i zgłaszania zawodników do rozgrywek. Żmuda pojawił się w Nowym Jorku już kilka dni wcześniej, ale bez swojego agenta. Caliendo, który reprezentował interesy Polaka, miał dojechać później, ale dni mijały a po nim ani widu, ani słychu. Na szczęście mógł liczyć na pomoc dawnego kolegi z Gwardii i z reprezentacji Stanisława Terleckiego, który po aferze na Okęciu wyjechał do USA i tam kontynuował karierę.

14 lipca zauważyłem u kolegi duże zdenerwowanie, a Żmuda denerwował się bardzo rzadko. Okęcie nie wyprowadziło go z równowagi jak cały Caliendo. Władek przestępował z nogi na nogę. Przeklinał agenta w żywy kamień – wspominał Terlecki.

Wtedy Terlecki zaproponował Żmudzie, że to on może go reprezentować. Miał już doświadczenie w zawieraniu kontraktów, pomagał też kilku innym Polakom, których wcześniej ściągnął do Pittsburgha. Poza tym był już dobrze obeznany w tamtejszym środowisku i wiedział, jak nie dać się oszukać pracodawcy.

Żmuda napisał oświadczenie, że ustanawia mnie swoim pełnomocnikiem w rozmowach z Cosmosem w sprawie kontraktu. I tak stałem się agentem Władka. Oczywiście podjąłem się tego zadania społecznie. Na Sali, w której kiedyś negocjowałem swój kontrakt, za stołem siedziało dziesięciu prawników i Chinaglia – opowiadał były już wtedy reprezentacyjny skrzydłowy.

Rozmowy trwały od południa do późnego wieczoru. Żmuda początkowo siedział razem z Terleckim, który tłumaczył mu punkt po punkcie warunki kontraktu, ale po dwóch godzinach stwierdził, że lepiej zrobi, jeśli wybierze się na spacer. W końcu po długich negocjacjach udało się osiągnąć porozumienie i Terlecki mógł się cieszyć, że będzie miał w zespole swojego dobrego kolegę.

W ramach rewanżu za pomoc obrońca obiecał porozmawiać z trenerem Piechniczkiem na temat powrotu Terleckiego do reprezentacji. Jak obiecał, tak zrobił. Selekcjoner chciał jednak najpierw spotkać się z Terleckim osobiście. Doszło do takiego spotkania, kiedy kadra w styczniu 1985 r. grała w Meksyku, ale trener postawił warunek, że skrzydłowy najpierw musiałby wrócić do kraju i regularnie grać w lidze.

Wracając jednak do Żmudy, to nasz stoper nie nagrał się zbyt długo po drugiej stronie Atlantyku. Wystąpił w kilku spotkaniach, w tym jednym towarzyskim meczu z Juventusem. W barwach włoskiego zespołu grał oczywiście Zbigniew Boniek, który bardzo się ucieszył na widok starych kolegów.

Wyszliśmy na rozgrzewkę. Ćwiczyłem w parze z Władkiem, a Zbyszek z Michelem Platinim. Gdy zobaczył starych druhów, zostawił Michela i dołączył do nas. Wyściskaliśmy się serdecznie, a Władek szybko skomentował, że szkoda, iż nie ma z nami Józka Młynarczyka, bo pewno byśmy razem coś zmalowali. Resztę rozgrzewki spędziliśmy we trzech – wspominał Terlecki.

Połowa 1984 r. to był jednak czas, kiedy boom na piłkę nożną w USA wyraźnie się kończył. Coraz więcej klubów miało problemy finansowe. Żeby ściągnąć klasowych graczy z Europy, trzeba im było słono płacić, a każdy przecież dysponował ograniczonymi funduszami. Coraz mniejsza frekwencja, znikome zainteresowanie głównych stacji telewizyjnych i spadająca liczba klubów gotowych do udziału w rozgrywkach były głównymi powodami rozwiązania ligi.

Powrót do kadry i do Włoch

Jeszcze jako zawodnik Hellasu wrócił do reprezentacji. Piechniczek bardzo na niego liczył i kiedy Żmuda wrócił do pełni zdrowia, selekcjoner postanowił go sprawdzić. 23 maja w Dublinie na stadionie Dalymount Park w Dublinie po raz kolejny mógł wyprowadzić zespół na boisko jako kapitan. Polacy bezbramkowo zremisowali z Irlandczykami, a reprezentujący kluby włoskie Boniek i Żmuda zebrali bardzo dobre recenzje w prasie.

Uznanie w oczach selekcjonera nie zmalało, kiedy Żmuda przeniósł się do Nowego Jorku. Kiedy 29 sierpnia Polska grała w Drammen z Norwegią, stoper został drugim po Grzegorzu Lacie reprezentantem, który na co dzień występował w klubie z innego kontynentu. Remis 1:1 może nie rzucał na kolana, podobnie jak zwycięstwo 2:0 z Finlandią kilkanaście dni później, ale kapitan znów zebrał pozytywne oceny.

Trochę gorzej jego dyspozycję oceniano po sparingu z Turcją w Słupsku (2:0), ale w pierwszych meczach eliminacyjnych do mistrzostw świata z Grecją (3:1) i z Albanią (2:2) ciągle był podstawowym wyborem trenera. Niestety jednak nie dało się nie zauważyć, że nie jest już tym samym zawodnikiem, co przed kontuzją.

Władek Żmuda miał wtedy 30 lat, ciągle na niego liczyłem. Niestety, kontuzja odniesiona we Włoszech sprawiła, że to już nie był ten sam zawodnik co podczas mundialu w Hiszpanii – oceniał selekcjoner.

Kiedy na początku grudnia kadra przyjechała do włoskiego Coverciano przed meczem z Włochami, Żmuda był już zawodnikiem Cremonese. Na premierowy występ w nowych barwach musiał jednak poczekać do stycznia. Przepisy włoskiej federacji nie zezwalały na pozyskiwanie cudzoziemców w trakcie rozgrywek.

Antonio Caliendo wykorzystał jednak swoje kontakty i udało się uzyskać odstępstwo od przepisów. Zgodę na dołączenie Żmudy do nowego klubu musiały wyrazić wszystkie kluby. Wyłamały się tylko dwa – Napoli i Ascoli, które było bezpośrednim rywalem Cremonese w walce o utrzymanie. Ostatecznie jednak udało się ich przekonać i 20 stycznia Żmuda mógł zadebiutować w nowym zespole w zremisowanym 1:1 pojedynku z Sampdorią.

Rozgrywane w Pescarze towarzyskie spotkanie z mistrzami świata Polacy przegrali 0:2. Drugą bramkę stracili w ostatniej minucie, a warto pamiętać, że niemal całą drugą połowę grali w dziesiątkę po czerwonej kartce dla Dariusza Wdowczyka. Żmuda może nie zachwycał, ale zaliczył bardzo solidny występ.

Wreszcie zaczął więcej grać w klubie i to od pierwszych minut. Nie pojechał z reprezentacją na lutowe mecze towarzyskie do Meksyku, dzięki czemu mógł ugruntować swoją pozycję w Cremonese. Mimo że daleki był od dyspozycji sprzed kontuzji, to wierzył, że ciężką pracą zasłuży na powołanie i pojedzie na czwarty mundial.

W Serie A jego zespół ciągle jednak okupował ostatnie miejsce w tabeli i trudno było wierzyć, że coś się zmieni. 3 marca w meczu z Juventusem już do przerwy przegrywali 1:3, a Żmuda jedyny raz w tamtym sezonie został ściągnięty z boiska w przerwie. Nie pomogło to drużynie, bo ostatecznie przegrali 1:5. Dwa tygodnie później zremisowali u siebie 1:1 z również walczącym o utrzymanie Lazio, a strzelcem gola był Żmuda.

Starania o wyjazd do Meksyku

Miesiąc po trafieniu z Lazio zdobył też bramkę w reprezentacji. W Opolu Polacy wygrali 2:1 z Finlandią, a Żmuda, który po raz dwudziesty wyprowadzał zespół na boisko w roli kapitana, zdołał uświetnić ten mały jubileusz celnym strzałem głową. Było to jego drugie trafienie w narodowych barwach. Pierwszy raz w meczu reprezentacji trafił w spotkaniu z Grecją 5 kwietnia 1978 r.

1 maja graliśmy ważny mecz eliminacyjny z Belgią w Brukseli. Na Heysel nasi reprezentanci wyraźnie ustępowali rywalom i zasłużenie przegrali 0:2. Meksykański mundial zaczął się niebezpiecznie oddalać, a sporo słów krytyki płynęło pod adresem Żmudy.

Dlaczego tylko ja mam czuć się winny? Uważam, że nie mogłem grać w parze z Wójcickim, bo on w Widzewie grał na tej samej pozycji co ja. Zamiast uzupełniać się, popełnialiśmy wspólne błędy – bronił się przed zarzutami obrońca.

W kadrze już dawno nie było Pawła Janasa, z którym tak dobrze rozumieli się w Hiszpanii. Być może zawodnik miał rację i z Wójcickim nie powinni razem grać, ale trener miał na to nieco inne spojrzenie. Poza tym powoli następowała w drużynie zmiana pokoleniowa. Przed starciem z Grecją Piechniczek zdecydował, że Żmudę zastąpi 25-letni Kazimierz Przybyś, który z Wójcickim grał razem w Widzewie.

W Brukseli Żmuda zagrał słabo. Już mnie nie przekonywał. (…) Rodziła się nowa drużyna, która zaczynała rokować. Żmudzie powiedziałem wcześniej, że zagra Przybyś. Władziu zachował się w porządku. Nie obraził się, nie traktował Przybysia z góry, zawsze był z ekipą – mówił selekcjoner Pawłowi Czado i Beacie Żurek.

Polska wygrała 4:1, a jesienią okazało się, że dzięki tak wysokiemu zwycięstwu udało się wyprzedzić w tabeli Belgów i uniknąć walki o mistrzostwa w barażu. W międzyczasie Cremonese nie udało się uniknąć spadku i zespół nowy sezon rozpoczął w Serie B. Żmuda zdobył sobie jednak na tyle mocną pozycję w klubie, że zdecydowano się z nim przedłużyć kontrakt o kolejne dwa lata.

Występy na drugim poziomie rozgrywkowym nie przeszkodziły mu w kolejnym już powrocie do reprezentacji. Po dłuższej przerwie selekcjoner wysłał mu powołanie na listopadowy mecz z Włochami w Chorzowie. Niektórzy sugerowali, że szansę gry dostaje tylko za zasługi.

O ten powrót nie prosiłem trenera Piechniczka ani kogokolwiek innego. Nie muszę zabiegać o Meksyk. Nie myślę o wyjeździe jako okazji do bicia rekordów. Przedstawiając sprawę w takiej formie, wielu ludzi potraktowało mnie niezbyt elegancko. Nie uważam swej kariery reprezentacyjnej za zakończoną – tłumaczył Żmuda.

Jak się później okazało, występ w wygranym 1:0 meczu z mistrzami świata był jego ostatnim oficjalnym przed mistrzostwami. Na przełomie stycznia i lutego 1986 r. kadra przebywała na zgrupowaniu we Włoszech, gdzie zaplanowano kilka sparingów. Żmuda odwiedził wtedy kolegów swoim porsche, a trener zaprosił go na trening. Nie prezentował się jednak szczególnie dobrze. Mimo to w marcu selekcjoner informował go, że chce mu dać szansę w sparingu z Hiszpanią w Kadyksie. Ostatecznie postawił wówczas jednak na Majewskiego.

Z Cremonese Żmuda zajął w tamtym sezonie dziewiąte miejsce w Serie B, więc marzenia o powrocie do elity, trzeba było odłożyć. Jako jedyny obcokrajowiec w zespole był podstawowym zawodnikiem i w końcu mógł rozegrać pełny sezon. Czuł się dobrze i kiedy okazało się, że pojedzie na swoje czwarte mistrzostwa, liczył, że odegra tam większą rolę.

Pożegnanie z Brazylią

Turniej Polacy zaczęli od bezbramkowego remisu z Marokiem. Afrykańskie zespoły przestawały być już chłopcami do bicia i zaczynały stawiać coraz twardsze warunki swoim rywalom. Niektórzy przed turniejem wierzyli, że uda się nawiązać do sukcesów sprzed czterech lat. Atmosfera jednak była daleka od tej z Hiszpanii. We znaki dawał się upał, znowu nie najlepiej wybrano ośrodek, w którym mieszkali Polacy. Część zawodników sprawiała wrażenie wypalonych.

Wiarę w swoje możliwości przywróciło Polakom co prawda skromne, ale dające awans jednobramkowe zwycięstwo nad silną wówczas reprezentacją Portugalii. Jednak już w kolejnym meczu brutalnie na ziemię sprowadził nas Gary Lineker, który w ciągu 36 minut trzykrotnie pokonał Młynarczyka.

W 1/8 finału nasza reprezentacja wpadła na Brazylię i mimo że przegrała 0:4, to zaprezentowała się naprawdę dobrze. Przy stanie 0:0 Tarasiewicz trafił w słupek, a chwilę później Karaś sprawdził wytrzymałość poprzeczki. Sytuacja zmienia się, kiedy niemiecki sędzi Volker Roth podyktował dyskusyjnego karnego, którego na bramkę zamienił Sócrates. Polski zespół rzucił się do ataku, próbując za wszelką cenę wyrównać. Brazylijczycy bezlitośnie to wykorzystali i w drugiej połowie jeszcze trzykrotnie trafiali do naszej bramki.

Żmuda cały turniej oglądał z trybun. Dopiero w spotkaniu z Brazylią usiadł na ławce rezerwowych. 16 czerwca 1986 r. pojawił się wreszcie na boisku, zmieniając w 84. minucie Jana Urbana. Zaliczył w ten sposób 21. mecz w finałach i wyrównał tym samym rekord Uwe Seelera. Czuł jednak spory niedosyt.

Nie dano mi szansy. I nie jest to wina tylko trenera Piechniczka… Pierwszy mecz – przyjechałem ze skręconym lekko stawem skokowym i nie mam pretensji, ale następne? Przegrywając 0:3 z Anglią, można było mnie wpuścić. Niech stwierdzą ci, co widzieli sparingi – czy Wójcicki i Majewski byli lepsi ode mnie – żalił się w Piłce Nożnej Plus.

Mecz w Guadalajarze był jednocześnie jego 91. występem w narodowych barwach. Więcej w reprezentacji już nie zagrał. W Cremonie został jeszcze na jeden rok do końca kontraktu. Większość sezonu spędził jednak na ławce rezerwowych. Ostatni mecz w barwach Cremonese zagrał 31 maja 1987 r. z Lecce.

Być może rozważyłby przedłużenie umowy, gdyby zespołowi udało się wrócić do Serie A. Mieli jednak pecha i zabrakło im ledwie punktu do miejsca premiowanego bezpośrednim awansem. Piąte miejsce na finiszu rozgrywek dawało im jeszcze szansę w barażach o awans, ale zarówno Cesena, jak i Lecce okazały się za silne.

Po zakończeniu kariery Żmuda poświęcił się pracy szkoleniowej. Jeszcze podczas gry w Śląsku ukończył wrocławską AWF, a podczas pobytu we Włoszech tamtejszą szkołę trenerów. Przez krótki czas prowadził turecki klub Altay SK z Izmiru, z którym jednak spadł z ligi.

Zdobyte doświadczenie starał się przekazywać najczęściej najmłodszym adeptom futbolu. Prowadził szkółki piłkarskie we Włoszech, a po powrocie do Polski w 1990 r. także w naszym kraju. Współpracował z Edwardem Lorensem i Pawłem Janasem przy kadrach młodzieżowych. Był również asystentem Jerzego Engela. Przez lata był opiekunem reprezentacji juniorskich w rozmaitych kategoriach wiekowych. Przez pewien czas sprawował funkcję przewodniczącego Klubu Wybitnego Reprezentanta. Z powodzeniem radził sobie również w biznesie.

W 2019 r. został wybrany do Reprezentacji 100-lecia PZPN, gdzie jego partnerem na środku defensywy został Jerzy Gorgoń. Wielka szkoda, że na późniejszym etapie jego kariery cieniem położyła się źle leczona kontuzja. Przygodę z piłką kończył przecież w wieku zaledwie 33 lat, więc z powodzeniem mógł jeszcze przez parę lat cieszyć kibiców swoją grą. A może rekord jego występów na mundialach byłby wtedy jeszcze bardziej wyśrubowany? Choć i tak miną długie lata, zanim którykolwiek z polskich piłkarzy choćby się do niego zbliży.

Statystyki Władysława Żmudy podczas MŚ’ 74 i 82

Mistrzostwa Świata 1974 RFN
88.5% Wygranych pojedynków (4)
3.29 Wygranych pojedynków na 90 minut (4)
5.86 Wybić z pola karnego na 90 minut (5)
0.71 Bloku na 90 minut (8)
3.43 Przechwytów na 90 minut (9)

Mistrzostwa Świata 1982 – Hiszpania
85.7% Wygranych pojedynków (3)
1.71     Wygranych pojedynków na 90 minut (16)
6.86 Wybić z pola karnego na 90 minut (2)
0.74 Bloku na 90 minut (4)
3.43 Przechwytów na 90 minut (2)

W nawiasie miejsce w poszczególnej kategorii wśród klasyfikowanych zawodników. 

BARTOSZ DWERNICKI

Źródła

Przy pisaniu posiłkowałem się następującymi publikacjami:

  • Zbigniew Boniek, Na polu karnym, Warszawa 1986;
  • Paweł Czado, Beata Żurek, Piechniczek. Tego nie wie nikt; Warszawa 2015;
  • Andrzej Gowarzewski, Stefan Szczepłek i in., Biało-czerwoni. Dzieje reprezentacji Polski (3) 1971-1980, Katowice 1996;
  • Andrzej Gowarzewski i in., Biało-czerwoni. Dzieje reprezentacji Polski (4) 1981-1997, Katowice 1997;
  • Andrzej Gowarzewski i in., Widzew, Katowice 1998;
  • Andrzej Gowarzewski i in., Polonia. Warszawianka. Gwardia., Katowice 2003;
  • Andrzej Gowarzewski, Biało-czerwoni 1921-2018, Katowice 2017;
  • Andrzej Gowarzewski, Puchar Polski, Katowice 2018;
  • Kazimierz Górski, Z ławki trenera, Warszawa 1975;
  • Kazimierz Górski, Pół wieku z piłką, Warszawa 1985;
  • Kazimierz Górski, Stefan Grzegorczyk, Jerzy Lechowski, Sekrety trenera Górskiego, Warszawa 1992;
  • Kazimierz Górski, Piłka jest okrągła, Włocławek 2004;
  • Stefan Grzegorczyk, Jerzy Lechowski, Mieczysław Szymkowiak, Piłka nożna 1919-1989, Warszawa 1991;
  • Józef Hałys, Polska piłka nożna, Kraków 1986;
  • Michał Hasik, Przemysław Popek, Mariusz Świerczyński, 60 lat minęło, czyli Gwardia Warszawa w europejskich pucharach, Warszawa 2015;
  • Grzegorz Ignatowski, Andrzej Potocki, Mariusz Świerczyński i in., Polskie kluby w europejskich pucharach, Warszawa 2017;
  • Andrzej Iwan, Krzysztof Stanowski, Spalony, Warszawa 2012;
  • Janusz Jeleń, Andrzej Konieczny, Stanisław Penar, W blasku Złotej Nike, Warszawa 1975;
  • Czesław Matuszek, Motor, Motor, my czekamy…, Lublin 2016;
  • Józef Młynarczyk, Kochana piłeczko, Warszawa 1992;
  • Rafał Paśniewski, Drużyna marzeń, Warszawa 2011;
  • Jacek Perzyński, Smolar. Piłkarz z charakterem, Warszawa 2012;
  • Maciej Polkowski, Alfabet pana Kazimierza, Warszawa 2011;
  • Bogdan Rymanowski, Gracze, Poznań 2016;
  • Andrzej Strejlau, Andrzej Person, Autobiografia, Warszawa 1994;
  • Sławomir Szymański, Wrocław. Sport. PRL., Wrocław 2013;
  • Stanisław Terlecki, Rafał Nahorny, Pelé, Boniek i ja, Poznań 2006;
  • Jarosław Tomczyk, Daniel Bednarek, Śląsk w europejskich pucharach, Kraków 2001;
  • Marek Wawrzynowski, Wielki Widzew, Warszawa 2013;
  • Michał Wyrwa, W cieniu Śląska, Kraków 2013;
  • Maria Żmuda, Bo mój chłopak piłkę kopie (ze wspomnień), Wałbrzych 2010;
  • Artykuł o Władysławie Żmudzie z serii Legendy futbolu autorstwa Józefa Walawko, opublikowany w Piłce Nożnej Plus nr 9 (141) wrzesień 1997;
  • Artykuł Władysław Żmuda – Przeszedł cztery mundiale i tyle samo ciężkich operacji autorstwa Wojciecha Koerbera z 4 kwietnia 2013 r.;
  • Artykuł Lekarze bogów autorstwa Zbigniewa Muchy z 7 listopada 2014 r.;
  • Artykuł Władysław Żmuda gościł w Zamościu autorstwa Teresy Madej z 4 lipca 2016 r.;
  • Artykuł Władysław Żmuda: Piłkarz, który za komuny postawił się milicji i wojsku autorstwa Marka Wawrzynowskiego z 26 stycznia 2017 r.;
  • Artykuł Władysław Żmuda – mundialowy gigant autorstwa Antoniego Bugajskiego z 19 czerwca 2019 r.;
  • Wywiad z Władysławem Żmudą przeprowadzony przez Ryszarda Starzyńskiego, opublikowany w Piłce Nożnej Plus nr 11 (131) listopad 1996;
  • wywiad z Władysławem Żmudą przeprowadzony przez Piotra Janasa z 27 maja 2014 r.;
  • wywiad z Władysławem Żmudą przeprowadzony przez Franciszka Przeklasę z 6 lutego 2015 r.;
  • Piłka Nożna nr 14 (57) z 1 kwietnia 1974 r.;
  • Piłka Nożna nr 21 (64) z 21 maja 1974 r.;
  • Piłka Nożna nr 24 (67) z 11 czerwca 1974 r.;
  • Piłka Nożna nr 25 (68) z 18 czerwca 1974 r.

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 5 / 5. Licznik głosów 2

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

Bartosz Dwernicki
Bartosz Dwernicki
Pierwsze piłkarskie wspomnienia to dla niego triumf Borussii Dortmund w Lidze Mistrzów i mecze francuskiego mundialu w 1998 r. Później przyszła fascynacja Raúlem i madryckim Realem. Z biegiem lat coraz bardziej jednak kibicuje konkretnym graczom niż klubom. Wielbiciel futbolu latynoskiego i afrykańskiego, gdzie szuka pozostałości futbolowego romantyzmu. Ciekawych historii poszukuje też w futbolu za żelazną kurtyną. Lubi podróże i górskie wędrówki.

Więcej tego autora

Najnowsze

Walka w Pucharze Polski, przyjazd finalisty, piłkarskie losy Rafała Kurzawy – reminiscencje po meczu Stali Rzeszów z Pogonią Szczecin

Pierwsza runda Pucharu Polski przyniosła sporo emocji. Jednym z najciekawiej zapowiadających się meczów była rywalizacja pierwszoligowej Stali Rzeszów z występującą w rozgrywkach PKO BP...

„Igrzyska życia i śmierci. Sportowcy w powstaniu warszawskim” – recenzja

Powstanie Warszawskie to czas, gdy wielu Polaków zjednoczyło się w obronie stolicy Polski. O sportowych bohaterach walk zbrojnych przeczytacie poniżej. Autorka Agnieszka Cubała jest pasjonatką historii...

„Nadzieja FC. Futbol, ludzie, polityka”. Nowa książka Anity Werner i Michała Kołodziejczyka

Cztery lata po premierze niezwykle ciepło przyjętej książki „Mecz to pretekst. Futbol, wojna, polityka”, Anita Werner i Michał Kołodziejczyk powracają z nowymi reportażami, w...