Grzegorz Lato – mielecka błyskawica

Czas czytania: 28 m.
5
(4)

Grzegorz Lato to jedna z najwybitniejszych postaci w historii polskiego futbolu. Jako jedyny z naszych rodaków został królem strzelców mistrzostw świata. Po zakończeniu kariery stał się działaczem, ale w tej roli mało kto wspomina go pozytywnie. Nic jednak nie jest w stanie wymazać jego osiągnięć piłkarskich. Zbliża się mundial, dlatego mamy dobrą okazję, by zapoznać się z historią dwukrotnego medalisty najważniejszego turnieju piłkarskiego globu.

Grzegorz Lato – biogram

  • Dane osobowe: Grzegorz Bolesław Lato
  • Data i miejsce urodzenia: 8 kwietnia 1950 w Malborku
  • Wzrost: 175 cm
  • Pozycja: napastnik, pomocnik

Historia i statystyki kariery

Kariera juniorska

  • Stal Mielec – 1962-1969

Kariera klubowa

  • Stal Mielec (1969-1980) – 295 występów, 112 bramek
  • KSC Lokeren (1980-1982) – 64 występy, 12 bramek
  • Atlante FC (1982-1984) – 45 występów, 16 bramek

Kariera reprezentacyjna

  • Polska (1971 – 1984) – 100 występów, 45 bramek

Kariera trenerska

  • North York Rockets (1988–1990)
  • Stal Mielec (1991–1993)
  • Olimpia Poznań (1993–1995)
  • Amica Wronki (1995–1996)
  • Stal Mielec (1996–1997)
  • AO Kawala (1997)
  • Widzew Łódź (1999)

Przeczytaj również nasz wywiad z Grzegorzem Lato

Prywatny wstęp

Na początek pozwolę sobie na odrobinę prywaty. Pewnego wieczoru rozmawiam przy piwie z kolegą. Kumpel interesuje się piłką nożną, a ponieważ przeżył więcej wiosen niż ja, pamięta więcej boiskowych wydarzeń. Chcę więc, żeby mi doradził temat na tekst. Po kilku ciekawych pomysłach, przyszedł czas na podsumowanie naszej rozmowy:

– Właściwie napisz o czym chcesz. Tylko nie pisz o jednym. Proszę, nie pisz o Lacie – pół żartem, pół serio powiedział mój rozmówca.
– Świetny piłkarz – odpowiedziałem.
– Ale po zakończeniu kariery się skompromitował. Większość ludzi źle go wspomina.

Kolega pamięta mecze Grzegorza Laty. Miał okazję oglądać mistrzostwa świata w Hiszpanii, ale i tak zapamiętał Latę jako kiepskiego prezesa. Wielu ma podobne odczucia. Moje podejście jest jednak inne. To fakt, że Laty jako prezesa chwalić nie możemy. Czas, kiedy pełnił tę rolę był dla polskiej piłki fatalny. Czy kilka lat może przesłonić to, co Lato osiągnął jako piłkarz? Czy jedna kadencja w Polskim Związku Piłki Nożnej, nawet jeśli doliczymy do niej epizod byłego piłkarza w polityce (również nieudany), ma wymazać to, co zawodnik prezentował na boisku? Na pewno nie.

Na przełomie lat 70. i 80. Polska zdobyła aż cztery medale wielkich imprez. W 1972 roku Biało-czerwoni zostali mistrzami olimpijskimi. Dwa lata później zajęli trzecie miejsce na mistrzostwach świata. Rok 1976 przyniósł kolejny medal igrzysk – tym razem srebrny, a w 1982 nasz zespół znów wywalczył trzecią pozycję na mundialu. We wszystkich tych sukcesach udział miał Lato. Był jedynym piłkarzem, który przyczynił się do każdego z tych medali. To człowiek, dzięki któremu żyjący w szarzyźnie PRL-u Polacy mieli chociaż odrobinę radości. A nawet nie odrobinę! Lato dał naszym rodakom masę radości. Tego nikt nie wymaże. Dlatego zdecydowałem się, miesiąc przed mistrzostwami świata w Rosji, opisać karierę tego wyjątkowego zawodnika.

Malbork i przeprowadzki

Malbork to miasto znane na świecie dzięki zakonowi krzyżackiemu. To właśnie w tym mieście 8 kwietnia 1950 roku urodził się nasz dzisiejszy bohater. W powszechnej opinii nie jest jednak kojarzony z miastem, do którego w 1309 roku Zygfryd von Feuchtwangen przeniósł państwo Krzyżaków. Późniejszy piłkarz, wspominając malborskie czasy, przyznawał w rozmowach z dziennikarzami:

Nic nie pamiętam z tego okresu. Byłem za mały.

Dwa lata przed pojawieniem się na świecie Grzegorza, urodził się jego brat Ryszard. W książce „Grzegorz Lato” napisanej przez Marka Bobakowskiego można przeczytać wypowiedź Stefanii Augustyniak, która była jedną z sąsiadek rodziny:

Rysiu umorusany biegał na podwórku i bawił się oczywiście w wojnę, a Grzesiu w wózeczku, z mamusią obok, łapał wiosenne promienie słońca.

O klanie Latów nie może jednak wiele powiedzieć, ponieważ nie miała czasu lepiej ich poznać:

Oni mieszkali tutaj tak krótko, że nie byłam w stanie wyrobić sobie o nich zdania. Byli tacy zwyczajni, normalni. Nie angażowali się w politykę, nie namawiali ludzi do wstąpienia do partii, on codziennie o świcie szedł do pracy, ona zajmowała się domem. Grzesia to praktycznie nie pamiętam. Rysiek czasem pałętał się pod nogami.

Późniejszy król strzelców mistrzostw świata, ze względu na zmianę pracy przez ojca, musiał opuścić rodzinne miasto. Jesienią 1951 roku rodzina Latów zawitała do Ligoty, niewielkiej miejscowości koło Opola. To właśnie tam ojciec otrzymał przydział do pracy. Był mechanikiem działającym w lotnictwie, co powodowało, że na tego typu przeprowadzki musiał być gotowy. Malutki jeszcze wówczas Grzegorz nie zdążył jednak zadomowić się w Ligocie. Już po kilku miesiącach konieczna była kolejna zmiana miejsca zamieszkania. Los pognał ich do Mielca – miasta na Podkarpaciu. O pierwszych wspomnieniach związanych z tą miejscowością piłkarz opowiadał w swojej autobiografii „Lato”, spisanej przez Macieja Polkowskiego:

Przyjechaliśmy do wielkiego Mielca i zdarzył się taki incydent. Wyszliśmy z bratem przed blok, gdzieś tam polecieliśmy, aż wreszcie się zgubiliśmy, bo nie wiedzieliśmy, w której klatce mieszkamy.

Ojciec pracował w aeroklubie. Matka została natomiast zatrudniona w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego. Grzegorz niestety miewał kłopoty zdrowotne. Cierpiał na infekcje górnych dróg oddechowych. Jednak on sam, jak i jego starszy brat szybko odnaleźli zamiłowanie do futbolu. W końcu ojciec, widząc jak bardzo kochają tę grę, kupił im pierwszą piłkę, co sprawiło chłopcom ogromną radość. Podobno braciom zdarzało się nawet zasypiać z piłką, a ich mama miała duże problemy, aby przekonać synów do zakończenia gry i przyjścia na kolację.

Śmierć ojca

Kiedy Grzegorz miał dziewięć lat, dotknęła go wielka rodzinna tragedia. Stracił ojca, który został oddelegowany do Krosna, gdzie poślizgnął się na kałuży oleju i uderzył głową w krawężnik. Wypadek miał dramatyczne skutki. Ojciec Laty został przywieziony do domu przez kolegów. Był osłabiony i dokuczały mu nudności. Żona zawiadomiła pogotowie. Mechanika zabrano do szpitala, skąd następnie przewieziono go kliniki w Krakowie. Zdecydowano się tam na wykonanie trepanacji czaszki. Niestety Lato senior nie dożył zabiegu. Zmarł w wieku zaledwie 37 lat. Sytuacja rodziny z dnia na dzień stała się bardzo trudna. Grzegorz z pewnością przeżył to zdarzenie bardzo dotkliwie, chociaż był jeszcze zbyt młody, by wszystko rozumieć.

Przeżyliśmy to bardzo mocno, chociaż tak naprawdę z tego, co się stało, zacząłem zdawać sobie sprawę dopiero po kilku kolejnych latach

– POWIEDZIAŁ PIŁKARZ.

Jaki młody Lato był na co dzień? W książce Marka Bobakowskiego można znaleźć sporo informacji na ten temat. Wypowiada się m.in. pan Józek, rówieśnik Laty. Obaj w przeszłości wspólnie kopali piłkę na robotniczym osiedlu. Zacytujmy fragment książki opisujący Latę jako ucznia:

Lato nie był wzorowym uczniem. W jego dzienniczku nie pojawiało się zbyt wiele piątek. Drugiej strony, nie miał też problemów z promocją do następnych klas. Ot, przeciętniak. Wolał przedmioty ścisłe, głównie matematykę i fizykę, niż humanistyczne. Cierpiał męki zwłaszcza na lekcjach języka polskiego. Miał problemy głównie z ortografią.

A jakim był dzieckiem? Na pewno żywym, skorym do zabawy, niesiedzącym długo w jednym miejscu. Znów posłużmy się cytatem z książki:

Wszędzie go było pełno, na przerwach musiał się wybiegać, a to po korytarzu, a to na boisku, a to przed szkołą. Wdawał się często w bójki, jak to nastolatek.  Na szczęście w trudnych momentach mógł liczyć starszego brata. Rodzeństwo było zżyte, wspierało się i było darzone szacunkiem przez kolegów ze szkoły.

W 1964 roku późniejszy piłkarz ukończył naukę w szkole podstawowej. Zaczął też kształcenie w technikum. Tam też pojawiły się problemy z językiem polskim. W pierwszej klasie zdarzyła się nawet poprawka. Jednak w czerwcu 1969 roku zdał maturę i obronił pracę dyplomową. Jej tytuł brzmiał „Uchwyt pneumatyczny z zabierakiem do obrabiarki”. Został więc technikiem obróbki skrawania.

A może tak futbol?

12-letni Grzegorz wpadł na pewien pomysł. Miał on ogromny wpływ nie tylko na późniejsze losy Laty, ale na cały polski futbol.

Chodźmy do Stali, zapiszmy się do sekcji – zaproponował Lato kolegom z bloku.

Grupa ośmiu przyjaciół udała się do pokoju trenera trampkarzy Stali Mielec. Ten zabrał ich na boisko i po prostu kazał grać. Wybrał trzech nastolatków, którzy od tej pory stali się trampkarzami mieleckiego klubu. Rzecz jasna w gronie chłopców, których umiejętności zrobili na szkoleniowcu największe wrażenie, znalazł się także Lato. Po powrocie do domu, szczęśliwy Grześ poinformował o tym mamę, która nie ukrywała wówczas wzruszenia i dzieliła radość z synem.

Ojciec byłby z ciebie dumny, synku

– POWIEDZIAŁA.

W 1968 roku przyszedł czas na pierwszy sukces. Lato pod wodzą trenera Konrada Jędryki wywalczył brązowy medal mistrzostw Polski juniorów. Znosił trudy treningów, wytrzymywał gorsze chwile będące nieodłączną częścią sportu, zaciskał zęby i marzył. Nie wszyscy byli w stanie podołać wyzwaniu w takim stopniu jak on. Jego brat wspiął się na szczebel juniora i na tym zakończył karierę. Tak o starszym z braci pisał Bobakowski:

Znudziła mu się ciężka praca. Dojrzewał, zaczęły go kusić inne, przyjemne przyjemności. Szkoda, bo wedle wspomnień ówczesnych trenerów grup młodzieżowych w Stali Mielec Ryszard Lato był bardziej utalentowany niż młodszy brat. Mógł zrobić większą karierę.

Ryszard wspominał, że jego młodszy brat traktowany był gorzej niż inni zawodnicy zespołu. Powodem tego było to, iż nie urodził się w Mielcu. Trudno powiedzieć ile było w tym prawdy, ale Bobakowski tak pisał o tym w swojej książce:

Spora część trenerów faworyzowała mielczan od urodzenia. Matce Grzegorza się to nie spodobało; pewnego dnia wpadła do klubu i zrobiła taką awanturę, że działacze z trenerami nie wiedzieli, gdzie mają się chować przed furią kobiety. Od tego momentu kariera syna nabrała tempa.

Zero meczów w juniorach

Być może trudno w to uwierzyć, ale Grzegorz Lato, zawodnik, który zdobędzie dwa medale mistrzostw świata i dwa krążki olimpijskie, nigdy nie został powołany do reprezentacji w czasach juniorskich. Paweł Wilkowicz, w biografii Roberta Lewandowskiego – „Nienasycony” porównał napastnika Bayernu Monachium właśnie do Laty. Obecny kapitan reprezentacji Polski też, delikatnie mówiąc, nie był w tym wieku gwiazdą juniorskiej piłki.

Powołania do reprezentacji Mazowsza dostawał cały tłum piłkarzy dziś zapomnianych. A młody Robert, od kiedy skończył 14 lat, na kilka sezonów wypadł z grona powoływanych. Był trochę jak Grzegorz Lato, wieloletni rekordzista, jeśli chodzi o liczbę meczów rozegranych w reprezentacji Polski, który nigdy nie zagrał w reprezentacji juniorów

– PISAŁ WILKOWICZ.

W książce opisującej karierę człowieka, który potrafił strzelić cztery gole wielkiemu Realowi Madryt, a także zdobyć pięć bramek w dziewięć minut, można przeczytać również takie słowa:

Lato trafił dopiero do młodzieżówki, bo wcześniej uważano, że potrafi tylko szybko biegać. Zadebiutował w reprezentacji seniorów, gdy miał 21 lat.

Grzegorz nie otrzymywał powołań nawet do kadry wojewódzkiej. Pomijano piłkarza, który później na mistrzostwach świata w RFN strzeli najwięcej goli ze wszystkich graczy, którzy na tej imprezie wystąpili. W drużynie województwa rzeszowskiego w pewnym okresie grało aż dziewięciu zawodników. Wszyscy w podstawowym składzie. Stal Mielec zupełnie zdominowała rozgrywki juniorskie w swoim województwie. 9:0 przed własną publicznością i 8:1 w spotkaniu wyjazdowym. To nie były wyniki z outsiderami. Mielczanie właśnie w takich rozmiarach ogrywali największych rywali – Stal Rzeszów.

Jeśli nie udało im się strzelić przynajmniej trzech, czterech goli, to była sensacja. Przez wiele lat zespoły młodzieżowe z Mielca rządziły na swoim terenie

– opisywał Bobakowski.

Oczywiście duży wkład w te sukcesy miał sztab szkoleniowy. Władysław Lemieszko, jeden z trenerów, u których Lato stawiał pierwsze piłkarskie kroki, był znajomym Kazimierza Górskiego. To postać wyjątkowa w historii polskiego sportu. Przed II wojną światową był piłkarzem Pogoni Lwów. Grał również w hokeja. W tej dyscyplinie reprezentował Polskę na zimowych igrzyskach olimpijskich w Garmisch-Partenkirchen w 1936 roku.

To właśnie pan Lemieszko nauczył mnie myśleć na boisku i przewidywać, co się wydarzy. Raz na kilka dni zabierał nas na główną płytę Stali. Dla juniorów było to wielkie przeżycie, wiązały się z tym ogromne emocje. Ona zarządzał gierkę i dokładnie nas obserwował. Wyłapywał tych, którzy nie radzą sobie z presją. Potem starał się do nich dotrzeć i zmienić nastawienie

– mówił Lato.

Wspomniany Górski, najwybitniejszy trener w historii polskiego futbolu, przejął reprezentację w 1970 roku. Stał się personą niezwykle zasłużoną dla naszej piłki. Kazimierz Górski w przekazie pisemnym i opinii publicznej był „dzieckiem szczęścia”, człowiekiem skazanym na sukces. Aby dobrze opisać to, jakim człowiekiem był Górski, należy sięgnąć do książki „Rach-Ciach-Ciach, czyli pchamy, pchamy” napisanej przez komentatorów Eurosportu, Krzysztofa Wyrzykowskiego i Tomasza Jarońskiego. Ten pierwszy opisywał swoje spotkanie z selekcjonerem. Kiedy Górski zaczął pełnić tę funkcję, dziennikarz pracujący wówczas w TVP miał okazję przeprowadzić rozmowę ze słynnym szkoleniowcem. Dalej oddajmy głos samemu dziennikarzowi:

Ładnie się ukłoniłem, biorę mikrofon i mówię: „Dzień dobry państwu, jesteśmy na błoniach Stadionu Dziesięciolecia, a przed naszym mikrofonem trener reprezentacji Polski Ryszard Koncewicz”. Kazimierz Górski spokojnie spojrzał na mnie i mówi: „Młody człowieku, nie denerwuj się. Zacznij jeszcze raz. Ja się nazywam Kazimierz Górski, nie mam ci wcale tego za złe, na pewno drugie wejście będzie dobre”. Byłem już tak stremowany, że nie widziałem o co mam go pytać. Myślę: „No jak za drugim razem dam plamę, to już będzie koniec”. Kazimierz Górski uśmiechnął się, przytrzymał mnie za rękę i powiedział: „Niech pan się w ogóle nie denerwuje, będzie wszystko dobrze”. Druga próba była udana. Zaskarbił sobie moją wielką sympatię.

Krótko mówiąc, trener Górski był ogromnie poważany. Mógł poszczycić się dużą estymą już przed wielkimi sukcesami, jakie osiągał z reprezentacją. Lemieszko jeździł co kilka tygodni do Warszawy, gdzie miał okazję spotykać się z Górskim i zapewne rozmawiać z nim o podopiecznych z Mielca.

Wracając do klubu, opowiadał piłkarzom, że selekcjoner „to”, że Górski „tamto”. Piłkarze słuchali go bardzo uważnie, słowa szkoleniowca motywowały ich do jeszcze cięższej pracy na treningach

– CZYTAMY W KSIĄŻCE BOBAKOWSKIEGO.

Opowieści Lemieszki działały na wyobraźnię młodych piłkarzy. Marzyli oni o tym, by Górski zwrócił na nich uwagę. Lato już w klasie maturalnej wybiegał na boisko, by rozgrywać mecze dla pierwszego zespołu mieleckiej Stali. Otrzymywał stypendium z klubu. Było to kilkaset złotych miesięcznie. Dzięki tym pieniądzom młody zawodnik mógł pomóc finansowo mamie. Do domu przynosił całą wypłatę.

Śmierć matki i ślub ze Zdzisławą

7 marca 1970 roku był kolejnym smutnym dniem dla bohatera naszego tekstu. Właśnie wtedy zmarła jego mama. Przyczyną śmierci był rak wątroby. W dniu odejścia jednej z najbliższych osób Lato udał się do hali sportowej . Chciał wytłumaczyć trenerowi powody nieobecności na zaplanowanym wcześniej sparingu. Kiedy opowiedział o osobistym dramacie, trener Andrzej Gajewski odrzekł:

Współczuję, chłopcze, to wielka tragedia. Mam jednak propozycję: idź, przebierz się w strój, załóż buty i zagraj choć kilka minut. Dzięki temu chociaż na chwilę zapomnisz o tej tragedii.

Lato skorzystał z porady trenera. Grał przez 45 minut i był jednym z najlepszych graczy na boisku. Obecność na placu gry sprawiła, że zawodnik poczuł się lepiej. Nabrał sił do walki z przeciwnościami losu.

Szkoda, że rodzice nie doczekali wielkich sukcesów Grzegorza. Mama od początku była za tym, aby brat grał w piłkę, była jego oddanym kibicem

– powiedział Ryszard Lato.

Ważną datą w życiu naszego bohatera był także 29 lipca 1972 roku. Tego dnia piłkarz wziął ślub. Żonę Zdzisławę poznał w szkole średniej. Wybrance sport również nie był obcy. Jeździła na nartach, lubiła lekkoatletykę, tenis i koszykówkę. Dzięki temu łatwiej było jej zrozumieć i zaakceptować, a nawet wesprzeć pasję męża.

Istotnym fragmentem życia dla jednego z najlepszych piłkarzy w historii Polski było także lato 1969 roku. Wówczas urodzony w Malborku zawodnik wszedł do szerokiej kadry pierwszego zespołu Stali Mielec. Pierwszym spotkaniem w II lidze (Stal grała właśnie na tym szczeblu), na które pojechał Lato była rywalizacja ze Śląskiem Wrocław. Mielczanie wygrali 3:0, ale bohater tego tekstu obejrzał to zwycięstwo z trybun. Pełnoprawnym członkiem pierwszej drużyny Lato poczuł się, gdy przeszedł chrzest. Tarzanie się w błocie, udawania zająca i zebranie kopniaków od starszych kolegów. To wszystko musiał znieść nastoletni piłkarz, by zostać zaakceptowanym przez starszyznę. Nie było wyjścia. Trzeba było to przetrwać.

Pomału do przodu

Od tej pory kariera Grzegorza Laty wyglądała coraz ciekawiej. Już kilka tygodni po obejrzanej z trybun wygranej nad rywalem z Wrocławiem, zadebiutował w barwach pierwszego zespołu. Stało się to w Krakowie, podczas meczu z Garbarnią. Lato wszedł na boisko w drugiej części. Przed jego pojawieniem się na placu gry nie padła ani jedna bramka. Kibice zobaczyli na murawie Latę, a zaraz potem oklaskiwali jego gola. Była to jego pierwsza bramka w dorosłej piłce. Zapewniła Stali cenne zwycięstwo. O piłkarzu zaczynało być głośno. Jednak jeszcze nikt nie podejrzewał, że 20-latek zrobi tak wielką karierę i stanie się ikoną polskiego sportu. Sezon 1969/1970 był dla Laty przełomowy nie tylko ze względu na występy w klubie. To wtedy nasz bohater rozpoczął występy w młodzieżowej reprezentacji. Powołanie otrzymał od wspomnianego już trenera Górskiego, który pracował wówczas z młodzieżówką. Młody piłkarz, co nie mogło dziwić, był stremowany i ogromnie przeżywał to wydarzenie. Kiedy przyjechał na zgrupowanie, powiedział do Górskiego:

Trenerze, miałem przyjechać. Nazywam się Grzegorz Lato.

Szkoleniowiec oczywiści doskonale wiedział kim jest ów młodzieniec. Od razu przedstawił mu nowych kolegów, wśród których byli tacy zawodnicy jak: Jerzy Gorgoń, Antoni Szymanowski, Lesław Ćmikiewicz czy Jan Tomaszewski. Ich piłkarskie doświadczenie już wówczas było spore.

Znów trzeba było przejść chrzest. Ten reprezentacyjny okazał się dużo bardziej bolesny od klubowego. W skrócie: nowi koledzy nieźle sprali mu tyłek. Siniaki schodziły długo, bardzo długo

– PISAŁ BOBAKOWSKI.

W roku 1971 Stal Mielec była już w najwyższej klasie rozgrywkowej. Jednym z wyróżniających się zawodników drużyny był oczywiście Grzegorz Lato. Jego gole przyczyniły się do zajęcia przez mielczan 10. miejsca na koniec sezonu, co jak na pierwszy sezon w Ekstraklasie było przyzwoitym wynikiem. Piłkarz posmakował również europejskich pucharów. Był to wprawdzie jedynie nieistniejący już Puchar Intertoto, ale od czegoś w końcu trzeba zacząć. Rywalami Stali w fazie grupowej były: czechosłowacki FC Tatran Presov, szwedzki IF Elfsborg i duńskie Velje BK. Mielczanie spisali się znakomicie, odnosząc zwycięstwa we wszystkich meczach. Strzelili 15 goli, z czego pięć było dorobkiem Laty. Wówczas w rozgrywkach, o których mowa, rozgrywano tylko fazę grupową.

W październiku spełniło się jedno z jego największych piłkarskich marzeń. Lato otrzymał długo wyczekiwane powołanie do pierwszej reprezentacji. Był pierwszym piłkarzem Stali Mielec, który dostąpił tego zaszczytu. Pierwszy raz w koszulce dorosłej reprezentacji zagrał 10 listopada 1971 roku. Wszystko miało miejsce w Gijon, gdzie Polska mierzyła się Hiszpanią w eliminacjach igrzysk olimpijskich. Tak opisują to wydarzenie autorzy pracy zbiorowej „Wielki finał”:

Wszedł na boisko w 41 minucie zastępując Jana Banasia. Polska pokonała Hiszpanię 2:0, a debiutanta, który wniósł do gry bojowość, młodzieńczy polot i fantazję spotkało wiele pochwał.

Tydzień później naszą kadrę czekał kolejny mecz. Tym razem przeciwnikiem była reprezentacja RFN, a spotkanie rozgrywane było w ramach eliminacji mistrzostw Europy. Lato, ku własnemu zaskoczeniu, wyszedł na boisko w pierwszym składzie.

Kiedy podczas przedmeczowej odprawy moje nazwisko zostało wymienione w składzie pierwszej jedenastki, poczułem się tak, jakby przeszedł mi przez ciało prąd. Aż mną rzuciło

– opowiadał Lato w książce Polkowskiego.

Coraz mocniejsza Stal

Mieleccy kibice mieli powody do radości po zakończeniu sezonu 1971/1972. Stal zajęła w ligowej tabeli piąte miejsce. Ze strony działaczy zaczęły się pojawiać pierwsze zapowiedzi walki o mistrzostwo Polski. Jednak nawet kibice mieleckiej drużyny nie brali tego typu deklaracji na poważnie. Wydawało się, że takie krajowe potęgi jak Legia Warszawa czy Górnik Zabrze są po prostu za mocne. Mielecki klub dysponował mocnym składem. Henryk Kasperczak, Jan Domarski, Zygmunt Kukla, Stanisław Stój czy Witold Karaś. O tych piłkarzach miała wkrótce usłyszeć cała Polska, a o niektórych z nich – cały świat. Ci zawodnicy potrafili dwukrotnie zremisować z Górnikiem. Jeszcze lepiej zaprezentowali się w bojach z Legią, którą ograli dwa razy. Wrażenie robi zwłaszcza triumf w stolicy, gdzie padł wynik 3:0. Takie rezultaty zapewniły mielczanom w sezonie 1972/1973 pierwsze w historii mistrzostwo Polski. Grzegorz Lato strzelił 13 goli, co dało mu tytuł króla strzelców.

To wzbudziło dużą sensację nad Wisłą. Opowiadał o tym ówczesny wiceprezes Stali, Edward Kazimierski:

Pamiętam, jak ogólnopolskie media pisały o nas, że jesteśmy prowincjonalnym mistrzem, że to przypadek. Wyśmiewano nas, nazywano wieśniakami. Dla wielu dziennikarzy było niepojęte, że mistrzem nie jest ani Górnik, ani Legia, ani nawet Ruch, Zagłębie Sosnowiec, Wisła Kraków czy Gwardia Warszawa.

Ci, którzy w największej mierze zapracowali na ten sukces, byli powoływani do kadry Kazimierza Górskiego. Lato, Kasperczak czy Domarski przyjeżdżali na zgrupowania reprezentacji. W końcu nadszedł czas pierwszego wielkiego turnieju Laty. Najskuteczniejszy zawodnik rozgrywek ligowych w naszym kraju pojechał na igrzyska olimpijskie.

Mistrzostwo olimpijskie

Grzegorz Lato w 1972 roku pojechał na pierwszą wielką imprezę w życiu. Został powołany do reprezentacji, która w Monachium miała walczyć o medal olimpijski. Polacy spisali się w stolicy Bawarii doskonale. Okazali się najlepsi w turnieju. Niestety nasz bohater wiele tam nie pograł. Wystąpił jedynie w drugiej połowie meczu z Danią. Większość olimpijskiej rywalizacji kolegów oglądał z ławki rezerwowych. Podobnie jak finał, w którym Biało-czerwoni pokonali Węgrów. Tak nastroje towarzyszące finałowemu starciu opisywał Bohdan Tomaszewski w książce „Przeżyjmy to jeszcze raz”, będącej interesującym zbiorem wspomnień wybitnego dziennikarza z wielu letnich igrzysk:

Dziś Polska grała o mistrzostwo olimpijskie! Siedziałem w grupie rodaków, tym razem dużo niżej przy pulpicie prasowym jakiegoś dziennikarza holenderskiego. Na miejscach sprawozdawców nie było tłoku. Rozbiegli się po innych arenach, gdyż ten mecz był przede wszystkim sprawą naszą i Węgrów. Na pulpicie stał monitor, a na ekranie widać było bokserów, którzy o tej samej porze toczyli finałowe walki w hali.

W chwili kiedy polscy piłkarze rywalizowali z węgierskimi, polski pięściarz Jan Szczepanski walczył z… Węgrem Laszlo Orbanem. Na dwóch olimpijskich arenach w tym samym czasie toczyły się boje polsko-węgierskie, których stawką było mistrzostwo olimpijskie. W obu przypadkach górą była Polska. Piłkarze wygrali 2:1 po dwóch trafieniach Kazimierza Deyny. Niestety Lato nie dostał po meczu finałowym złotego medalu. Dlaczego? Tłumaczy to w wywiadzie, jakiego udzielił naszemu portalowi:

W tamtych czasach medale dostawali tylko Ci, którzy występowali w finałach. Pozostali owszem mogli otrzymać krążek, jednak trzeba go było wtedy kupić. Nasze władze PZPN-u nie doczytały po prostu regulaminu. Była przez to też taka niesmaczna sytuacja, gdzie Antek Szymanowski grał wszystkie mecze, lecz złapał kontuzję przed finałem, za niego grał Szymczak i to on dostał medal zamiast Szymanowskiego. Ja swój medal dostałem dopiero po dwóch latach, dopiero wtedy go dokupili. A ja jeszcze osobiście wręczałem ostatni medal za ten turniej Marianowi Szei, to było gdzieś w 2001 czy 2002 roku. Dokładnie nie pamiętam.

Lato był jednak w drużynie, która przeszła do historii. Być może jego wkład w ten sukces nie był największy, ale zawodnik Stali Mielec był częścią reprezentacji i ma prawo czuć się mistrzem olimpijskim. To jego pierwszy reprezentacyjny sukces i, jak wszyscy dobrze wiemy, nie ostatni.

Najważniejszy polski mecz

Pora przejść do tego, co wydarzyło się 17 października 1973 roku na Wembley. Ten słynny londyński stadion był areną wielu niezwykłych wydarzeń sportowych. Ale kiedy w Polsce użyje się terminu „mecz na Wembley”, wszyscy wiedzą o jaki mecz chodzi. Mecz niezwykły, zdaniem wielu najważniejszy w historii polskiej piłki nożnej. Bez niego nie byłoby medali mistrzostw świata i wielkich meczów z Argentyną, Włochami czy Brazylią. Stał się niemal częścią polskiej kultury.

Aby awansować do finałów mistrzostw świata pierwszy raz po II wojnie światowej, Polacy musieli zremisować z Anglią. Jednak zdecydowanym faworytem była drużyna gospodarzy. Biało-czerwoni, mimo zwycięstwa u siebie, nie dostawali od obserwatorów większych szans na wywalczenie mundialowej przepustki. Nasi zawodnicy zostali dodatkowo podrażnieni przez angielskich fanów. Opowiadał o tym Kazimierz Górski na łamach dziesiątej części wydanej w 2006 roku przez „Rzeczpospolitą” serii ‘Piłka w grze”, poświęconej historii mistrzostw świata. Takie słowa polskiego trenera padły w zamieszczonym tam wywiadzie Krzysztofa Guzowskiego:

Przed meczem, gdy moi piłkarze poszli sprawdzić trawę, wrócili do szatni wzburzeni. Ci angielscy dżentelmeni krzyczeli na nich zwierzęta. Wcześniej w telewizji gospodarze pokazali dżunglę, dzikie zwierzęta i nasz zespół.

Selekcjoner przyznał, że wówczas wiedział już, iż nie musi dodatkowo motywować swoich podopiecznych. Anglicy przekonali się dobitnie, co znaczy zbyt wielka pewność siebie. Ku zaskoczeniu całego świata Polska objęła prowadzenia. Akcję, która dała nam upragnioną bramkę przeprowadzili piłkarze Stali Mielec. Wszyscy dzięki temu przekonali się, że Górski miał rację, powołując graczy tego klubu. Lato asystował, a do siatki trafił Domarski. Była to 57. minuta. Padła wtedy najważniejsza bramka w dziejach polskiego piłkarstwa. To nic, że Allan Clarke wyrównał z rzutu karnego. Remis dał awans Polakom. Anglicy nie wierzyli w to, co się stało. Nazwali to „końcem świata”.

Przejmująca cisza na trybunach. Starsi angielscy kibice mieli łzy w oczach. W czasie meczu panował taki huk, że nic nie było słychać. A teraz mogłem coś powiedzieć normalnym głosem i słychać by mnie było pod drugą bramką

– wspominał polski trener wszech czasów.

Warto jeszcze raz zajrzeć do zbiorowej publikacji „Strzał w dziesiątkę”. Można tam znaleźć informację o tym, że Lato spośród wszystkich spotkań, jakie rozegrał w bogatej karierze, za mecz życia uznaje właśnie ten rozegrany pewnego październikowego wieczoru w stolicy Anglii:

Pamiętam ten mecz minuta po minucie. Najlepiej oczywiście bramkę. Wywalczyłem piłkę gdzieś na środku boiska, tuż przy aucie. Ruszyłem do przodu, ale powiem szczerze, że Gadochy nie widziałem. Wiem, że przeleciał i pociągnął obu stoperów, wtedy dostrzegłem tylko czerwoną koszulkę w środku i posłałem tam piłkę. To był Domarski. Okazało się później, że wybrałem najlepsze rozwiązanie, jakie w tej sytuacji było. Padła bramka.

Król strzelców mundialu

1974 rok każdemu polskiemu kibicowi piłki nożnej kojarzy się dobrze. Nasza kadra zachwyciła wówczas świat, prezentując piękny futbol podczas mundialu rozgrywanego na boiskach w RFN. Były to pierwsze mistrzostwa świata Grzegorza Laty. Polska zatrzasnęła drzwi do mistrzostw Anglikom, ale nawet tak duże osiągnięcie nie sprawiło, że nasi piłkarze uchodzili za kandydatów do wywalczenia miejsca na podium. W styczniu odbyło się losowanie, w wyniku którego trafiliśmy do mocnej grupy.

Naszymi rywalami zostały Włochy – wicemistrzowie świata, Argentyna i Haiti. Tylko ta ostatnia drużyna nie wzbudzała naszych obaw. Dwie pierwsze uchodziły za szalenie mocne. Impreza wzbudzała w Polsce duże zainteresowanie. Świadczą o tym wspomnienia Grzegorza Aleksandrowicza, który jako dziennikarz relacjonował kilka turniejów o miano najlepszej drużyny globu. Był także w miejscu wielkiego sukcesu podopiecznych Górskiego. Tak o popularności tych mistrzostw pisał w książce „Moja przygoda z piłką i gwizdkiem”

W przeciwieństwie do poprzednich turniejów o mistrzostwo świata, Mistrzostwa 1974 roku obsługiwało wyjątkowo dużo dziennikarzy z całego kraju. Prawie każda centralna, a nawet terenowa gazeta uważała za stosowne mieć swojego korespondenta w Monachium. „Przegląd Sportowy” miał dwóch wysłanników, a w ostatniej fazie turnieju dojechał i trzeci; w PS nawet Bolek i Lolek piórkiem świetnego karykaturzysty Edwarda Ałaszewskiego relacjonowali najmłodszym sympatykom piłki swoje wrażenia z Monachium i Stuttgartu.

Zaczęliśmy od meczu z Argentyną. Lato był jednym z bohaterów tego starcia. Zdobył dwie bramki, a Biało-czerwoni wygrali 3:2.

Szybka akcja polskiego zespołu, rzut rożny tym razem wykonany przez Gadochę z prawej strony, Carnevali wypuszcza piłkę z rąk i Grzegorz Lato strzela do pustej bramki – pisał o pierwszym trafieniu Laty „Przegląd Sportowy”

Już w drugim spotkaniu nasz zespół mógł zapewnić sobie awans do drugiej rundy. Rywalem było najsłabsze w grupie Haiti. Polska wygrała aż 7:0, a Lato znów cieszył się z dwóch bramek. Po dwóch wygranych reprezentacja Polski była pewna tego, że w Niemczech pozostanie na dłużej niezależnie od wyniku spotkania z Włochami. Jednak Górskiemu zależało na tym, aby do tego meczu podejść profesjonalnie i odnieść kolejne zwycięstwo. Przed rywalizacją z Italią doszło do jednej z najbardziej tajemniczych sytuacji w dziejach naszego futbolu. Po latach nagłośnił ją właśnie Lato.

Włosi chcieli, no chcieli ten mecz załatwić. Chodzą różne słuchy. Z tego, co wiem i pamiętam Facchetti próbował się ze mną dogadać. Szukał jakoś tam kontaktu przez Domarskiego. Chciał przekazać ileś tam dolarów za remis

– wspominał Lato w autobiografii.

W przypadku remisu Włosi awansowaliby, podobnie jak Polacy, do kolejnej fazy mistrzostw. Kciuki za zwycięstwo naszej drużyny musieli więc trzymać Argentyńczycy.

Z drugiej strony wiadomo mi, że podpierała ten mecz Argentyna. Najpierw próbowali podejść do naszych działaczy

– dodawał piłkarz.

Jak czytamy w książce Bobakowskiego, Włosi mieli obiecane za awans po 30 tysięcy dolarów premii dla każdego. Podobno byli w stanie zaoferować 10 procent tej premii Polakom. Argentyńczycy podobno też nie chcieli zwyczajnie zostawić tej sprawy. Kilka lat później Lato grał w meksykańskim klubie Atlante z Rubenem Hugo Ayalą, który w RFN występował w drużynie argentyńskiej i podobno miał przekazać naszym piłkarzom spore pieniądze, by zmotywować ich do zwycięstwa nad rywalem Półwyspu Apenińskiego.

Zebrali 22 tysiące dolarów, a Ruben Hugo Ayala przekazał nam 18 tysięcy. Powiedział mi, że nie dał całej sumy, bo musiał coś na tym zarobić i skasował „czwórkę”. Śmiał się z tego – taki skurczybyk!!! Nie chciał mi powiedzieć, komu to wręczył, ale wspomniał o dwóch, trzech zawodnikach

– takie słowa padły z ust Laty dwie dekady po niemieckim turnieju.

Później piłkarz wspominał, że podczas meczu pieniądze zostały przekazane żonie jednego z piłkarzy. Utrzymywał tym samym, że większość zawodników o niczym nie wiedziała, ale i tak nasza drużyna zagrała na 100 procent i wygrała 2:1, co sprawiło, że obok Polaków, do kolejnej rundy awansował zespół z Ameryki Południowej.

Król strzelców mundialu wielokrotnie przekonywał, że nie wie czyja żona wzięła te pieniądze. Więcej szczegółów ujawniła biografia ówczesnego drugiego trenera reprezentacji Argentyny. Okazało się, że pieniądze miały trafić do Roberta Gadochy. Ten zapowiedział, że wyjaśni sprawę. Chciał zorganizować w tej sprawie konferencję prasową. Jednak do niej nie doszło. A tak Lato mówił o tej sytuacji we wspomnianym już wywiadzie dla naszego portalu:

Podobno gdzieś tam napisał drugi trener reprezentacji Argentyny, że coś tam dawali. Ja tego nie komentuję z racji tego, że nikogo za rękę nie złapałem. Podobno jednak była to prawda.

Wróćmy do spraw czysto sportowych. W drugiej fazie turnieju najpierw mierzyliśmy się ze Szwecją. W tym meczu padła jedna bramka, a zdobył ją… Lato. To był kolejny krok w kierunku korony króla strzelców.

Dośrodkowanie Gadochy, piłkę przejął na głowę Szarmach i skierował ją do tyłu, gdzie tylko czyhał Lato i nareszcie przeżywaliśmy wielką radość!

– pisał nazajutrz „Przegląd Sportowy”.

W pokonanym polu pozostawiliśmy także Jugosławię. Na zwycięstwo 2:1 złożył się m.in. zwycięski gol Laty. O wszystkim miał więc zadecydować ostatni mecz tej rundy. Spotkanie z gospodarzami należało wygrać Remis dawał awans do finału reprezentantom RFN. Wszyscy znamy legendę tego meczu, który w opinii wielu obserwatorów nie powinien się tego dnia odbyć. Areną rywalizacji był stadion we Frankfurcie. Przed spotkaniem nad miastem przeszła burza, która sprawiła, że boisko nie nadawało się do gry. Bój jednak stoczono. Nasi rywale wygrali 1:0 i zameldowali się w finale. Co ciekawe, „w uznaniu woli walki” kierownictwo przyznało piłkarzom premie jak za zwycięstwo. Nasz bohater stwierdził we wspomnianym wywiadzie, że można było powalczyć o inną decyzję:

Dużo wtedy zależało od naszych władz. Nasi powinni powiedzieć stanowcze nie. Podjęto jednak decyzję taką, a nie inną. Wynik jest jednak znany. Mistrzem Świata zostali Niemcy, choć uważam, że najlepszą drużyną świata była wtedy Holandia.

Porażka sprawiła, że Polsce pozostała gra o trzecie miejsce, stawką którego były srebrne medale, bowiem wówczas za miejsce drugie przyznawano krążki pozłacane. Mierzyliśmy się z Brazylią, która cztery lata wcześniej została najlepszą drużyną na świecie. Znów bohaterem został Lato. Strzelił jedynego gola w tym meczu, siódmego w całym turnieju i zapewnił Polsce trzecie miejsce na najważniejszej piłkarskiej imprezie. W kraju zapanowała prawdziwa euforia. O tym sukcesie pamiętają pokolenia. Piłkarze dokonali rzeczy wielkiej.Przedarł się z piłką na połowę przeciwnika.

Na pozycję wychodził mu z lewej strony Kapka, ale Lato zwiódł brazylijskiego obrońcę i sam jak błyskawica wystartował w kierunku Leao. Nasz napastnik idealnie trafił w piłkę w momencie, kiedy brazylijski bramkarz upadał na murawę

– tymi słowami ostatnią polską bramkę w turnieju opisywał „Przegląd Sportowy”.

Na łamach tej gazety zapytano króla strzelców czy spodziewał się tego tytułu. Oto co wówczas odpowiedział:

Oczywiście nie. Ja zresztą wcale się nie nastawiałem na jakieś popisy strzeleckie. Bardzo mnie one cieszą, ale przede wszystkim zadowala to, że określoną korzyść miała z nich drużyna. Moje bramki to zresztą zasługa całego zespołu.

Bohater tego tekstu zakończył rok bardzo udanie. Warto wspomnieć, że zajął znakomite szóste miejsce w prestiżowym plebiscycie „France Football”. Stał się gwiazdą nie tylko polskiego, ale światowego piłkarstwa.

Real Madryt w Mielcu

Przenieśmy się od razu do roku 1976. Stal Mielec zdobyła wówczas po raz drugi w historii tytuł mistrza Polski. W czołówce było bardzo ciasno. Mielczanie mieli na koniec sezonu tyle samo punktów, co GKS Tychy i o zaledwie jeden więcej niż Wisła Kraków i Ruch Chorzów. Dzięki temu osiągnieciu Stal zyskała prawo gry w I rundzie Pucharu Europy. Losowanie nie mogło być mniej łaskawe. Najlepsza drużyna w naszym kraju trafiła na słynny Real Madryt. Takie starcie wzbudziło gigantyczne zainteresowanie nie tylko w Mielcu, ale w całej Polsce. Nie mogło to dziwić. Barw madryckiego klubu bronili wówczas tacy piłkarze jak Vicente del Bosque, Paul Breitner, Manuel Velazquez, Jose Antonio Camacho, Gregorio Benito czy Henning Jensen. Tak pisali o tym wydarzeniu autorzy książki „Polskie kluby w europejskich pucharach”:

Mecz z Realem cieszył się ogromnym zainteresowaniem. Chcących obejrzeć go na żywo było tylu, że rozważano nawet przeniesienie meczu do Chorzowa, ale ostatecznie zrezygnowano z tego pomysłu. Na stadion przy ulicy Solskiego w Mielcu przyszło oficjalnie 35 tysięcy kibiców, choć według nieoficjalnych doniesień było ich ponad 40 tysięcy.

Przed meczem nad Mielcem przeszła nawałnica. Szybko zrobiło się ciemno. Z racji tego, że stadion nie posiadał jupiterów, końcowe minuty spotkania miały miejsce niemal w ciemności. Królewscy wygrali 2:1. Starcie rewanżowe nie odbyło się w Madrycie. Stadion w stolicy Hiszpanii został zamknięty z powodu chuligańskich wybryków. Areną drugiego meczu był więc obiekt w Walencji. Oddajmy głos bohaterowi naszego tekstu:

Szkoda, że kilku bandytów nie pozwoliło nam zagrać na tym wielkim, legendarnym obiekcie w stolicy Hiszpanii. To byłaby jeszcze piękniejsza przygoda.

Mistrzowie Polski wstydu nie przynieśli. Przegrali 0:1, ale pozostawili dobre wrażenie. Ze świetnej strony pokazał się zwłaszcza Lato. Podobno wpadł w oko szefom Realu, ale oczywiście transfer był niemożliwy. Takie to były czasy.

Zmiany, zmiany…

W tym samym roku Lato pojechał na kolejne igrzyska olimpijskie. W Montrealu Polacy bronili złota. Tym razem nie zdołali sięgnąć po najcenniejszy medal. Przegrali w finale z reprezentacją NRD i musieli zadowolić się srebrnymi krążkami. W czasach gierkowskiej propagandy sukcesu taki wynik został uznany za porażkę. Dotąd znani i podziwiani „chłopcy Górskiego” po powrocie z Montrealu wychodzili z lotniska chyłkiem, tylnymi drzwiami.

Jako jedyni medaliści w polskiej ekipie przylecieli zresztą rejsowym samolotem z przesiadkami, podczas gdy pozostali olimpijczycy, którzy stanęli na podium albo chociaż wywalczyli punktowane miejsca, podróżowali czarterami

– pisał w książce „Deyna. Geniusz Futbolu. Książe nocy” Wiktor Bołba.

Z kadrą narodową rozstał się Kazimierz Górski. Na stanowisku selekcjonera zastąpił go Jacek Gmoch. Najważniejszym sprawdzianem dla nowego szkoleniowca były rozgrywane w 1978 roku w Argentynie finały mistrzostw świata. Wielu twierdzi, że Polska dysponowała wówczas najmocniejszą reprezentacją w historii. Ciekawy portret Gmocha kreślił w drugim tomie „Mojej historii futbolu” Stefan Szczepłek:

Gmoch był człowiekiem chorobliwie ambitnym, a mając pełnię władzy i poparcie w KC PZPR, mógł realizować wszystkie swoje pomysły, a miał ich bardzo dużo. Najważniejszy sprowadzał się z grubsza do stworzenia z futbolu gry zaprogramowanej i wyeliminowania z niej przypadków. Gmoch wyprzedził epokę komputerową, otaczając się różnego rodzaju naukowcami, przede wszystkim z wykształceniem ścisłym (sam ukończył Wydział Komunikacji Politechniki Warszawskiej).

Relacje Laty z Gmochem nie były najlepsze. Zdarzały się sytuacje podczas, których między zawodnikiem a trenerem dochodziło do spięć. Podczas argentyńskiej imprezy w polskiej kadrze panowała zła atmosfera. Jednak mistrzostwa rozpoczęły się udanie. Polacy wygrali grupę w pierwszej fazie turnieju. Złożyły się na to remis z RFN oraz wygrane z Tunezją i Meksykiem. Druga runda już tak udana nie była. Zaczęło się od meczu z Argentyną, w którym miał miejsce chyba najsłynniejszy niewykorzystany rzut karny w dziejach polskiego futbolu. Zmarnował go Kazimierz Deyna, a „biało-czerwoni” przegrali 0:2. Nadzieja odżyła po zwycięstwie nad Peru, ale w spotkaniu o wszystko pokonała nas Brazylia.

W opinii wielu ekspertów reprezentację Polski stać było nawet na tytuł najlepszej drużyny globu. Ostatecznie nasi piłkarze wrócili z mistrzostw bez medalu. Jednak ocena wyniku osiągniętego w Argentynie oraz pracy Jacka Gmocha to temat na zupełnie inną, oddzielną analizę. Najlepiej będzie, jeśli postawę Polaków pozostawi się czytelnikom do indywidualnej oceny.

Kolejne podium

13 grudnia 1981 roku to ważna data nie tylko w życiu Grzegorza Laty, ale w ogóle w historii naszego kraju. Tego dnia wprowadzony został stan wojenny. Miało to duży wpływ na reprezentację. Na przełomie 1981 i 1982 roku nie było pewności czy polscy piłkarze pojadą na mundial do Hiszpanii. Istniała nawet możliwość, że nasza drużyna narodowa zostanie zdyskwalifikowana przez FIFA. Nie było też wiadomo czy selekcjoner, którym był wówczas Antoni Piechniczek, przekona do występów w kadrze tych podopiecznych, którzy grali w zagranicznych klubach.

Wiosną 1982 roku reprezentacja Polski nie rozegrała ani jednego meczu towarzyskiego. Nie chciano z nami grać. Piechniczek nie wiedział w jaki sposób ma zgrać piłkarzy. Nic nie zapowiadało tego, że turniej w Hiszpanii będzie dla nas tak udany. Największą polską gwiazdą tych mistrzostw był Zbigniew Boniek. Obecny prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej oraz bohater tego tekstu nie przepadali za sobą. Już cztery lata wcześniej, kiedy Boniek zaczynał grę w narodowych barwach, starsi koledzy przygotowali dla niego chrzest. Nie był to jednak tradycyjny chrzest, który przechodzili wszyscy, a wyjątkowe lanie.

Nie ma przeproś, chrzest to chrzest. Głowa między kolana, wypinasz tyłek i czekasz na egzekucję. Wszyscy po kolei posyłają „bomby”. Cholernie boli, ale trzeba przetrwać

– mówił Lato, nawiązując do „Zibiego”.

Boniek dostał w kość zdecydowanie mocniej niż inni. W pewnym momencie nie wytrzymał, o czym opowiadał Lato:

Widziałem później pod prysznicem, że całe pośladki aż mu nabiegły krwią. Dostał pięć czy sześć strzałów i spasował.

Początek turnieju był w wykonaniu naszej drużyny niemrawy. Zaczęło się od dwóch bezbramkowych remisów, z Włochami i Kamerunem. Przełamanie nastąpiło w spotkaniu z Peru. Polska wygrała aż 5:1 i znalazła się w drugiej rundzie. Tam rywalami Polaków były Belgia i ZSRR. Z drużyną z Beneluksu wygraliśmy 3:0, chyba po jednym z najlepszych meczów w dziejach naszego piłkarstwa. Wszystkie trzy gole strzelił dla nas Boniek. Lato zaliczył dwie asysty. Awans do półfinału zapewniał nam remis z reprezentacją ZSRR. Z wiadomych względów mecz ten miał dla Polaków szczególny wymiar, także pozasportowy. Nie padły w nim bramki. Polska znalazła się w najlepszej czwórce. W półfinale Boniek pauzował za kartki i nie mógł wybiec na boisko. Przegraliśmy z Włochami 0:2. Tak wspominał tę porażkę Piechniczek na w dwunastej części „Piłki w grze”:

Kopciuszek awansował do półfinału i zachłysnęliśmy się wynikiem. Nie było zaciętości w walce o finał. Potrzeba jeszcze większego sukcesu rozeszła się po kościach. To nasza cecha narodowa.

W spotkaniu o trzecie miejsce pokonaliśmy Francję 3:2. Cały mecz rozegrał Lato. Bramki nie zdobył, ale mógł cieszyć się z kolejnego, czwartego już medalu zdobytego z reprezentacją na dużej imprezie. Wkład tego piłkarza w zajęcie miejsca na podium był duży. Wprawdzie strzelił w Hiszpanii tylko jednego gola, ale zagrał we wszystkich meczach, zaliczał asysty i był doświadczonym graczem w zespole.

Kariera za granicą

Gdyby nie ustrój panujący w Polsce, to być może opisywany dziś piłkarz zrobiłby karierę w największych europejskich klubach. Gdyby urodził się kilkadziesiąt lat później, prawdopodobnie biłyby się o niego najlepsze zespoły kontynentu, które oglądamy każdego tygodnia na telewizyjnych ekranach. Niestety, czasy były takie, że polski piłkarz mógł opuścić ojczyznę dopiero po trzydziestce. Przygody związane z zagranicznymi transferami naszego bohatera zostały szeroko opisane w książce Marka Bobakowskiego. W tym miejscu warto wspomnieć o uczuciach towarzyszących Lacie w czasie wyjazdu za granicę. Był rok 1980. Król strzelców niemieckiego mundialu udawał się do Belgii z myślą o staniu się gwiazdą Lokeren. Opuszczenie Mielca nie było łatwe. Tak wspominał tamte chwile zawodnik:

Jak już wiedziałem, że wyjeżdżamy, usiadłem wygodnie w fotelu, nalałem coś mocniejszego do szklanki, zamknąłem oczy i zacząłem podsumowanie mojego życia. Żona, rodzina, super mecze, świętowanie sukcesów. Coś cudownego. Wspominałem również wesołe życie, które prowadziłem.

W szatni belgijskiego zespołu był już jeden Polak, Włodzimierz Lubański. Kolejna legenda polskiego futbolu. Tak przedstawił Latę kolegom z drużyny:

Przed wami jeden z najlepszych piłkarzy świata, człowiek, który mógłby startować na igrzyskach olimpijskich w sprincie na 100 metrów, w końcu zawodnik, do którego macie posyłać prostopadłe piłki.

Po tych słowach zawodnicy Lokeren zaczęli podchodzić do Laty i podawać mu rękę. Mógł czuć się jak gwiazda. Jego transfer wzbudził w Belgii duże zainteresowanie kibiców i mediów. Na pierwszego gola w nowych barwach Lato czekał do czwartego meczu. Pierwsze trzy nie były do końca udane. Grał od początku do końca, ale nie potrafił pokonać żadnego z bramkarzy. Czwarte spotkanie zaczął na ławce rezerwowych, ale po wejściu z niej wreszcie się przełamał, a jego drużyna odniosła dzięki temu zwycięstwo. W Belgii Lato spędził dwa sezony. Wywalczył wicemistrzostwo Belgii. Dotarł do finału krajowego pucharu i ćwierćfinału Pucharu UEFA. Grał regularnie w podstawowej jedenastce i był jedną z najważniejszych postaci zespołu.

Kolejnym przystankiem w jego karierze był Meksyk. W 1982 roku, już jako dwukrotny medalista mistrzostw świata, Lato przeszedł do Atlante. Miał okazję występować na jednym z największych stadionów świata – Estadio Azteca. Czasem kopał piłkę przed 130-tysięczną publicznością, chociaż oczywiście tak gęste zapełnianie trybun nie było codziennością. 

Gra w Meksyku od strony sportowej to nie to samo, co występy w Europie. Mniejsza presja, inne cele i ambicje. Lato mógł sycić się urokami Meksyku i szybko pokochał ten kraj. Liczne zabytki, dobre jedzenie i piękne pogoda były tego przyczyną. W 1984 roku zakończył grę dla tego klubu. Zakończył pechowo, bo kontuzją ścięgna Achillesa. Na koncie miał Puchar Mistrzów CONCACAF. Zakończenie gry w Meksyku było także zakończeniem profesjonalnej kariery. Lato wyjechał do Kanady, gdzie podpisał półzawodowy kontrakt z Polonią Hamilton. Pokopał tam, z przerwami, do 1991 roku.

Kariera trenerska

W sezonie 1990/1991 Stal Mielec nie była już tą drużyną, która podbijała piłkarską Polskę. W najwyższej klasie rozgrywkowej utrzymała się dopiero po wygraniu spotkań barażowych z Miedzią Legnica. Rolę nowego trenera powierzono właśnie Grzegorzowi Lacie, klubowej legendzie, osobie kochanej i szanowanej w mieście.

Były reprezentant Polski, podczas kilku sezonów spędzonych w ligach zagranicznych, zwracał uwagę na nowoczesną myśl szkoleniową. Kiedy sam został trenerem, wiele z niej czerpał. Zerwał z ciężkimi obozami kondycyjnymi, na których biegano po górach z kolegą na plecach. Preferował zajęcia z piłką. Wprowadził inny trenerski styl.

Widać było, że trener jest z innego świata. Był dla nas bardziej jak kolega, dobry znajomy, czasami przyjaciel niż wódz. Można było iść do niego z każdą sprawą. Zawsze wysłuchał

– charakteryzował go Bogusław Wyparło, znany bramkarz, podopieczny Laty.

Okres trenerskiej pracy w Mielcu był zarówno dla Laty, jak i dla klubu udany. Kibice mogli być zadowoleni zwłaszcza z drugiego sezonu, kiedy Stal zajęła w lidze szóste miejsce. Dwukrotny medalista mistrzostw świata uważał, że najlepszym czasem pracy trenera w jednym klubie są trzy-cztery sezony. W 1993 roku odszedł więc do Olimpii Poznań. Celem było wywalczenie awansu do najwyższej ligi. Zadanie zostało wykonane. Niestety już w pierwszym sezonie gry w ekstraklasie klub popadł w problemy finansowe. Lato w końcu złożył rezygnację. Nowym przystankiem w trenerskiej przygodzie były Wronki. W mającej duże aspiracje Amice, Lato jednak długo nie pracował. Nie sprawdziło się jego luźne podejście do treningów. Podobno podopieczni nie mieli do niego wiele szacunku. Innym problemem były złe stosunki trenera z ówczesnym kierownikiem, Ryszardem Forbrichem.

W 1996 roku nasz bohater wrócił do Mielca. Stal popadła jednak w kłopoty finansowe. Klub zaczął z tego powodu sprzedawać zawodników. Inni protestowali, gdyż nie otrzymywali wypłat. W końcu w ramach protestu drużyna nie wyszła na mecz z Cracovią. Lato musiał posiłkować się głównie juniorami. Wreszcie na cztery kolejki przed zakończeniem sezonu Stal wycofała się z ligi. Później był jeszcze epizod w greckiej Kavali, a następnie praca w Widzewie. W Łodzi też nie zagrzał miejsca długo. Zastąpił go Orest Lenczyk. To był koniec trenerskiej kariery Grzegorza Laty. Świetny przed laty piłkarz zrozumiał, że ta praca nie jest stworzona dla niego.

Polityka…

W 2001 roku zaczęła się przygoda Grzegorza Laty z polityką. Wiele osób ma za złe byłemu piłkarzowi, że włączył się w tę dziedzinę życia, tym bardziej, że nie zdołał wiele w niej osiągnąć. Jego polityczna kariera, delikatnie mówiąc, nie była błyskotliwa. Jesienią Lato wystartował z listy SLD w wyborach parlamentarnych i zdobył mandat senatora RP. Przed wyborami partia zapewniła mu szkolenia z zakresu public relations. Organizowała wiele spotkań z wyborcami.

Były piłkarz jeździł po całym regionie, ładnie się uśmiechał, ściskał ręce potencjalnym wyborcom, rozdawał autografy, a nawet przybijał piątki. Wysłuchiwał cierpliwie ludzi, którym się nie powiodło

– pisał w książce Bobakowski.

W Okręgu Wyborczym numer 22 Lato okazał się bezkonkurencyjny. Zagłosowało na niego około 15% osób. Drugiego rywala na liście pokonał o prawie 50 tysięcy głosów. Jednak jego działalność polityczna nie sprostała oczekiwaniom. Lato nie błyszczał na politycznych salonach. Przed mównicą i z zawiązanym pod szyją krawatem nie czuł się tak dobrze jak na boisku z piłką przy nodze. W tym miejscu najlepiej będzie zaprezentować jeszcze jeden cytat z książki Bobakowskiego:

Lato przez cztery lata zdążył przedstawić jedynie trzy oświadczenia. Średnio jedno na rok i cztery miesiące. Mizernie.

W parlamencie Lato pracował do 2005 roku. W 2004 startował jeszcze w wyborach europarlamentarnych, ale poniósł w nich porażkę. Po zakończeniu kadencji, były piłkarz próbował dostać się do niego jeszcze dwa razy. Najpierw w 2005, a potem w przedwczesnych, w 2007. Oba podejścia zakończyły się niepowodzeniem.

Czarna plama na honorze

W 2008 roku Grzegorz Lato został prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej. Jego kadencja, w opinii większości kibiców, była wręcz fatalna. To przez nią ten wybitny piłkarz zaczął być źle kojarzony, nawet mimo niezwykłych zasług dla polskiego futbolu z czasów kariery zawodniczej. To właśnie na jego kadencję przypadał Polsce zaszczyt organizowania wspólnie z Ukrainą mistrzostw Europy. W czasie rządów w związku Lato zaliczył kilka spektakularnych wpadek. Pierwsza miała miejsce zaraz po wyborze na stanowisko prezesa. Na antenie stacji TVN zapytano nowego szefa polskiej piłki o problemy finansowe Ukrainy. Lato odpowiedział, że turniej możemy zorganizować na przykład z Niemcami.

Duży rozgłos w mediach zyskały też bardzo złe relacje z ówczesnym selekcjonerem, Leo Beenhakkerem. Zaczęło się w 2008 roku, kiedy holenderski trener zaatakował Antoniego Piechniczka. To właśnie z byłym szkoleniowcem m. in. Realu Madryt wiąże się bodaj największa wpadka Laty. Doszło do niej po fatalnym meczu ze Słowenią w eliminacjach mistrzostw świata. Polacy przegrali na wyjeździe 0:3 i niemal stracili szanse na awans. Tak ową wpadkę opisano w książce Bobakowskiego:

Przed kamerami nSportu i TVN24 Lato powiedział „na gorąco” całej Polsce, że właśnie zwolnił Holendra, a po powrocie do Warszawy dopełni wszystkich formalności. Problem w tym, że Beenhakker stał kilka metrów dalej i czekał na rozmowę z dziennikarzem TVP. Nie zrozumiał oczywiście słów swojego szefa, bo nie opanował polskiego, ale zdziwiony dziennikarz wszystko mu przetłumaczył. Holender nic nie wiedział o decyzji prezesa, był wściekły, że doszło do takiej sytuacji, że nie został o swojej decyzji poinformowany jako pierwszy.

Później przyszły mistrzostwa Europy 2012. Największa sportowa impreza w dziejach naszego kraju. Wszystkich ogarnął prawdziwy piłkarski szał. W oknach wywieszano flagi, samochody przystrajano w narodowe barwy, a zewsząd słychać było rozmowy o futbolu. Piłka była w centrum społecznego zainteresowania. Mówili o niej wszyscy, nawet ci, którzy na co dzień zupełnie się nią nie interesowali. To był duży pozytyw. Przez kilka tygodni mogliśmy poczuć atmosferę piłkarskiego święta i przeżyć wydarzenie, o którym będziemy opowiadać wnukom. Niestety wynik sportowy okazał się fatalny. Reprezentacja Polski pod wodzą Franciszka Smudy nie zdołała wyjść z grupy uważanej za być może najłatwiejszą w historii turnieju. Wpadek podczas okresu rządów Laty w Polskim Związku Piłki Nożnej było więcej. Wystarczy choćby wspomnieć o tymczasowym braku orzełka na koszulkach kadry czy aferze biletowej, która wybuchła tuż po odpadnięciu naszej drużyny z EURO 2012. To była nieudana kadencja. Lato był wielkim piłkarzem, ale bardzo kiepskim działaczem. Doskonale kopał piłkę, ale nie poradził sobie w roli prezesa

Podsumowanie

Teraz Lato może odpocząć po trudnej, zarówno dla niego jak i dla nas, kadencji w PZPN. Może usiąść przy kominku ze szklanką dobrego trunku i powspominać czasy, kiedy strzelał gole piłkarskim potęgom i przynosił chlubę polskiemu piłkarstwu. Teraz też życzy naszej piłce jak najlepiej, zwłaszcza przed zbliżającymi się mistrzostwami świata w Rosji:

Robert, zostań królem strzelców tak jak ja 

– takie słowa skierował do Lewandowskiego na łamach „Super Expressu”.

Mimo wszystkich wpadek, nieudolnej kariery politycznej i nieudanej przygody na stanowisku prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej, nie należy całkowicie postrzegać Grzegorza Laty negatywnie. To fakt, że politykiem i działaczem był kiepskim, ale jego nazwisko już na trwałe zapisało się w historii polskiego futbolu. Nagrania z jego golami dla reprezentacji po wielu latach będą dostarczały wzruszeń. Tak Latę opisywał w książce „Futbol – historie prawdziwe” Tomasz Wołek:

Grzegorz Lato był jednym z najlepszych napastników świata. Król strzelców MŚ 1974 (7 goli) posiadał wszystkie cechy, które winien mieć zawodnik tej formacji. Niepożyte siły, niebywałą wydolność organizmu, imponującą szybkość, zabójczą skuteczność. Strzelał równie dobrze obiema nogami, jak głową. Dysponował niezbędną techniką użytkową.

Nie mogą dziwić głosy krytyki kierowane w kierunku Laty. Faktem jest bowiem to, że był jednym z najgorszych prezesów w historii. Ale także jednym z najlepszych polskich piłkarzy w dziejach. Medali mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich, wielu ważnych goli, tytułu króla strzelców mundialu i sukcesów klubowych nie można wymazać. Grzegorz Lato jest ikoną polskiej piłki.

Osiągnięcia i statystyki:

Osiągnięcia klubowe:

Stal Mielec

  • 2x mistrzostwo Polski (1973,1976)

Atlante F.C.

  • 1x Puchar Mistrzów CONCACAF (1983)

Osiągnięcia Reprezentacyjne:

  • 2x 3. miejsce na mistrzostwach świata (1974, 1982)
  • Złoty medal igrzysk olimpijskich (1972)
  • Srebrny medal igrzysk olimpijskich (1976)

Osiągnięcia Indywidualne:

  • 2x król strzelców I ligi (1973, 1975)
  • Król strzelców mistrzostw świata (1974)

GRZEGORZ ZIMNY

Źródła
  • Marek Bobakowski – „Grzegorz Lato”
  • Maciej Polkowski, Grzegorz Lato – „Lato”
  • Robert Gawkowski, Jakub Braciszewski – „Historia polskiej piłki nożnej”
  • Tomasz Wołek – „Futbol – historie prawdziwe”
  • Stefan Szczepłek – „Moja historia futbolu” – tom II Polska
  • Grzegorz Ignatowski, Andrzej Potocki, Mariusz Świerczyński (pod redakcją) – „Polskie kluby w europejskich pucharach”
  • Krzysztof Szujecki – „Życie sportowe w PRL”
  • Grzegorz Aleksandrowicz – „Moja przygoda za piłką i gwizdkiem”
  • Wiktor Bołba – „Deyna. Geniusz futbolu. Książę nocy”
  • Andrzej Jucewicz – „Wielcy selekcjonerzy”
  • Bohdan Tomaszewski – „Przeżyjmy to jeszcze raz”
  • Andrzej Gowarzewski, Grzegorz Stański – „Mundial’78”
  • Paweł Wilkowicz – „Nienasycony”
  • Krzysztof Wyrzykowski, Tomasz Jaroński – „Rach-Ciach-Ciach, czyli pchamy, pchamy”
  • „Wielki finał” – praca zbiorowa
  • „Strzał w dziesiątkę” – praca zbiorowa
  • „Do boju Polsko” – publikacja wydana przez „Super Express”
  • „90 lat polskiego sportu” – publikacja wydana przez „Przegląd Sportowy”
  • „Piłka w grze” – część 1 „Polskie mundiale”
  • „Piłka w grze” – część 10 „Gra na polską nutę”
  • „Piłka w grze” – część 11 „Argentyna bierze wszystko”
  • „Piłka w grze” – część 12 „Polska: powtórka z historii”
  • „Piłka w grze” – część 19 „Najlepsi pomocnicy i napastnicy”

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 5 / 5. Licznik głosów 4

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

spot_img
Grzegorz Zimny
Grzegorz Zimny
Absolwent pedagogiki na Uniwersytecie Rzeszowskim. Fan historii sportu, ze szczególnym uwzględnieniem piłki nożnej. Pisał teksty dla portalu pubsport.pl. Od 2017 roku autor artykułów na portalu Retro Futbol, gdzie zajmuje się zarówno światową piłką nożną, jak i historiami z lokalnego, podkarpackiego podwórka, najbliższego sercu. Fan muzyki rockowej i książek.

Więcej tego autora

Najnowsze

„Przewodnik Kibica MLS 2024” – recenzja

Przewodnik Kibica MLS już po raz czwarty ukazał się wersji drukowanej. Postanowiliśmy go dokładnie przeczytać i sprawdzić, czy warto po niego sięgnąć.

Mário Coluna – Święta Bestia

Mozambik dał światu nie tylko świetnego Eusébio. Z tego afrykańskiego kraju pochodzi też Mário Coluna, który przez lata był motorem napędowym Benfiki i razem ze swoim sławniejszym rodakiem decydował o obliczy drużyny w jej najlepszych czasach. Obaj zapisali też piękną kartę występami w reprezentacji.

Trypolis, Londyn, Perugia, Dubaj – Jehad Muntasser i jego wszystkie ścieżki

Co łączy Arsene’a Wengera, rodzinę Kaddafich i Luciano Gaucciego? Wszystkich na swojej piłkarskiej drodze spotkał Jehad Muntasser, pierwszy człowiek ze świata arabskiego, który zagrał w klubie Premier League. Poznajcie jego historię!