Polska na igrzyskach #5: Spełnione marzenia

Czas czytania: 20 m.
0
(0)

Koniec lat sześćdziesiątych to czas sukcesów polskiej piłki klubowej. Świetne partie w europejskich pucharach rozgrywały Górnik i Legia. Wielu zawodników prezentowało wysoki poziom, jednak nie udawało się tego przełożyć na wyniki reprezentacji. Ryszard Koncewicz, który w latach 1968-70 samodzielnie prowadził narodową drużynę, miał po prostu pecha. Pechowo przegraliśmy eliminacje do mundialu w Meksyku. O jeden punkt wyprzedzili nas Bułgarzy. Kadra potrzebowała nowego impulsu, nowej wizji. Tę zapewnić miał pochodzący ze Lwowa, mający za sobą doświadczania z pracy w Legii i z drużyną młodzieżową – Kazimierz Górski.

Takim kolorem oznaczyliśmy w tekście hiperłącza, gdzie możesz poszerzyć swoją wiedzę. 

Piłkarze, którzy mieli stanowić o naszej narodowej drużyny w latach siedemdziesiątych, zadebiutowali już wcześniej. Kazimierz Deyna, Zygmunt Maszczyk, Adam Musiał, Antoni Szymanowski czy Jerzy Gorgoń swoje premierowe gry z orłem na piersi rozegrali za kadencji właśnie Koncewicza. Górski współpracował z kadrą już jakiś czas, ale dopiero z dniem 1 stycznia 1971 miał przejąć nowe obowiązki i zostać samodzielnym trenerem. Wcześniej prowadził młodzieżówkę, co dawało mu znakomity przegląd zawodników, którzy mogli przydać się w zespole. To właśnie tego argumentu użył prezes Wiesław Ociepka, żeby przekonać wahającego się lwowianina:

Co tu się namyślać – przez trzy lata pracowałeś w pocie czoła z ludźmi, którzy już tworzą kadrę narodową albo zostaną do niej w najbliższym czasie zaliczeni. Czy można w tej sytuacji znaleźć lepszego opiekuna pierwszej drużyny? A ponadto przeszedłeś wszystkie szczeble wtajemniczenia, od juniorów przez drużynę olimpijską do młodzieżowej, nie licząc zespołów klubowych pierwszej i drugiej ligi, do pełni szczęścia brakuje ci tylko kadry narodowej, nie korci cię, aby z nią spróbować? Zapewne brałeś pod uwagę taką możliwość, nadarza się okazja, abyś się sprawdził w nowej roli – wspominał Górski rozmowę z prezesem w książce Pół wieku z piłką.

Wejście z przytupem

Szkoleniowiec objął reprezentację w trakcie eliminacji do finałowego turnieju mistrzostw Europy w 1972 r. Polacy mieli na koncie domowe zwycięstwo 3:0 z Albanią i w perspektywie majowy rewanż na wyjeździe. Pierwsze zgrupowanie zorganizowane zostało już w styczniu w Wiśle. Górski był bardzo przejęty nową rolą i nie wiedział, jak zostanie przyjęty. Piłkarze życzliwie do niego podeszli. Zwracał uwagę na braki w przygotowaniu fizycznym, bez nadrobienia których nie było mowy o nawiązaniu walki z najlepszymi. W lutym reprezentacja rozpoczęła pobyt w jugosłowiańskiej miejscowości Porec, gdzie oprócz kadry przebywały też zespoły Legii i Górnika. Zajęcia ogólnorozwojowe prowadzono w trzech grupach, ale dla trenera najważniejsze było sprawdzenie formy graczy w meczu z renomowanym rywalem. Po sparingu z Hajdukiem Split miał już sporo materiału do analizy. Wygraliśmy go gładko, ale nie ustrzegliśmy się błędów. W swoim notesie Górski na czerwono zapisał:

Duet Lubański – Gadocha ma wszystkie dane ku temu, aby stanowić główną siłę uderzeniową reprezentacyjnej drużyny. Trzeba jednak jeszcze spełnić kilka warunków, aby tak się stało.

Pobyt w Jugosławii kończył się spotkaniem z NK Rijeką. W składzie zabrakło zawodników z Górnika, którzy musieli wracać do kraju. Mimo braku rozstrzygnięcia trener był zadowolony. Wyróżnili się: Deyna, Ćmikiewicz i Anczok. Prawdziwy test czekał Górskiego i jego wybrańców 5 maja. Wtedy to w Lozannie mierzyli się ze Szwajcarami. Trzon kadry stanowili zawodnicy Legii i Górnika. Jeszcze w pierwszych miesiącach roku mieli szanse powtórzyć sukcesy z poprzedniego sezonu, ale udział w europejskich pucharach zakończyli na ćwierćfinałach. Trener miał więc do dyspozycji graczy, którzy walczyli już tylko w lidze i łatwiej było skupić się na występach reprezentacji.

Polacy wygrali 4:2 i sprawili miły prezent debiutującemu szkoleniowcowi. Pierwsza połowa nie zachwyciła, ale w drugiej nasi reprezentanci grali koncertowo. Górski wspominał, że to w tym meczu drużyna w niego uwierzyła, a on uwierzył w nią. Zachwytu nad grą Polaków nie kryli nawet szwajcarscy dziennikarze.

Polska drużyna to prawdziwy tajfun, dosłownie rozniosła naszych i to w okresie, gdy tak wiele sobie po nich obiecywaliśmy. Jeśli gra Polaków nie jest efemerydą i jednorazowym wzlotem, mogą wkrótce postarać się o niespodzianki, jakich im dotąd raczej nie zwykło się przypisywać – pisano w zuryskim Sporcie.

Jeszcze przed spotkaniem trener spotkał Grzegorza Aleksandrowicza, który przekazał mu swoje opasłe notatki, w których opisywał szwajcarskich zawodników. Górskiemu bardzo się to przydało w trakcie układania planu i taktyki na mecz. Stwierdził, że być może warto gromadzić informacje o rywalu przed każdym pojedynkiem. Już wcześniej propozycję zorganizowania piłkarskiego wywiadu składał mu Jacek Gmoch. Teraz nadeszła pora, żeby ją zrealizować.

Albania, Grecja, Turcja i…

Tydzień później w Tiranie Górski po raz pierwszy poprowadził zespół w meczu o punkty. Remis 1:1 to jednak wynik dużo poniżej oczekiwań. Albańczycy dopiero uczyli się gry w piłkę, choć cztery lata wcześniej urwali punkt reprezentacji RFN, która tym samym straciła szansę na awans do Euro ’68. Na usprawiedliwienie można jedynie dodać, że panował wielki upał i było strasznie duszno. Po zdobyciu prowadzenia zlekceważyliśmy rywala i zostaliśmy skarceni. Zimny prysznic niewątpliwie przydał się kadrowiczom i sprowadził ich na ziemię po szwajcarskiej euforii.

Na przełomie maja i czerwca rozpoczęliśmy zmagania w kwalifikacjach do igrzysk olimpijskich w Monachium. Były przeprowadzone w dwóch etapach. Polacy w pierwszej rundzie musieli uporać się z Grekami. W Poznaniu wygraliśmy aż 7:0 i sprawa awansu została rozstrzygnięta. Pod Akropolem jednak czekał nas bardzo trudny mecz. Gospodarze przenieśli spotkanie do prowincjonalnego miasteczka Volos, gdzie nawierzchnia, na której mieliśmy grać, przypominała bardziej tor żużlowy. Po wielkich męczarniach Polacy zdołali jednak przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść i po bramce Deyny z rzutu wolnego wygrali 1:0. Kolejnym etapem miały być rozgrywki w trzyzespołowej grupie. Do nas trafili Bułgarzy i amatorska kadra Hiszpanii. Piłkarze z Kraju Róż uporali się z Brytyjczykami, a zawodnicy z Półwyspu Iberyjskiego odprawili drużynę Turcji.

Oba mecze z Grekami Górski traktował jako etap przygotowań do bardzo ważnego spotkania z RFN (eliminacje do Euro ’72) . Dlatego właśnie w tamtych spotkaniach postawił na najsilniejszy skład, mimo że graliśmy z amatorami. Zanim jednak nadszedł czas starcia z Niemcami, należało się uporać z Turkami (również eliminacje do Euro ’72). 22 września na stadionie Wisły w Krakowie rozbiliśmy ich 5:1, ale wynik był lepszy niż gra. Dopiero w drugiej połowie, kiedy goście opadli z sił, Polacy odzyskali rytm.

Sądząc po przebiegu pierwszej połowy, szanse na zwycięstwo nad najbliższym rywalem mamy, koledzy, niewielkie! – mówił po meczu świadomy braków Górski.

…zderzenie z niemieckim walcem

Miał rację. RFN rozbiło nas 3:1 na Stadionie Dziesięciolecia. Duże zaskoczenie to brak miejsca w drużynie dla Kazimierza Deyny, który jak mówił trener, był bez formy. W prasie winą za porażkę obarczono Jana Tomaszewskiego. W obliczu kontuzji Gomoli i niedyspozycji Czai, Górski nie miał wielkiego pola do manewru. Znał Tomka jeszcze z młodzieżówki, a ostatnio wykazywał niezłą formę. Jego niezbyt udane interwencje były pokłosiem słabej gry całej drużyny, zwłaszcza defensywy i graczy drugiej linii. Tomaszewski po tym nieudanym debiucie wypadł na jakiś czas z kadry, a jego miejsce między słupkami zajął Marian Szeja. Spotkanie na Stadionie Dziesięciolecia było ostatnim występem w kadrze świetnego obrońcy – Stanisława Oślizły.

Ty lebiego, w ząbek czesany, zajmij się lepiej trampkarzami – pisano w listach do selekcjonera.

Górski jednak się nie zrażał, choć krytykę wziął sobie do serca. Efektem tego było kilka zmian w składzie na mecz z Hiszpanami (eliminacje do IO 1974). To tam miało zaświecić słońce dla reprezentacji. Położone nad Zatoką Biskajską Gijón przywitało naszych zawodników jednak chłodem i chmurami. Polacy rozegrali naprawdę dobre spotkanie, ale dopiero po przerwie bramki strzelili Marx i Lubański. Dobra postawa debiutujących Ostafińskiego i Laty skłoniła szkoleniowca do postawienia na nich także w zbliżającym się rewanżowym spotkaniu z RFN.

W Hamburgu nasi nie mieli nic do stracenia. Zdecydowanym faworytem byli podopieczni Helmuta Schöna. Polacy zagrali bez kompleksów i postawili Niemcom twarde warunki. Rywal zagrał w najsilniejszym składzie, ale nie był w stanie sforsować naszych zasieków obronnych. Na środku defensywy świetną parę stworzyli Gorgoń i Ostafiński. Nasza drużyna pokazała, że potrafi grać jak równy z równym z najsilniejszymi na świecie. Choć miała jeszcze problemy z ustabilizowaniem formy, bo graliśmy w kratkę, to swoją postawą wzbudzili należyty szacunek. Udało się bezbramkowo zremisować.

Składam panu najserdeczniejsze gratulacje. Ale à propos: skąd pan wziął tę drużynę? Przecież to całkiem inna od tej, jaka wystąpiła przeciwko nam w październiku – gratulował Górskiemu niemiecki selekcjoner.

Pierwszy rok pod wodzą nowego szkoleniowca Polacy kończyli wyjazdem do Turcji. Sprawy awansu na turniej mistrzostw Europy były już rozstrzygnięte. W Izmirze, gdzie rozgrywano mecz, panowała godzina policyjna ze względu na ogarniające kraj zamieszki. Osłabieni brakiem Lubańskiego i Anczoka przegraliśmy 0:1. Nie ulega wątpliwości, że była to bardzo niemiła niespodzianka. Po stracie przypadkowej bramki, zamiast ruszyć do odrabiania strat, to Polacy trwonili czas na bezproduktywną wymianę podań i niepotrzebne dryblingi. Bez dwóch zdań nawet w osłabieniu, czy w słabszej formie powinniśmy wygrać to starcie. Była to setna porażka w historii występów Biało-czerwonych.

Cel? Monachium 1972!

To już stawało się powoli tradycją, że po porażkach w eliminacjach mistrzostw świata i Europy, uwagę kibiców zaczynały przykuwać kwalifikacje do turnieju olimpijskiego. Mieliśmy na koncie wygraną nad Hiszpanami, podobnie jak Bułgarzy. Jasne stało się więc, że walka o awans rozegra się między nami a zawodnikami z Półwyspu Bałkańskiego.

Rok 1972, który miał się okazać historycznym dla naszego piłkarstwa, rozpoczął się od kolejnego zimowego zgrupowania w Jugosławii. Urocze, letniskowe miasteczko Castel Stare, bardzo ciche i przytulne o tej porze roku, poprawiło kadrowiczom nastroje. Panująca atmosfera pomogła oczyścić głowy i skupić się na pracy. Górski zaczął przykładać dużą wagę do klubowych duetów i tercetów. Zgranie zawodników grających w jednym klubie chciał wykorzystać również w drużynie narodowej. Dodatkowo na początku roku oficjalny status uzyskał prowadzony przez Jacka Gmocha bank informacji. Przeprowadzone na obozie gry kontrolne z miejscowymi zespołami kończyły się różnymi rezultatami. To nie wyniki były wtedy najważniejsze. Trener chciał, żeby zawodnicy jak najwięcej grali, wypracowując automatyzmy, które przeniosą później na mecze o punkty. Próbował różnych rozwiązań taktycznych i personalnych. Od tego w końcu są takie zgrupowania.

Kiedy tylko terminarz na to pozwalał, reprezentacja rozgrywała sparingi z drużynami klubowymi. Zarówno tymi z kraju, jak i z zagranicy. Tak też było 22 marca, kiedy mierzyliśmy się z FC Chemie Halle z NRD. W Wałbrzychu wygraliśmy 3:2, a do kadry powrócił Hubert Kostka, który jak wspominał Górski, przypomniał sobie swoje najlepsze czasy. O ostatecznym kształcie drużyny na mecz z Bułgarami miał jednak zadecydować sparing z reprezentacją NRD, który 8 kwietnia rozegrano na stadionie ŁKS-u w Łodzi. Mimo że obie reprezentacje zagrały w najsilniejszych składach, to przed spotkaniem umówiono się, że będzie ono uznane za nieoficjalne. Niemcy postawili twarde warunki i takie było założenie sztabu – żeby zmierzyć się z grającym ostro i bezpardonowo rywalem. Wygraliśmy 2:1 po dwóch golach Lubańskiego. Bardzo dobrze zaprezentował się Jerzy Kraska, który tym występem zapewnił sobie miejsce w zespole.

Kłody pod nogami

Po dobrym spotkaniu z naszymi zachodnimi sąsiadami nasi reprezentanci pełni optymizmu wyruszyli do Bułgarii. Na miejsce rozegrania spotkania wybrano Starą Zagorę. Do przerwy wszystko wyglądało dobrze. Prowadziliśmy po golu Lubańskiego i byliśmy widocznie lepsi. W szatni strzelec gola zagrzewał kolegów do walki i zapewniał, że najgorsze już za nami i że wystarczy jeszcze jedna bramka, żeby rozstrzygnąć losy meczu.

Rzeczywiście źle nie jest, ale do końca pozostało jeszcze całe 45 minut. Jesteśmy lepsi niewątpliwie i grając tak, jak w pierwszej połowie powinniśmy zapewnić sobie zwycięstwo – wtórował mu szkoleniowiec.

To, co się jednak działo po przerwie zbulwersowało komentującego mecz Jana Ciszewskiego, a kibice, którzy oglądali mecz w telewizji, za swojego nowego wroga numer jeden uznali rumuńskiego arbitra – Victora Pădureanu. Sędzia najpierw dopatrzył się faulu Ostafińskiego w polu karnym, a kiedy Lubański próbował interweniować w sprawie tej decyzji, pokazał mu żółtą kartkę. Po tym, jak Bonew zamienił karnego na bramkę, Włodkowi puściły nerwy i w kierunku Rumuna rzucił kilka niewybrednych słów. Arbiter długo się nie zastanawiał i wyrzucił naszego kapitana z boiska. Wkrótce straciliśmy kolejne dwie bramki, choć po drodze sędzia nie uznał gola strzelonego przez Banasia. Przegrana 1:3 znacząco zmniejszyła nasze szanse na awans. Szerzej o spotkaniu i całym jego kontekście przeczytacie w tym artykule.

Dziesięć dni później bez pauzującego Lubańskiego wygraliśmy na stadionie szczecińskiej Pogoni z Hiszpanią. Dwie bramki w tym spotkaniu strzelił Zygmunt Maszczyk, dla którego były to jedyne trafienia w kadrze. Mimo zwycięstwa nastroje nie były najlepsze i krytykowano zespół za styl gry. Zachowaliśmy jednak minimalne szanse na awans, choć nie wszystko było zależne od nas. Musieliśmy wygrać u siebie z Bułgarami i liczyć na dobry wynik w meczu Hiszpania – Bułgaria. Ten ostatni warunek wydawał się bardzo trudny do zrealizowania, bo w pierwszym starciu tych zespołów piłkarze z Bałkanów roznieśli rywali aż 8:3.

Po kolei. Na początku maja oczy wszystkich były zwrócone na Warszawę. Nie mówiono o niczym innym jak o boju z Bułgarami. Reprezentacja była zasypywana telefonami i listami. Po ostatnim teście, jakim był sparing z juniorami, którzy przygotowywali się do turnieju UEFA, nadszedł czas, żeby stawić czoła przeciwnikom. Niesieni fantastycznym dopingiem na Stadionie Dziesięciolecia Polacy grali jak z nut. Nie pozostawili przeciwnikom wątpliwości, kto jest lepszy. Bohaterem spotkania okrzyknięto Jana Banasia, który dwukrotnie pokonał Stojana Jordanowa. Trzeciego gola dołożył w swojej pierwszej akcji, wprowadzony na kilka minut przed końcem, Joachim Marx. Dziennikarze nazwali ten manewr trenera pokerową zagrywką.

Mimo zwycięstwa ciągle nie byliśmy pewni występu w Monachium. Zdecydowano jednak, że przygotowania do igrzysk będą kontynuowane. Na rozstrzygnięcie musieliśmy czekać do 31 maja. Po drodze zremisowaliśmy jeszcze w sparingu ze Szwajcarią. Sztab usiadł nad planem przygotowań, ale myślami wszyscy byli w Burgos. Przekaz telewizyjny nie mógł zostać zrealizowany, więc zainteresowanym pozostała relacja radiowa. W napięciu czekano przed radioodbiornikami na wieści z dalekiej Hiszpanii. Nastroje kibiców zmieniały się kilkukrotnie, od radości przy prowadzeniu gospodarzy, po niepewność, kiedy goście wyrównali. Ostatecznie padł wyczekiwany przez nas remis 3:3. Świetny mecz rozegrał Enrique Castro González, czyli Quini – legendarny snajper Sportingu de Gijón, z którego później trafił do Barcelony. Strzelił trzy bramki i w pewnej mierze również jemu zawdzięczamy awans.

Zakwalifikowaliśmy się dość szczęśliwie, dlatego musimy wypaść w Monachium jak najlepiej, aby nie mówiono potem, że wszystko zmarnowaliśmy – zakończył toast wznoszony za naszą drużynę po radiowej transmisji Górski.

Przedolimpijskie zgrupowanie pod Tatrami

Na początku czerwca dowiedzieliśmy się, że naszymi rywalami na igrzyskach będą drużyny NRD, Ghany i Kolumbii. O ile o naszych sąsiadach wiedzieliśmy sporo, o tyle egzotyczne drużyny z Afryki i Ameryki Południowej były dla nas tajemnicą. Wielkie pole do popisu miał więc Jacek Gmoch i jego bank informacji. Z powierzonego zadania wywiązał się bez zarzutów. O zawodnikach kolumbijskich najwięcej mieli do powiedzenia zawodnicy Górnika, którzy kilkukrotnie odwiedzali ten kraj podczas swoich tournée. Radzili sobie wtedy z zawodowcami z kraju szmaragdów, więc amatorzy, z jakimi mieli zmierzyć się na igrzyskach, nie stanowili poważnego wyzwania.

22 lipca – w dniu narodowego święta nasza drużyna rozegrała towarzyski mecz ze słynnym urugwajskim Peñarolem. Klub miał wtedy trochę słabszy okres, bez znaczących sukcesów na arenie międzynarodowej, ale mimo to był solidnym przeciwnikiem. Górski wypróbował aż 17 zawodników, w tym kilku dryblerów, a uwagę zwróciła dobra forma napastnika krakowskiej Wisły – Kazimierza Kmiecika. Wygraliśmy 2:0, a bramki strzelali właśnie Kmiecik i Lato. Kolejny sprawdzian zaplanowano na 8 sierpnia. Kadrę miała przetestować Polonia Bytom. Ślązacy wygrali 3:0, a złośliwi sugerowali wymianę reprezentantów na piłkarzy z Bytomia.

Był to rzeczywiście spektakl żałosny, a tak fatalnie grających zawodników nie widziałem podczas mojej dotychczasowej kadencji. Byłem po prostu wściekły, schodząc do szatni przy potężnym akompaniamencie gwizdów i niewybrednych okrzyków, padających spośród licznie zebranej publiczności na miejskim stadionie w Bielsku-Białej – wspominał selekcjoner w swojej książce „Z ławki trenera”.

Górski jednak dostrzegał też dobre strony tej porażki. Zimny prysznic z pewnością przydał się kadrowiczom. W autokarze, który po meczu wiózł zawodników do Zakopanego, panowała grobowa cisza. Otrzeźwienie w meczu z bytomianami przyniosło jednak skutek. 11 sierpnia w kolejnym sparingu z rumuńską drużyną Jiul Petroşani zagraliśmy już zgodnie z oczekiwaniami i wygraliśmy 4:0. Dwa dni później ponownie potykaliśmy się z Rumunami i tym razem zwyciężyliśmy jeszcze wyżej, bo aż 7:0. 17 sierpnia odbył się kolejny sprawdzian. Tym razem rywalem był zespół złożony z połączonych drużyn Chełma i Górnika Libiąż. Przeciwnik miał naśladować styl gry reprezentacji Ghany. We wszystkich tych spotkaniach Górski eksperymentował i poddawał egzaminom ewentualnych dublerów.

Bank informacji również nie próżnował. Sztab wiedział już bardzo dużo o rywalach z opasłych teczek Jacka Gmocha. Każda z nich z podpisami Ghana, Kolumbia i NRD zawierała szereg bardzo przydatnych informacji. Znalazły się tam szczegóły na temat wyszkolenia rywali, poziomu ich gry, skłonności do ostrych starć. Dokładnie scharakteryzowano piłkarzy, ale także trenerów. Gmoch uważał, że osobowość szkoleniowców może mieć ogromny wpływ na postawę zespołu.

Po kolejnym teście, tym razem w Nowej Hucie z węgierskim Csepel SC, który tylko zremisowaliśmy, zgrupowanie dobiegało końca. 21 sierpnia w wieczór kończący pobyt w Zakopanem odbyło się uroczyste pożegnanie. Było ognisko, ludowy zespół i kapela góralska. Były też skoki przez ogień i pasowanie na zbójników.

Każdego z nas musnęła po ramieniu ciupaga, a w podarunku otrzymaliśmy po czarnym kapeluszu z muszelkami – wspominał trener.

Monachium 1972 – powrót na piłkarską mapę świata

Ślubowanie reprezentanci złożyli 23 sierpnia. W imieniu zawodników głos zabrał Hubert Kostka. Potem jeszcze zorganizowano wieczór wspomnień z Władysławem Szczepaniakiem. Członek olimpijskiej kadry z Berlina opowiadał o występie Polaków na igrzyskach w 1936 r.

Zajęliśmy wtedy czwarte miejsce, ale mogło być lepiej, gdyby nie błędy taktyczne, a raczej upór ówczesnego selekcjonera – oceniał.

Ostatecznie 24 sierpnia do Monachium odleciała reprezentacja w następującym składzie: Hubert Kostka, Zygmunt Anczok, Jerzy Gorgoń, Włodzimierz Lubański i Zygfryd Szołtysik (wszyscy Górnik), Lesław Ćmikiewicz, Kazimierz Deyna i Robert Gadocha (wszyscy Legia), Joachim Marx, Zygmunt Maszczyk i Marian Ostafiński (wszyscy Ruch), Jerzy Kraska i Ryszard Szymczak (obaj Gwardia), Antoni Szymanowski (Wisła) Zbigniew Gut (Odra Opole), Grzegorz Lato (Stal Mielec), Andrzej Jarosik (Zagłębie Sosnowiec) i Marian Szeja (Zagłębie Wałbrzych).

Po wylądowaniu piłkarze udali się do wioski. Przez szyby autobusu podziwiali kolejne mijane dzielnice. Prezes Nowosielski zarządził, że wszyscy mają zrobić się na wysoki połysk, żeby godnie się prezentować na otwierającej igrzyska defiladzie. Przez chwilę zastanawiano się, czy piłkarze powinni brać w niej udział, bo pierwszy mecz był zaplanowany już dwa dni po niej. Nikt jednak nie miał zamiaru rezygnować z udziału w tej uroczystości.

Panie trenerze, jak to, zrezygnować z olimpijskiego pochodzi pod biało-czerwoną flagą? To tak, jakby „być w Rzymie i papieża nie widzieć” – skomentował sprawę Lubański.

Podczas defilady zawodnicy rywalizowali między sobą, kto równiej stawia krok i wyżej podnosi głowę. Kiedy zapłonął olimpijski znicz, wszyscy poczuli się prawdziwymi olimpijczykami. Zastanawiali się, czy będzie im kiedykolwiek dane zagrać na tym stadionie. Marzyli o awansie do drugiej rundy, być może nawet o medalu.

Nerwy w debiucie

Na pierwszy ogień szła amatorska drużyna Kolumbii. Wszyscy byli raczej spokojni o wynik, ale trener przypominał, że piłka jest okrągła. Dzień poprzedzający mecz upłynął na zwiedzaniu miasta, po obiedzie obejrzano też mecz RFN – Malezja. Każdy był już jednak myślami przy starciu z Kolumbijczykami. Mecz rozgrywaliśmy w Ingolstadt, gdzie udaliśmy się specjalnym pociągiem. Wszyscy byli bardzo stremowani przed premierowym olimpijskim bojem, ale starali się nie dawać tego po sobie poznać. Kiedy dotarliśmy na stadion, to Kolumbijczyków jeszcze nie było. Okazało się, że przyjechali autokarem. Szef banku informacji donosił, że wybrali ten środek transportu, bo prezes federacji miał koszmarny sen. Śniło mu się podobno, że uciekał przed goniącą go lokomotywą po niekończących się szynach. Wiele nie brakowało, a przyznano by nam walkower.

Latynosi od początku ruszyli do ataku, a groźny strzał oddał ich lider Alvaro Santamaria. Polacy zaczęli nerwowo i wyraźnie się gubili. Dopiero po bramce Deyny, którą strzelił po ponad kwadransie gry, sytuacja nieco się uspokoiła. Do przerwy prowadziliśmy już 3:0. Drugą bramkę zdobył również Deyna, a trzecią dorzucił Gadocha. W przerwie trener zapytał chłopaków, czy mają już tremę za sobą i czy w ogóle była.

Oj, była, była! To przez olimpiadę, która zrobiła na nas tak niebywałe wrażanie. Ja, chociaż z niejednego pieca sportowego chleb jadłem, poczułem się tu zagubiony jak nowicjusz. Dziś też czułem przyspieszony rytm serca, kiedy wychodziliśmy na murawę – odpowiedział za wszystkich Hubert Kostka.

Trener uczulił piłkarzy, żeby pilnowali wyniku i zabezpieczyli tyły. Nie do końca się to udało, bo dali sobie wbić jedną bramkę. Na szczęście błysnął Robert Gadocha, który dorzucił jeszcze dwa trafienia, w tym jedno z rzutu wolnego. Kolumbia nie miała wiele do powiedzenia w starciu z Orłami Górskiego. Pierwsze spotkanie, którego tak bardzo się obawiano, wypadło zdecydowanie na plus.

Bój z Afrykanami

30 sierpnia graliśmy z Ghaną. Była ona naszym pierwszym rywalem z czarnej Afryki w historii. Przegrali w swoim pierwszym meczu na igrzyskach z NRD 0:4 i starciu z nami chcieli zatrzeć złe wrażenie. Kiedy obaj trenerzy spotkali się w pociągu do Regnesburga, trener Afrykańczyków, którego nazywano Ramseyem Czarnego Lądu, zapowiadał, że Polaków czeka trudne spotkanie.

Jeszcze do dziś nie mogę ochłonąć, jak to się stało, że tak wysoko przegrzaliśmy z NRD, ale wyciągnęliśmy z porażki wnioski i zadbamy o to, aby nie powtórzyć popełnionych błędów – mówił Kumi Gyanfim w kurtuazyjnej rozmowie z naszym selekcjonerem.

Wydawało się, że nerwy opuściły naszą drużynę po spotkaniu z Kolumbią. Jednak w starciu z Ghaną znowu graliśmy nieudolnie. Dopiero w 42. minucie na prowadzenie wyprowadził nas Włodzimierz Lubański. Od początku drugiej odsłony Kmiecika zmienił Marx, który wniósł sporo ożywienia w ataku. To on właśnie zaliczył asystę przy trafieniu Gadochy, który podwyższył na 2:0. Według trenera dobrze zagraliśmy tylko ostatnie 15 minut, kiedy udało się zdobyć dwa kolejne gole. Na listę strzelców wpisali się niezawodni Deyna i ponownie Gadocha. Mimo że przed meczem i w przerwie w szatni Afrykanów miały być odprawiane czary i zaklęcia, to na niewiele się to zdało. Polacy wykonali plan w stu procentach. Po dwóch meczach mieli komplet punktów i  o pierwsze miejsce w grupie mieli zagrać 1 września z NRD.

Koncert Gorgonia

Przed spotkaniem z Niemcami, Górski postanowił zamieszać składem. Grającego na środku obrony Ćmikiewicza przesunął do drugiej linii, a jego miejsce zajął Ostafiński. W pierwszym składzie znalazło się miejsce dla debiutanta. Był nim Zbigniew Gut, czyli człowiek, który się nie męczył. Miał spełniać zadanie wahadłowego, wspierającego dwójkę napastników.

Mecz zaczął się zgoła inaczej niż dwa poprzednie. Już w 6. minucie objęliśmy prowadzenie. W zamieszaniu po rzucie rożnym strzelał Lubański. Wybita przez obrońcę piłka trafiła wprost pod nogi Gorgonia, który doskonale wiedział co z nią zrobić. Nie dał bramkarzowi najmniejszych szans i od tej pory mogliśmy grać nieco spokojniej. Tuż przed przerwą jednak rywale uzyskali wyrównanie. Świetnie bronił Croy i Polacy dwoili się i troili, ale nie byli w stanie go pokonać. Od czego jednak mieliśmy Gorgonia? W 64. minucie po interwencji obrońców, piłkę przejął właśnie on. Podprowadził ją kilka metrów i huknął jak z armaty. Uderzył z ponad 30 metrów nie do obrony. Bramkarz nie miał nic do powiedzenia.

Zagrywki taktyczne Górskiego opłaciły się. Niemcy nie byli przygotowani na taką grę. Nie znali ani Guta, ani Ostafińskiego. Dziwili się, że Gorgoń zapuszczał się w pole karne. Po meczu trener Buscher pytał naszego selekcjonera, co my dzisiaj graliśmy. A pan Kazimierz z charakterystycznym dla siebie spokojem odparł:

Futbol. Ofensywną defensywę.

Niemiec pokiwał głową i skomplementował naszą grę. Wyraził nadzieję, że być może jeszcze się spotkamy podczas turnieju. A to oznaczałoby potyczkę z NRD w finale.

Byliście bez wątpienia lepsi. Licząc jeszcze rzut karny, którego nie wykorzystał Gadocha, należało wam się zwycięstwo. Ale gramy dalej w olimpijskim turnieju i kto wie, czy nie znajdzie się jeszcze okazja do rewanżu! – mówił w pomeczowej rozmowie z Górskim.

Historia lubi się powtarzać… Dania. Po raz kolejny…

Z kompletem zwycięstw zameldowaliśmy się w drugiej rundzie. Tam naszymi rywalami było Maroko, ZSRR i… Dania. Po raz trzeci trafiliśmy na Skandynawów w trakcie olimpijskich turniejów. Mieliśmy z nimi rachunki do wyrównania, bo to oni pozbawili nas szans na dobry wynik w Helsinkach i w Rzymie. Po poznaniu rozkładu meczów okazało się, że znowu czekają nas same mecze w odległych miejscowościach.

Z Duńczykami graliśmy w Ratyzbonie. Pomiędzy meczami mieliśmy tylko dzień odpoczynku, więc tempo było dość mocne, a czasu na regenerację mało. O ile w meczu z NRD to rywal był zaskoczony naszą grą, o tyle w kolejnym starciu to przeciwnik przechytrzył nas. Obrona z trudem dawała sobie radę z szybkim duńskimi napastnikami. Jak w ukropie uwijał się Hubert Kostka. W 28. minucie wypuścił piłkę z rąk po rzucie wolnym, a Hansenowi nie pozostało nic innego jak ją przejąć i skierować do siatki. Po raz pierwszy na tym turnieju przegrywaliśmy.

Drużyna wzięła się ostro do roboty, przejęła inicjatywę, ale na niewiele się to zdało. W końcu jednak z dobrej strony pokazał się Lubański. Przejął podanie od Szołtysika, minął jednego rywala, drugiego i kiedy wydawało się, że będzie chciał minąć kolejnego, sprytnie podał do niepilnowanego Deyny. Legionista nie zmarnował sytuacji i wyrównał.

Po pierwszej słabej połowie remisowaliśmy 1:1. Przyszliśmy do szatni i zaczęliśmy  się ze sobą kłócić, bo dobrze wiedzieliśmy, że graliśmy źle. (…) Pan Kazimierz wszedł w trakcie naszej kłótni do szatni. Zobaczył, co się dzieje (…) i co zrobił? Wyszedł cicho z szatni, stanął pod prysznicami, nie pokazując się na oczy, my zaś kontynuowaliśmy to ostre, bardzo silne krytykowanie siebie nawzajem (…). Gdy napięcie już troszeczkę opadło, pan Kazimierz wszedł do szatni, popatrzył na nas i powiedział: „Panowie, przysłuchiwałem się. Słyszałem, co sobie powiedzieliście. Już wystarczy. Teraz proszę, żebyście ten mecz wygrali”. I wyszedł z szatni. A my zostaliśmy z tą jego reakcją, bardzo wszystkim zaskoczeni. I w efekcie w drugiej połowie wyszliśmy jak szaleńcy na boisko – wspominał Lubański.

Druga połowa toczyła się pod nasze dyktando. Mieliśmy sporo okazji do przechylenia szali zwycięstwa na swoją korzyść, ale niestety nie udało się żadnej z nich wykorzystać.

Trudno się dziwić podłym nastrojom po ostatnim gwizdku. To spotkanie mogło decydować o medalach. Remis z Danią komplikował naszą sytuację w grupie. Jeśli chcieliśmy myśleć o walce w finale, to nie było już miejsca na najmniejsze potknięcia.

Jak myśmy chcieli ten mecz wygrać! Prawda, koledzy? Tak bardzo się staraliśmy, a nic nam nie wychodziło. Zastanawia mnie ponadto fakt, że zmęczenie odczułem zbyt wcześnie – emocjonował się Lubański w drodze powrotnej.

Mecz o wszystko

Po starciu z Duńczykami zintensyfikowano zabiegi odnowy biologicznej i zmieniono nieco trening. Z ZSRR graliśmy w Augsburgu 5 września. Tego samego dnia w wiosce olimpijskiej rozległy się strzały. Kiedy zbliżał się pierwszy gwizdek, pojawiła się informacją, że wszystkie zawody są wstrzymane do odwołania. Zawodnicy, którzy już byli na boisku, ale wobec takiej decyzji zaczęli schodzić do szatni. Z trybuny dziennikarskiej zbiegli nasi sprawozdawcy z informacją, że przecież na monitorach widać, że zapaśnicy kontynuują zmagania. Okazało się, że mieli tylko dokończyć bieżącą serię walk. Ktoś rzucił hasłem, żeby podać do centrali, że mecz też się rozpoczął. Organizatorzy przychylili się do tego pomysłu, podobnego zdania była ekipa radziecka. Koniec końców mecz się rozpoczął.

Drużyna radziecka o początku przeważała. Znowu dobre zawody rozgrywał Hubert Kostka, ale niestety do czasu. Błochin otrzymał piłkę na lewym skrzydle i wychodząc sam na sam z naszym bramkarzem, nie miał większych problemów z umieszczeniem piłki w siatce. W defensywie popełnialiśmy sporo błędów, a w ataku graliśmy nieporadnie. Nie wyglądało to dobrze. Olimpijski medal zaczynał znikać za horyzontem. Do końca pierwszej odsłony wynik nie uległ zmianie, a dodatkowo boisko musiał z powodu urazu opuścić Gorgoń, którego zastąpił Kraska. Wariant z Gutem, który miał atakować po skrzydle, który tak dobrze sprawdził się w spotkaniu z NRD, tutaj nie przynosił oczekiwanych rezultatów.

A ja jednak uważam, że najgorsze mamy za sobą. Jedna stracona bramka nie przesądza jeszcze o wyniku meczu – pocieszał kolegów w przerwie Lubański.

Druga połowa był jednak dużo lepsza w naszym wykonaniu. Rywale od początku spotkania narzucili nam wysokie tempo i powoli zaczynali opadać z sił. Z każdą minutą coraz bardziej wydawało im się, że mecz jest już rozstrzygnięty. Nie spieszyli się z rozegraniem piłki, bo przecież wynik był dla nich korzystny. Polacy dochodzili coraz bardziej do głosu, zapuszczaliśmy się na pole karne, ale celnych strzałów brakowało. Górski stwierdził, że pora wzmocnić ofensywę świeżym zarodnikiem. Zwrócił się do siedzącego na ławce Andrzeja Jarosika, żeby szykował się do wejścia. Miał zastąpić Guta, ale piłkarz sosnowieckiego Zagłębia wcale nie rwał się do gry. Zawahał się i z wyrzutem odparł: Teraz?. Górski wobec takiej postawy piłkarza postanowił wpuścić na boisko Szołtysika.

Wobec tego ty Mały, zastąpisz Guta.

Do końca spotkania zostało 20 minut. Górski wykorzystał ostatnią zmianę i mógł już tylko z ławki przyglądać się, jak radzą sobie jego podopieczni. W 79. minucie w dogodnej sytuacji znalazł się Lubański. Został ewidentnie sfaulowany i norweski sędzia nie zawahał się ani chwili i wskazał na jedenasty metr. Jako poszkodowany nie powinien wykonywać rzutu karnego. Odpowiedzialność spadła więc na Deynę.

Zawodnikiem wyznaczonym do jego wykonania byłem ja, ale podświadomie czułem, że nie powinienem tego robić, zwłaszcza po faulu. Po prostu powiedziałem sobie „Nie! Nie będę wykonywał tego rzutu karnego”. Zwróciłem się do Deyny i tłumacząc, że dostałem po nogach, mówię: „Kaziu, strzelaj”. Naprawdę brak mi było w tamtym momencie pewności siebie, czułem silne zdenerwowanie wewnętrzne, co nigdy mi się nie zdarzało w takich sytuacjach.(…) Po krótkich oporach wziął piłkę, ustawił ją i strzelił gola – wspominał tamtą sytuację Lubański w książce Życie jak dobry mecz.

Sam wykonawca tego karnego i postawę radzieckiego bramkarza zapamiętał tak:

Rudakow to był ubrany na czarno zwalisty facet o ponurym wyrazie twarzy. Chyba nigdy się nie uśmiechał. Największe wrażenie zrobiły na mnie jego ręce. Kiedy stanął na środku bramki i rozłożył je, wydawało się , że sięga nimi obydwu słupków.(…) Potem przesunął się trochę, jak gdyby wbrew logice, w jedną stronę, zachęcając mnie do strzału tam, gdzie go nie było. Zbyt prosta była to kalkulacja. Ja już wiedziałem, że muszę trafić przy słupku, przy którym stoi bliżej. Też niby wbrew logice. (…) Rudakow wyraźnie chciał spojrzeć mi w oczy, doszukując się moich myśli, a ja, przyznaję, trochę się tego bałem. Spojrzałem więc dopiero wtedy, kiedy ruszyłem do piłki. (…) Myśląc, że się go przestraszę i wybiorę łatwiejszy wariant, rzucił się w prawą stronę bramki. Nie zdążył. Trafiłem obok słupka, dokładnie tam, gdzie chciałem. Dopiero wtedy uszło ze mnie powietrze – fragment książki Stefana Szczepłka „Deyna”.

Polacy wrócili do gry. Rywal rzucił się do odrabiania strat. Do końca meczu pozostawało dziesięć minut. Wprowadzenie Szołtysika okazało się strzałem w dziesiątkę. Znakomicie rozumiał się z Lubańskim, z którym przecież grał w Górniku. Wreszcie w 87. minucie stało się to, na co czekali wszyscy polscy kibice. Piękny rajd lewą stroną przeprowadził Gadocha. Ściągnął na siebie uwagę dwóch obrońców, dzięki czemu więcej miejsca zrobiło się dla Lubańskiego i Szołtysika. Legionista zacentrował do Włodka, a ten w kapitalny sposób zamarkował przyjęcie piłki i przepuścił ją do klubowego kolegi. Rudakow nie miał szans wobec silnego strzału Małego w sam róg.

Drużyna wracała w szampańskich nastrojach do Monachium. Trener jednak przypominał, że wciąż mają do rozegrania dwa mecze. Przegląd Sportowy pisał, że zwycięstwo polskich piłkarzy nad ZSRR otwiera drogę do wielkiego finału.

Formalność z Marokiem

Najpierw trzeba było jednak pokonać Maroko. Może dziwić ich obecność na tym etapie rozgrywek, ale wystarczyło, że okazali się w grupie lepsi od USA i Malezji, a więc drużyn nie najsilniejszych. Rywale zdawali sobie sprawę z naszej wyższości.

Od początku turnieju miałem jeden żelazny typ do złotego medalu: drużynę radziecką. Po waszym zwycięstwie, upatruję pewnego niemal kandydata do tego tytułu w Polsce – mówił Górskiemu trener Maroka Hiszpan José Barinaga.

Mecz rozpoczął się dla nas znakomicie. Już dwie minuty po pierwszym gwizdku na listę strzelców wpisał się Kmiecik. W 10. minucie na 2:0 podwyższył Lubański i było po meczu. Jeśli Marokańczycy mieli jakiekolwiek nadzieje na dobry wynik, to wtedy je właśnie stracili. Dodatkowo w 26. minucie piłka po strzale Gadochy odbiła się od poprzeczki, następnie od słupka i wpadła w ręce bramkarza Mohameda Hazzaza. Tuż przed przerwą skapitulował po raz trzeci. Tym razem z rzutu karnego pokonał go Deyna.

W drugiej połowie trener Marokańczyków wymienił bramkarza i wprowadził na boisko Ahmeda Belkorchiego. Miał trochę więcej szczęścia od swojego kolegi. Wpuścił tylko dwie bramki. Pierwszy raz skapitulował po strzale Gadochy z rzutu wolnego. Drugi raz wyciągał piłkę z siatki po strzale Deyny, który wcześniej minął z piłką czterech rywali. Do ostatniego gwizdka pozostało 25 minut, Polacy nie forsowali tempa i szanowali piłkę. Maroko było wyraźnie słabsze. Niestety grali dosyć brutalnie, a najboleśniej się o tym dowiedział Antoni Szymanowski. Siedem minut przed końcem zniesiono go z boiska na noszach. Finał miał obejrzeć z nogą w gipsie.

O krok od spełnienia marzeń

Wreszcie mogliśmy zagrać na głównej arenie igrzysk. 10 września stanęliśmy naprzeciw drużyny węgierskiej. Madziarzy szykowali się do trzeciego z rzędu występu w finale igrzysk. To im przed spotkaniem dawano więcej szans na końcowy triumf. Po obejrzeniu nagrań wcześniejszych spotkań z udziałem Węgrów trzem najgroźniejszym zawodnikom Górski przydzielił osobistych opiekunów. Ćmikiewicz miał zająć się Antalem Dunaiem, Maszczyk Belą Varadim, a Kraska Lajosem Kocsisem. Lubańskiemu zmieniono rolę. Z tego, który kończył akcję, miał stać się tym, który je buduje, co miało wprowadzić zamieszanie w szeregi rywali.

Stadion Olimpijski przywitał głównych aktorów widowiska strugami ulewnego deszczu. Walka była twarda, ale grano fair. Próżno było szukać złośliwych fauli. Gra była wyrównana, ale nieznaczna przewaga zaczęła rysować się po naszej stronie. Kiedy wydawało się, że wkrótce udokumentujemy naszą przewagę golem, chwila nieuwagi kosztowała nas bardzo drogo. Po błędzie Deyny piłkę przejął Varadi i strzelił z bardzo ostrego kąta, pokonując Kostkę. Trzy minuty przed końcem pierwszej odsłony podcięto nam skrzydła.

W szatni było gorąco. Niektórzy mieli pretensje do Deyny, ale wziął go w obronę Lubański. Górski stwierdził, że przekona swoich podopiecznych, że nie wszystko stracone i zaczął chwalić ich dobrą grę. Z premedytacją przesadzał, ale jego zabieg przyniósł oczekiwany skutek. Na drugą połowę wyszła zupełnie inna drużyna.

Trenerze, jeśli jesteśmy tacy dobrzy, jak pan mówi, to musimy wygrać. Będzie 2:1 – mówił Gadocha.

Już w dwie minuty po rozpoczęciu drugiej partii Polacy wyrównali. Po podaniu Szołtysika piłkę przejął Deyna. Popisał się znakomitym dryblingiem, minął paru rywali i oddał precyzyjny strzał tuż obok lewego słupka. Udanie zrehabilitował się z błąd sprzed przerwy. Od tej chwili Polakom urosły skrzydła. Wychodziło im wszystko. Węgrzy próbowali uporządkować swoją grę, starali się kontratakować, ale nasza twardo grająca obrona nie pozwalała im na wiele. W 68 minucie znowu swój geniusz potwierdził Deyna. Nie ma chyba wśród polskich kibiców kogoś, kto nigdy nie wiedział tej bramki.

Kilka minut później bohater spotkania opuścił boisko, a jego miejsce zajął gwardzista Ryszard Szymczak, dla którego debiut był jednocześnie pożegnaniem z kadrą. Na kwadrans przed końcem kapitalną trójkową akcję Szołtysika, Lubańskiego i Kraski strzałem kończył Gadocha, ale uderzył za wysoko. Cztery minuty przed końcem Węgrzy mieli szansę na wyrównanie. Z odległości dwudziestu paru metrów egzekwowali rzut wolny, ale Kostka nie dał się tym razem zaskoczyć.

Wygraliśmy zasłużenie, bo byliśmy w tym dniu zespołem zdecydowanie lepszym. Zasłużyliśmy na złoto – wspominał Lubański.

Wraz z ostatnim gwizdkiem rozpoczął się taniec radości. Polska drużyna została mistrzem olimpijskim. Mazurek Dąbrowskiego na niemieckiej ziemi musiał smakować szczególnie. Polacy pokazali charakter. Mimo że przegrywali, to potrafili odrobić straty, podobnie jak w meczu z ZSRR. Na Okęciu witały ich tłumy. Potem przyszła kolej na oficjalne podziękowania, odznaczenia i spotkania z oficjelami.

Narodziła się drużyna, która miała nam przynieść jeszcze sporo powodów do radości. Dla niektórych złotych medalistów był to ostatni duży turniej. Albo zakończyli kariery, jak Kostka, albo przeszkodziły im kontuzje, jak Anczokowi czy Krasce. Nie byłoby jednak sukcesu, gdyby nie trener Górski. Potrafił zebrać zawodników, którzy przecież już wcześniej grali w kadrze. Odpowiednio ich ze sobą zestawił i umotywował. Doprowadził narodową drużynę do JEDYNEGO złotego medalu na dużej imprezie. Czy ktoś kiedyś będzie w stanie powtórzyć jego osiągnięcia? Czy jeszcze kiedyś zobaczymy złote medale na szyjach naszych zawodników? To może być trudne, ale nie niewykonalne. Później przecież bardzo blisko był Janusz Wójcik… ale o tym w innym odcinku.

BARTOSZ DWERNICKI

Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 0 / 5. Licznik głosów 0

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

spot_img
Bartosz Dwernicki
Bartosz Dwernicki
Pierwsze piłkarskie wspomnienia to dla niego triumf Borussii Dortmund w Lidze Mistrzów i mecze francuskiego mundialu w 1998 r. Później przyszła fascynacja Raúlem i madryckim Realem. Z biegiem lat coraz bardziej jednak kibicuje konkretnym graczom niż klubom. Wielbiciel futbolu latynoskiego i afrykańskiego, gdzie szuka pozostałości futbolowego romantyzmu. Ciekawych historii poszukuje też w futbolu za żelazną kurtyną. Lubi podróże i górskie wędrówki.

Więcej tego autora

Najnowsze

Europejski triumf siatkarskiej Resovii – wizyta na finale Pucharu CEV

19 marca 2024 roku Retro Futbol było obecne na wyjątkowym wydarzeniu. Siatkarze Asseco Resovii podejmowali w hali na Podpromiu niemiecki SVG Luneburg w rewanżowym...

Jerzy Dudek – bohater stambulskiej nocy

Historia kariery jednego z najlepszych polskich bramkarzy ostatnich dziesięcioleci

Magazyn RetroFutbol #1 – Historia Mistrzostw Europy – Zapowiedź

Wybitni piłkarze, emocjonujące mecze, niezapomniane bramki, kolorowe miasta, monumentalne stadiony i radość kibiców na trybunach. Mistrzostwa Europy tworzą jedne z najlepszych piłkarskich historii. Postanowiliśmy...