Są takie wydarzenia w życiu, które Anonimowy Korespondent określa prostą frazą „must be”. Na krótkiej liście znajdują się z pewnością chrzciny, ślub i finał Pucharu Polski w piłce nożnej. Niestety 500+ obrodzi chrzcinami wśród znajomych najwcześniej za pół roku, a wysyp ślubów zwykle pojawia się pod koniec wakacji. W takich okolicznościach decyzja o wyjeździe na święto polskiej piłki w Warszawie nie miała żadnej godnej siebie alternatywy.
Po ostatniej przygodzie z PZPN miałem małe obawy odnośnie otwartości Związku na mój wniosek akredytacyjny. O ile ciągły dostęp do portalu dla mediów był znakiem raczej dobrym, o tyle fala hejtu w stylu „co za debil zadał to pytanie”, czy „trener dobrze zjechał frajera”, oprócz uśmiechu na twarzy wywołała również niepokój związany z możliwą odmową akredytacji. No cóż, nie pozostało mi nic innego, niż spróbować szczęścia. Pełen nadziei kliknąłem jarzący się czerwonym fontem napis „akredytuj”. Los pod postacią decydentów PZPN okazał się łaskawy i obdarował mnie zaproszeniem na Stadion Narodowy.
Przeczytaj także: „Z życia anonimowego korespondenta”
Zanim jeszcze otrzymałem potwierdzenie akredytacji, moja Piękniejsza Połówka zaczęła się domyślać niecnych planów meczowych, dopytując „gdzie jedziemy na majówkę”. Sądzę, że odpowiedź „ja jadę na mecz, ty rób co chcesz”, nie byłaby najwyżej punktowaną w tym konkursie. Oczywiście mógłbym próbować przeciągać temat, udzielając wymijających odpowiedzi, jednak prawdopodobnie efekt byłby odwrotny do zamierzonego. Pozostało podjąć męską decyzję… i spróbować się dogadać.
-kochanie, a co byś powiedziała na majówkę w Warszawie? Pochodzilibyśmy po muzeach, zwiedzili miasto…
-no nie jestem przekonana, byliśmy tam rok temu na majówce i pamiętasz, jak denerwowałam się tym całym tłumem kibiców, co pojechali na jakiś głupi mecz
-ekhm… wiesz… bo jest pewne prawdopodobieństwo, że będę musiał iść na mecz, bo redakcja nie ma kogo wysłać i w ogóle sama rozumiesz…
-wiedziałam, że coś kombinujesz… a co ja w tym czasie będę robić, jak ty będziesz na stadionie?
-oj dwie godzinki wytrzymasz, ja w tym czasie szybko obskoczę ten mecz, a resztę weekendu spędzimy razem…
Musicie wiedzieć, że anonimowy korespondent, oprócz naturalnie wrodzonych predyspozycji reporterskich, posiada również całkiem niezłe umiejętności negocjacyjne. Efektem tego jest ten tekst, pisany na kolanie pomiędzy wizytą w domu rodzinnym Piękniejszej Połówki, stadionem i powrotem do Poznania. Warszawę zresztą odwiedziłem sam, oszczędzając ukochanej nerwów i jak się miało okazać – możliwego zaczadzenia.
Zanim jednak przejdę do czadu, którego dali kibice, wypadałoby jeszcze wspomnieć o drodze na stadion – a jest co wspominać. Nie myślcie, że wrocławskie błądzenie w okolicach obiektu było jednorazową wpadką nowicjusza. Okazało się, że Stadion Narodowy może być równie nieprzyjazny dla anonimowego korespondenta, co Stadion Miejski we Wrocławiu. Dotarcie do upragnionej bramy nr 7), która była dedykowana dla mediów wiązało się z wizytą pod bramą 11 (z drugiej strony stadionu), powrotem pod dworzec kolejowy „Warszawa Stadion”, błądzeniem wśród setek policjantów i dziesiątek tysięcy kibiców. Niech ten dramat zobrazuje poniższy obrazek wskazujący przebytą trasę.
Trzeba przyznać, że stolica ma rozmach. Takiej ilości policjantów nie spotkałem nawet podczas Euro w Poznaniu. 10 armatek wodnych, 160 wozów szturmowych, helikopter, czołg, lotniskowiec na Wiśle i opancerzony pociąg relacji – Wałbrzych – Warszawa Stadion pozwalały wierzyć, że raczej zadymy tego dnia nie będzie. Niestety zabrakło mi tylko pana Robocopa, którego poznałem we Wrocławiu przy okazji wejścia do zaplecza prasowego. Tym razem nikt nie raczył nawet sprawdzić mojej torby podróżnej, w której bez problemu mógłbym ukryć średniej wielkości bombę (ale w obawie przed kontrolami schowałem tylko niewypraną odzież wierzchnią i bieliznę drugiej świeżości).
Zgaduję, że temat brudnych skarpet nie jest tym, czego spodziewaliście się po tej relacji, więc skupię się jeszcze trochę na zapleczu medialnym. Sala prasowa to prawdziwe monstrum. Jeśli o wrocławskich standardach wypowiadałem się w dobrym tonie, to o Stadionie Narodowym musiałbym napisać dzieło poprzedzone obszerną inwokacją. Może po prostu jestem za bardzo przyzwyczajony do standardów poznańskich, ale mimo wszystko nie sposób odmówić Narodowemu prawdziwie światowego zaplecza.
Im bliżej do meczu, tym mocniej udzielał się wszystkim nastrój, który zwykle towarzyszy piłkarskim świętom. Sala prasowa zaczęła się zapełniać w tempie wykładniczym, więc skierowałem swoje kroki ku trybunie prasowej. W tym momencie uświadomiłem sobie, że tak naprawdę to nie wiem nawet, gdzie jest moje miejsce. Pośpiesznie zacząłem szukać na plakietce informacji o przydzielonym stanowisku – bez powodzenia. Nie pozostało mi nic innego, niż skierować kroki pod wspomnianą wcześniej bramę nr 7.
-dzień dobry, to ponownie ja – anonimowy korespondent, byłem tu jakieś 2 godziny temu odebrać plakietkę z akredytacją, pamiętają Panie, prawda? – wyrecytowałem zalotnie,
-ehe, no może, o co chodzi? – równie zalotnie odchrząknęła jedna z obsługujących kobiet
-no bo jest taki mały problem, bo na mojej akredytacji nie ma informacji o przydzielonym miejscu na stadionie, a przecież przedstawiciel tak poważnego portalu jak nasz powinien mieć stanowisko na miejsce z laptopem…
-poka Pan – z elokwencją odpowiedziała przedstawicielka obsługi, wyrywając mi dokument z ręki, po chwil wskazując palcem na sam środek plakietki, gdzie widniał duży napis z numerem miejsca.
Sprytna ta obsługa – z pewnością podmieniła mi dokument albo szybko nakleiła informację o miejscu, żeby dodatkowo zrobić ze mnie głupka. Ja swoje wiem, tego napisu nie było wcześniej… to z pewnością spisek. No nic, ważne, że sprawa się wyjaśniła. Nie pozostało mi nic innego jak skierować swoje kroki w kierunku trybuny prasowej.
Relacjonując przebieg meczu, chciałbym się skupić na tym, jak cudowne widowisko stworzyły drużyny Lecha Poznań i Legii Warszawa. Niestety nie zrobię tego. Może dlatego, że poziom sportowy meczu nie wymaga komentarza? A może po prostu niewprawione oko anonimowego korespondenta nie jest w stanie docenić spotkania, w którym nie pada 5 bramek? Na szczęście z czysto dziennikarskiego punktu widzenia mecz został uratowany przez kibiców, którzy postanowili dać czadu. W przerwach pomiędzy kolejnymi nudnymi akcjami „ultrasi” zabierali zwykłych kibiców w symboliczną podróż po Europie.
Najpierw przenieśliśmy się do Islandii, gdy bywalcy „Żylety przygotowali inscenizację pod tytułem „Eyjafjallajökull – czyli czarne chmury nad stadionem”. Chwilę później do pokazu dołączył Poznań, zabierając nas na wycieczkę do Włoch – symboliczne „to my pociągamy za sznurki” z pewnością nawiązywało do włoskiej mafii (bo czemu miałoby nie nawiązywać). Niedługo po tym Legioniści przenieśli nas na Węgry, kolorystycznie akcentując swoje uznanie dla tego regionu Europy. Nawiązań było oczywiście jeszcze więcej, a najbardziej oczywistym wydawało się przyrównanie Pucharu Polski do Wielkich derbów Turcji – jestem pewien, że atmosferze na trybunach najbliżej właśnie do tego regionu i wydarzenia.
Muszę przyznać, że najbardziej zaimponowała mi ostatnia oprawa, która miała pokazać polską piłkę w stylu retro. Rzucanie racami w bramkarza i stewardów nostalgicznie nastroiły widownię przed końcem meczu. Takiego widowiska nie widzieliśmy od 2011 roku. Tym razem co prawda zabrakło armatek wodnych i bójki na trybunach, ale kibice mimo to przypomnieli o korzeniach polskich trybun. To było bardzo wartościowe widowisko, które zapewniło dziennikarzom tematu na najbliższe miesiące.
Dzięki zaangażowaniu trybun mecz trwał o prawie 20 minut dłużej niż standardowo. Dodatkowo pojawiła się petycja ugrupowań chrześcijańskich, żeby przenieść konklawe na Narodowy. Stadion pomyślnie przeszedł testy PPOŻ., a dym wylatujący znad kopuły stadionu podobno był dużo bardziej widowiskowy niż ten, który tradycyjnie pojawia się nad Kaplicą Sykstyńską. Jeśli chodzi o kwestie sportowe, wygrała drużyna (podobno) lepsza. Tego nie wiem, bo cały mecz skupiałem się na trybunach i Twitterze.
Zanim ostatecznie opuściłem stadion, skierowałem się jeszcze w stronę sali konferencyjnej. Ostrzał Urbana przegapiłem. Trener ustępującego mistrza polski chyba świadomie pojawił się na konferencji wcześniej, wyprzedzając większość dziennikarzy. Inne podejście zaprezentował Stali… Czerczesow, który najpierw groźną miną zmierzył dziennikarskie gremium, a następnie wypalił „co was tak mało”. Aż się chce sparafrazować klasyka – „spytał, a mógł zabić”. Podobnie jak we Wrocławiu, tak i tym razem nie mogłem sobie odmówić skierowania pytania do trenera. Tym razem jednak nauczony doświadczeniem darowałem sobie próby bycia kontrowersyjnym. W końcu ze Związkiem Radzieckim lepiej nie zadzierać.
Podobnie jak w poprzednio daruję wam relacjonowania trudów podróży powrotnej. To jest temat na odrębną historię.
BARTŁOMIEJ MATULEWICZ