FC Porto to klub, który młodemu pokoleniu kojarzy się głównie z sukcesami odnoszonymi na początku XXI wieku. Pod wodzą Jose Mourinho drużyna Smoków najpierw sięgnęła po Puchar UEFA, a następnie sprawiła wielką niespodziankę, wygrywając Ligę Mistrzów. Jednak już w latach 80. zespół ten święcił wielkie tryumfy, do czego w dużym stopniu przyczynił się nasz Józef Młynarczyk.
Mosty, wina, jazz i futbol
Porto jest drugim, co do wielkości miastem Portugalii oraz najważniejszym ośrodkiem przemysłowym północnej części kraju. Znane jest głównie z pracowitości swoich mieszkańców. Stare portugalskie powiedzenie mówi: „Braga się modli, Coimbra studiuje, Lizbona się bawi, Porto pracuje”- tak miasto, z którego pochodzi klub mający na koncie dwa Puchary Europy, opisywane jest w wydanej przez „Przegląd Sportowy” publikacji „Wielkie Kluby Europy. FC Porto”.
Miejscowość słynie z wina, średniowiecznego Starego Miasta, które wpisane zostało na listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, słynnych mostów oraz muzyki jazzowej. Zapalonym kibicom piłkarskim kojarzy się przede wszystkim z FC Porto – obok lizbońskich ekip Benfiki i Sportingu – największym klubem w historii portugalskiego futbolu.
Ograni przez Juventus
Złotymi czasami dla kibiców Smoków były lata 80. Zwłaszcza druga połowa, chociaż już w 1984 roku podopieczni trenera Jose Mario Pedroto dotarli do finału Pucharu Zdobywców Pucharów. W finale rywalem był Juventus mający w składzie Zbigniewa Bońka. Na stadionie w Bazylei lepsza okazała się ekipa z Włoch. Na trafienie Beniamino Vignoli zdołał wprawdzie odpowiedzieć Antonio Sousa, ale gol strzelony przez „Bello di Note” był ostatnim w tym meczu, dzięki czemu trofeum powędrowało do Turynu.
Obecny prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej tak wspominał triumf Starej Damy w europejskich rozgrywkach:
Po finale z Porto udaliśmy się do knajpki i długo się zabawiliśmy, pośmialiśmy się, pośpiewaliśmy trochę. Nie byliśmy ekipą sztywniaków. Jak sobie przypomnę tamtą noc, to jeszcze czuję, jak mocne zabarwienie miało tamtejsze wino… Coś w tym chyba jest, że kiedy koledzy chcieli wyjść do miasta, brali mnie ze sobą. Wiedzieli, że ze mą nie będą się nudzić.
W tym samym sezonie do rąk zawodników FC Porto trafiły Puchar i Superpuchar Portugalii. W walce o mistrzostwo kraju musieli uznać wyższość Benfiki, mimo że w całym sezonie stracili zaledwie… dziewięć goli. Kolejne dwa lata upłynęły pod znakiem sukcesów na arenie krajowej. W 1985 roku drużyna została przejęta przez nowego szkoleniowca. Został nim Artur Jorge i od razu poprowadził ją do tytułu najlepszej drużyny w Portugalii. Rok późnej udało się obronić mistrzostwo i dołożyć do tego Superpuchar. O tym co, miało nadejść w kolejnym sezonie, nie marzyli chyba nawet najwierniejsi sympatycy klubu.
Przyjście Młynarczyka
Zanim FC Porto wdrapało się na szczyt europejskiej piłki, drużynę zasilił Józef Młynarczyk. Bramkarz reprezentacji Polski został sprowadzony z francuskiej Bastii. Pierwsze spotkanie w sprawie transferu odbyło się w Paryżu. Tak tłumaczył to sam zainteresowany:
Nie wypadało się spotkać na terenie Bastii, a poza tym wszyscy zdawali sobie sprawę, że gość z Portugalii może zostać na Korsyce potraktowany – mówiąc delikatnie – niegrzecznie.
Kontrakt również został sfinalizowany w stolicy Francji – Wszystko odbyło się bardzo szybko. Rozmowy były krótkie i konkretne – przekonuje Młynarczyk. Wspomina także, że został bardzo ciepło przyjęty w nowym klubie:
Portugalczycy mnie zaskoczyli. Oczekiwałem miłego przyjęcia, ale nie aż takiego. Masa dziennikarzy, prezydenci klubu, kamery, flesze, mnóstwo pytań. Byłem nieco speszony, bo pierwszy raz znalazłem się w podobnej sytuacji. Z lotniska udaliśmy się prosto na stadion, gdzie odbyła się dodatkowa konferencja. Tam pojawił się Wiesław Wichtowski, obecnie mój dobry przyjaciel, który mieszkał już w Portugalii pięć lat i bardzo mi wtedy pomógł w kłopotach językowych.
Najlepsi na kontynencie
Rok 1987 był dla FC Porto wyjątkowy. Łupem Smoków padły aż trzy międzynarodowe trofea (Puchar Europy, Superpuchar Europy i Puchar Interkontynentalny). Najpierw gablota wzbogaciła się o najcenniejszy puchar w klubowej piłce. By tak się stało, Portugalczycy musieli przebyć wyboistą drogę. Pierwsza przeszkoda nie była trudna. Maltański Ajax Rabat stracił w konfrontacji z Porto aż 10 bramek i nie zdobył żadnej.
Nieco trudniejsze zadanie czekało w drugiej rundzie. W pierwszym spotkaniu portugalski zespół minimalnie przegrał w czeskiej Ostrawie, ale w rewanżu z nawiązką odrobił straty. Zwycięstwo i remis z duńskim Broendby dały zaś przepustkę do najlepszej czwórki. Tam czekało radzieckie Dynamo Kijów.
Trener polecił nam, abyśmy w przeddzień meczu poszli na wieczorny trening Dynama. Przeciwnik był groźny, ale do meczu stanęliśmy pełni optymizmu. Prowadziliśmy 2:0, gdy padła bramka gości. Akcja szła z prawej strony zespołu radzieckiego, z końcowej linii poszło dość ostre dośrodkowanie na mniej więcej 15 metrów, gdzie całym pędem nadbiegł Michajliczenko i głową skierował piłkę do siatki. Ta skozłowała jeszcze przed samą bramką i spadła tuż przy słupku. Usiłowałem bronić, ale piłka była zbyt mocna. Wygraliśmy to spotkanie 2:1 zdając sobie sprawę, że przed rewanżem z Rosjanami jest to „zaliczka” dość nikła – opisywał pierwsze półfinałowe starcie Młynarczyk.
Przy okazji rewanżu, na stadionie w Kijowie pojawiło się 100 tysięcy kibiców, którzy powitali przyjezdnych gwizdami. To jednak nie zdeprymowało gości. Powtórzyli wynik z pierwszego spotkania i mogli cieszyć się z udziału w najważniejszym meczu sezonu. Polski bramkarz uważa, że awans należy zawdzięczać przede wszystkim dobrej grze w defensywie:
Bardzo dobrze grała nasza obrona i wszystkie sytuacje, jakie stworzyli gospodarze udało się wybronić, bądź mnie, bądź zawodnikom obrony. Wygraliśmy to spotkanie 2:1 ku zdziwieniu i rozczarowaniu licznej grupy fachowców radzieckich. Po raz pierwszy byliśmy w finale.
W najważniejszym spotkaniu Pucharu Europy na Praterze w Wiedniu faworyt był znany – to oczywiście klub ze stolicy Bawarii.
Kiedy przylecieliśmy do Wiednia, gdzie miało być rozegrane to spotkanie, nikt się nami nie interesował. Bukmacherzy płacili za nasze zwycięstwo 19:1. Oczywiście my też zdawaliśmy sobie sprawę, że rywale są dużo silniejsi od nas – wspominał Młynarczyk.
Obiekt w stolicy Austrii mógł pomieścić 60 tysięcy ludzi, ale tłumy kłębiły się także poza stadionem, ponieważ nie wszyscy dostali się na trybuny, żeby obejrzeć to wyjątkowe starcie o prymat w Europie. Po pierwszej połowie wszystko przebiegało zgodnie z przewidywanym przez większość scenariuszem. Po trafieniu Ludwiga Koegla prowadzili Niemcy.
Do dzisiaj widzę to doskonale. Moje nieporozumienie z Magalhaesem, Ludwig Koegl momentalnie uderza głową i przegrywamy – dalej opowiada były bramkarz reprezentacji Polski.
W drugiej odsłonie skazywani na porażkę Portugalczycy zdołali odwrócić losy spotkania. Wyrównał cudownym strzałem piętą Rabah Madjer.
Najbardziej wszechstronny, kompletny piłkarz, z jakim grałem – tak o Algierczyku mówił polski bramkarz, który dzielił z nim pokój na zgrupowaniach. Był to gracz, który „miał wszystko”. Dobrą zarówno prawą, jak i lewą nogę, szybkość, sprawność, nienaganną technikę, skoczność. Dosłownie wszystko. Wydaje mi się, że tym, co zatrzymało jego karierę, było jego pochodzenie. Był Arabem z Algierii. Nie potrafił pogodzić się z tym, że ktoś nim kieruje, ktoś mu mówi, co ma robić. To powodowało częste konflikty z działaczami i trenerami FC Porto – opisuje tę postać Młynarczyk i dodaje – To, co prezentował na treningach, gdy psychicznie był rozluźniony, nie mieści się w głowie. Potrafił ograć bramkarza, że człowiek miał ochotę go udusić. Niestety był niesolidny. W Algierii był gwiazdą, więc z chęcią jeździł tam na każde spotkanie reprezentacji, nawet niezbyt ważne. Z powrotem potrafił się spóźnić nawet o tydzień.
Michał Kołodziejczyk tak opisywał triumfatora Pucharu Narodów Afryki 1990 we wspomnianej publikacji:
Mówiono o nim, że z piłka przy nodze porusza się jak tancerz na parkiecie, elegancko prowadząc swoją partnerkę. Zresztą w Porto kochają go do dziś i dostaje owację na stojąco za każdym razem, gdy spiker ogłosi, że przyjechał na mecz.
Na dziewięć minut przed końcem padła zwycięska bramka, którą zdobył Filho Juary. 27 maja 1987 roku stał się dla fanów Smoków datą, która już zawsze kojarzyć się będzie z wielkim triumfem.
W opinii wielu ekspertów do sukcesu by nie doszło gdyby nie… brak w kadrze FC Porto najlepszego zawodnika. Z powodu kontuzji na boisko nie mógł wyjść Fernando Gomes – najskuteczniejszy strzelec zespołu. Paradoksalnie absencja tego gracza sprawiła, że piłkarze z Portugalii oraz trener Jorge zmuszeni byli szukać niekonwencjonalnych rozwiązań, czego efektem było to, iż całkowicie zaskoczyli rywali. O klasie Gomesa świadczyć mogą słowa Młynarczyka:
Gomes to król pola karnego, jeśli tylko zdołał przyjąć piłkę w polu karnym i obrócić się, był bardzo groźny, gdyż z każdej piłki potrafił zrobić użytek. Nie raz, nie dwa wyrastał jakby spod ziemi. Był swego czasu królem strzelców Europy, zdobył „Złoty but”.
Z dobrej strony pokazał się nasz rodak, który w taki sposób wspominał pomeczową radość i doceniał kunszt obrony:
Euforia po wywalczeniu pucharu była niesamowita. Wylądowaliśmy w Porto w środku nocy i zanim doszliśmy do autokaru, kibice zdarli z nas niemal całe ubranie. Później jednak nie pojechaliśmy spać, tylko prosto na stadion, gdzie o szóstej urządzono oficjalną prezentację trofeum. W obronie graliśmy, jak zwykle zresztą, dość prawidłowo i piłkarze Bayernu nie mieli stuprocentowych sytuacji, natomiast dość dużo wrzucali na wysokiego Hoenessa, który miał te piłki zgrywać. Jeśli chodzi o wychodzenie z bramki, to czułem się w tym spotkaniu dość pewnie i wszystkie piłki wyłapywałem. W tym meczu najwyższe oceny powinna dostać nasza obrona.
Zwolnili Cruyffa
Po zakończeniu sezonu trener Jorge opuścił Porto i objął stery w Racingu Paryż. Smoki straciły także jednego z najważniejszych graczy – Paolo Futre. Zawodnik, który zajął drugie miejsce w plebiscycie „France Football”, zasilił szeregi Atletico Madryt. To on w wiedeńskim finale asystował przy cudownej bramce Madjera.
W dodatku pomógł drużynie w wywalczeniu dwóch tytułów mistrzowskich i takiej samej liczby krajowych Superpucharów. Srebrna piłka została mu wręczona, gdy był już piłkarzem madryckiego klubu. Dwukrotnie uznano go za najlepszego piłkarza Portugalii. Kiedy opuścił ten kraj, tamtejsza prasa pisała:
Porto oddaje swoje cudowne dziecko – po czym drobnym drukiem dodawała – Oddaje, ale za rekordową sumę w Portugalii – 650 tysięcy dolarów.
Na przełomie 1987 i 1988 odbyła się walka o Superpuchar Europy. Wówczas grano mecz i rewanż (pierwsze spotkanie w listopadzie, drugie w styczniu). Jedyny raz w historii pierwsze spotkanie rozegrano w innym roku niż starcie rewanżowe. Przeciwnikiem Portugalczyków był Ajax – triumfator Pucharu Zdobywców Pucharów.
Po pierwszym meczu w stolicy Holandii z posady trenera amsterdamskiego zespołu zwolniony został Johan Cruyff. Stało się to za sprawą bramki zdobytej przez Rui Barrosa. W rewanżu wynik się powtórzył dzięki trafieniu Antonio Sousy. Tym samym Józef Młynarczyk stał się drugim, po Zbigniewie Bońku, piłkarzem znad Wisły mającym na koncie to trofeum. Tak mówił o rewanżowej rywalizacji z holenderskim klubem:
Graliśmy w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych. W tym okresie w Portugalii padają obfite deszcze, boisko było grząskie i śliskie. Ze względu na warunki , ciężko określić widowiskowość tego meczu. Mieliśmy dość wyraźną przewagę, stworzyliśmy kilka groźnych sytuacji i wydaje mi się, że ten dwumecz z Ajaxem wygraliśmy zasłużenie.
Puchar wywalczony w śniegu
Jeszcze w 1987 roku FC Porto cieszyło się z innego międzynarodowego tytułu. W Japonii piłkarze Smoków świętowali wywalczenie Pucharu Interkontynentalnego. O jego zdobyciu przesądzić miał mecz przeciwko najlepszej ekipie Copa Libertadores. Był nią Penarol Montevideo. Spotkanie rozegrane zostało w fatalnych warunkach pogodowych. Boisko pokryte było śniegiem, a żółta piłka stawała w błocie. Lepiej w takiej sytuacji poradziła sobie portugalska ekipa, która zwyciężyła 2:1 po dogrywce. Znów dał znać o sobie geniusz Madjera, bo to właśnie Algierczyk w niezwykły sposób strzelił decydującego gola. Z dużej odległości zdołał przelobować bramkarza. Po zakończonym boju powiedział, że w białym puchu widział jedynie sylwetki graczy i mógł tylko podejrzewać, że golkiper Urugwajczyków wyszedł z bramki.
Pojechaliśmy do Tokio dużo wcześniej, żeby nie było kłopotów z aklimatyzacją. Nie byliśmy jednak w stanie przewidzieć, że Japonię w tym czasie nawiedzą niesamowite burze śnieżne – opowiadał Młynarczyk.
Wiele miał do powiedzenia także o wykańczającej go pogodzie, którą chyba najbardziej zapamiętano z tego widowiska. W pewnym momencie Młynarczyk miał dość z przeszywającego go zimna, jednak musiał wytrzymać.
Poprzedniego dnia na treningu nic nie wskazywało na to, że przyjdzie nam grać w tak trudnych warunkach. W dniu meczu rano zaczął padać deszcz, który potem zamienił się w śnieg, a temperatura spadła poniżej zera. Na boisku leżała około 10-centymetrowa warstwa śniegu, to znaczy na wierzchu śnieg, a pod spodem woda. Ani jeden, ani drugi zespół nie wyszedł na rozgrzewkę, chcąc rozpocząć spotkanie z marszu. Tylko ja, przezornie, wraz z asystentem trenera Octtavio, wyszedłem na boisko. W czasie rozgrzewki zorientowałem się, że warunki są ciężkie, jeśli chodzi o tyły bramkarzy, gdyż łatwo o kiks. W pierwszej fazie spotkania Penarol miał optyczną przewagę, stwarzał dużo sytuacji. Byłem zmuszony dość często interweniować, często kłaść się w błoto. Było mi potwornie zimno. W pierwszej połowie nie puściłem żadnej bramki, natomiast bramkarz urugwajski jedną puścił, co dało nam 1:0. Na drugą połowę wyszliśmy w suchych strojach. Penarol za wszelką cenę chciał wyrównać. Urugwajczycy zdobyli przewagę w polu, stworzyli kilka groźnych sytuacji pod naszą bramką. Moje coraz częstsze kontakty ze śnieżną breją spowodowały, że z minuty na minutę kostniałem coraz bardziej. Doszło do wyrównania. Byłem już tak zmarznięty i mokry, że po tej bramce odechciało mi się wszystkiego. Myślałem, że już nie zrobię nawet kroku.
Trofeum powędrowało jednak do Portugalczyków. O najważniejszych momentach meczu nasz rodak opowiadał w następujący sposób:
W dogrywce Penarol nie prezentował już takiej siły przebicia, wiedzieliśmy, że Urugwajczycy czekają na rozstrzygnięcie spotkania karnymi. W drugiej części dogrywki dochodzi do sytuacji, że ostatni stoper wyprowadza piłkę z jakichś 30 metrów spod własnej bramki, wykorzystuje to Madjer, atakując odbiera mu piłkę. Widząc to bramkarz urugwajski wybiega z bramki, by ratować sytuację, Madjer go mija i piłka wolno toczy się do bramki. Mało nam serca nie stanęły, bo zatrzymała się na śniegu, tuż za linią. Utrzymujemy wynik do końca dogrywki. W naszym zespole radość. Piłkarze Penarolu płaczą jak dzieci.
Bez Polaka ani rusz
Polski piłkarz po latach w taki sposób opowiadał o klubie, z którym odnosił opisane sukcesy:
Porto to specyficzny klub. Zazwyczaj jest to fantastyczny zespół, ale bez gwiazd. Dopiero w naszej drużynie piłkarze wyrabiali sobie nazwisko. Wszystko kręci się zawsze wokół jednego, dwóch zawodników, jak kiedyś wokół Futre, a w XXI wieku wokół Deco. Aby „Smoki” odnosiły sukcesy na arenie międzynarodowej, moim zdaniem potrzebny jest także odpowiedni typ trenera. Kiedy drużyną opiekował się Artur Jorge mieliśmy tylko trenować i wygrywać, a nie dyskutować. Podobnym autorytetem cieszył się potem Mourinho.
Kibiców znad Wisły może cieszyć fakt, że duży wpływ na wspaniały okres miał bramkarz urodzony w Nowej Soli. Bez jego interwencji wszystkie te triumfy byłyby niemożliwe. Zapytany o to, w czym tkwiła siła zespołu, odpowiedział:
Technika tych południowych piłkarzy była prawie wrodzona, bardzo serio podchodzili do swych zadań i obowiązków. Byli bardzo dobrze przygotowani szybkościowo i kondycyjnie. Wydaje mi się, że również istotna była osoba trenera Artura Jorge. Umiał nas psychicznie odpowiednio nastawić. Przed każdym meczem powtarzał, że przeciwnik w niczym nie jest od nas lepszy, zarabia może tylko więcej pieniędzy, bo pochodzi z bogatszego państwa, ale my musimy zrobić wszystko dla Portugalii i naszych kibiców.
W taki zaś sposób reprezentant Polski wypowiadał się o znajomych z szatni:
Kontakty prywatne były ograniczone, gdyż nie było na to czasu, a zresztą nie było to praktykowane. Ze wszystkimi byłem na dobrej stopie i żyłem bezkonfliktowo. Wszyscy dali się poznać jako ludzie bardzo sympatyczni, szczerzy, gdyby przyszło co do czego, podzieliliby się ostatnią kromką chleba. Byli to dobrzy koledzy, zarówno na treningu, na boisku, jak i poza klubem.
Lata 80. były wyjątkowo bogate w sukcesy dla FC Porto. Mimo, że Smoki zdobywały trofea na arenie krajowej, na kolejne międzynarodowe osiągnięcia fani klubu musieli czekać do początku obecnego stulecia, kiedy prowadzona przez Jose Mourinho ekipa zdobywała europejskie puchary rok po roku. Obecnie o takie zdobycze trudno i niewiele wskazuje na to, by taki stan rzeczy miał się zmienić.
GRZEGORZ ZIMNY
- Wypowiedzi Józefa Młynarczyka pochodzą z wydanej przez „Przegląd Sportowy” publikacji „Wielkie kluby Europy. FC Porto” oraz z książki „Kochana piłeczko”, która ukazała się dzięki wydawnictwu Temark.