Zdjęcie główne: Jakub Orzechowski/lublin.wyborcza.pl
Jakub Wierzchowski to wychowanek Lublinianki Lubin, gdzie na pierwszy trening przybył w wieku 10 lat. Na szerokie wody pozwolił mu się potem wybić Górnik Łęczna. Tam także wrócił po 10 latach gry w innych klubach. Jest jednak chyba bardziej kojarzony z występami w Wiśle Płock. Był wówczas jednym z najważniejszych zawodników, którzy sięgnęli po Puchar Polski w sezonie 2005/2006. Wspólnie z takimi graczami jak: Sławomir Peszko, Wahan Geworgian, Marcin Wasilewski, czy wreszcie Irek Jeleń – niejednokrotnie straszyli silniejszych w Ekstraklasie.
Jak się zaczęła piłkarska przygoda Jakuba Wierzchowskiego?
Trafiłem w wieku 10 lat na trening Lublinianki. Mój brat znalazł jakieś ogłoszenie, że jest nabór chłopców z mojego rocznika do tego klubu, no i się zgłosiłem.
Zawsze chciałeś być bramkarzem?
Tak, od początku chciałem być bramkarzem, ale jeszcze zanim zacząłem grać w piłkę, przez dwa lata trenowałem tenis stołowy. Być może wpłynął on na to, że miałem niezły refleks. Ten tenis początkowo za mną chodził, pewnie dlatego, że wielu kolegów z osiedla uprawiało tę dyscyplinę. Jednak kiedy już trafiłem do Lublinianki, to chciałem być bramkarzem.
W Lubliniance miałeś jakiś wzór, który chciałeś naśladować?
To były czasy, kiedy z Lublinkanki rok po roku jakiś bramkarz odchodził do ekstraklasy. Najpierw był Arek Onyszko, potem Adam Piekutowski, później ja, Marcin Mańka, Bartek Rachowski, więc to było – jak to się mówi – takie złote pokolenie lubelskich bramkarzy. Jeden od drugiego się uczył, jeden drugiego podpatrywał. Fajnie to wyglądało, przynosiło efekty.
W 1997 roku byłeś już uważany za duży talent, ale zamiast transferu do silnego klubu, przeniosłeś się do Łęcznej. Dlaczego właśnie tam?
Nie docierały do mnie informacje, że było jakieś duże zainteresowanie moją osobą. Byłem na testach w Stomilu Olsztyn i chyba je zdałem, ale zgłosił się do mnie też Górnik Łęczna, klub z lubelszczyzny, więc nie musiałem w młodym wieku wyfruwać daleko od domu. To była wtedy czołówka II ligi i uważałem, że tam mam szansę grać. W Stomilu miałbym ciężko, bo tam był Kazimierz Sidorczuk, więc pewnie początkowo byłoby to coś w rodzaju przyuczenia. Wybrałem niższą ligę, by być bliżej domu i regularnie grać.
Chyba nie żałujesz tego transferu, bo w Łęcznej się wybiłeś. A potem była Wisła Kraków.
W Łęcznej spędziłem prawie dwa lata, w większości meczów grałem, czułem się tam bardzo dobrze i do tej pory świetnie wspominam ten okres. Zacząłem być wtedy powoływany do reprezentacji młodzieżowej i gdy Grzegorz Szamotulski był powoływany do pierwszej reprezentacji, ja byłem pierwszym bramkarzem drużyny młodzieżowej. Chyba stąd wzięło się to zainteresowanie. Wisła zaczęła się wówczas zbroić. Przyszedł Bogusław Cupiał i zaczął sprowadzać najlepszych zawodników z Polski. Tak się złożyło, że zainteresowali się też moją osobą. Jednak po pierwszych negocjacjach spakowałem walizki i wróciłem do domu, dlatego że przeraziła mnie długość kontraktu. Była mowa chyba o 10 latach, a ja nie chciałem się na to zgodzić. Obawiałem się tak długiego kontraktu. Po dwóch, trzech tygodniach Wisła zgłosiła się ponownie i podpisałem krótszy kontrakt, jeśli dobrze pamiętam, to na cztery lata.
Jak Cię przyjęła szatnia Białej Gwiazdy?
Przyszedłem z drugiej ligi, a tam trafiali zawodnicy, którzy grali w kadrze Polski, czy w europejskich pucharach, więc musiałem się trochę przepychać, ale ogólnie nie było żadnych poważniejszych problemów. Atmosfera bardzo fajna. W ogóle przez wiele lat, kiedy byłem w piłkarskiej szatni, nie miałem żadnych problemów, również w Lubliniance, która była klubem wojskowym i kiedy zawaliłem jakiś mecz, to ktoś nie dostawał przepustki, nie miałem żadnych problemów.
Ale w klubie byłeś tylko rezerwowym. Żałujesz, że Smuda nie dał Ci poważnej szansy? Przecież debiut miałeś udany.
To była decyzja trenera. Uważam, że prezentowałem się całkiem dobrze na treningach, a kiedy wskakiwałem do składu, to zdarzało się, że trafiałem do jedenastki kolejki, więc trochę to bolało. Miałem też całkiem udany debiut, w którym obroniłem dwa rzuty karne, a potem znów siadłem na ławie. Na tej grze zależało mi najbardziej, to był dla mnie priorytet, więc po półtora roku spakowałem walizki i przeniosłem się do Chorzowa.
Dopiero w Ruchu udowodniłeś, że ekstraklasa to nie za wysokie progi, ale czy to nie było tak, że ta ławka w Wiśle wyzwoliła w Tobie taką ambicję, że później czerpałeś z tego korzyści?
Myślę, że procentowało wszystko, również to, że spędziłem półtora roku w bardzo dobrym klubie i nauczyłem się sporo. Procentowało też to, że w Ruchu było naprawdę fantastycznie. Drużyna była świetna, szatnia kapitalna, kibice szli za nami w ciemno, czuliśmy ich wsparcie – było super. Jestem bardzo zadowolony z gry w Chorzowie.
A jak wspominasz mecze w europejskich pucharach z Interem Mediolan?
Pomimo tego, że dostaliśmy mocno w tyłek, bo w dwumeczu było chyba siedem bramek, to myślę, że przede wszystkim pierwszego meczu nie możemy się wstydzić, bo graliśmy jak równy z równym z jednym z najlepszych klubów w Europie.
Podobno Jan Rudnow napisał przed tym meczem na tablicy: „Chociaż makaron lubimy, Włochom dziś wpierdolimy”, pamiętasz to?
Powiem szczerze, mogło coś takiego być, ale nie pamiętam tego dokładnie. My mieliśmy wtedy bardzo młody zespół, a meczowi z Interem towarzyszyły ogromne nerwy. Większość piłkarzy, z wyjątkiem Macieja Mizi, to były wówczas młode szczawiki, które dopiero się dopchały do świata piłki. Zapamiętałem za to, że na odprawie mocno się śmialiśmy. Być może trener chciał tym wpisem rozładować atmosferę i chyba mu się to udało.
Potem przeszedłeś do Werderu Brema, niejeden zawodnik pomyślałby, że chwycił Pana Boga za nogi.
W Polsce byłem wtedy jednym z najlepszych bramkarzy. Ocierałem się o kadrę i byłem powoływany do niej w miarę regularnie. Wiedziałem, że istnieje ryzyko, że mogę tam nie grać, ale podchodziłem do tego w taki sposób, że po skończeniu kariery nie będę mógł sobie powiedzieć: żałuję, że miałem szansę zaistnieć w Bundeslidze i z tej szansy nie skorzystałem. Zaryzykowałem, bo przecież była wtedy możliwość wyjazdu na mistrzostwa świata, ale ostatecznie Bundesligi nie podbiłem.
Jak duża była różnica między treningami w Polsce a zajęciami w Niemczech?
Różnica między treningami była ogromna, ale poza pierwszym miesiącem czy dwoma, gdzie było ciężko przyzwyczaić się do dużo cięższych treningów, organizm się do tego zaadoptował. Nigdy nie miałem problemów z odżywaniem się czy odpoczynkiem, zawsze zwracałem na to uwagę i być może dzięki temu, organizm w tych warunkach zaczął po dwóch miesiącach właściwie funkcjonować. Czego zabrakło? Tak na spokojnie, po latach, myślę sobie, że gdybym wtedy od razu wskoczył do bramki, to była szansa zaistnieć w Bundeslidze i pograć w niej dłużej. Niestety półtora roku bez gry to dla bramkarza bardzo dużo, a tam, jeśli się nie sprawdzisz, to czeka już następny w kolejce.
Jak się zaaklimatyzowałeś w Niemczech? Nie miałeś problemów z językiem?
Wszędzie, gdzie jechałem, ciągnąłem ze sobą rodzinę. Żona, córka, potem jeszcze syn, zawsze musieli być przy mnie i dlatego aklimatyzację przechodziłem bardzo dobrze. Sytuacja w Werderze była podobna jak w Wiśle. W sumie zagrałem trzy mecze w Bundeslidze i jeden w półfinale Pucharu Niemiec. Wszystkie przegraliśmy, co prawda większość chyba po 1:0, więc możliwe, że to był po prostu niefart. Po tych meczach trener postawił na innego bramkarza. Pojechaliśmy na Bayern Monachium i wygraliśmy 1:0. Potem wygraliśmy też z Borussią Dortmund i sprawa była załatwiona. Do nikogo jednak nie mam pretensji. Nauczyłem się dużo, na przykład języka, poznałem swoje miejsce w szeregu i wiem, ile trzeba pracować, żeby coś osiągnąć. To była nauka. Poza tym, myślę, że mógłbym tam zostać jeszcze rok i czekać na decyzję, ale przy moim charakterze to było niemożliwe.
Wróciłeś więc do kraju i podpisałeś kontrakt z Wisłą Płock, w barwach której zagrałeś przeciwko Venstpils. Jak to możliwe, że Łotysze okazali się lepsi?
Mieliśmy wtedy naprawdę mocną ekipę, chyba nawet na mistrza. Może brakowało nam zgrania i dlatego całkowicie nam ta pierwsza runda nie wyszła. Pamiętam, że zagrałem w pierwszym meczu, w drugim bronił już ktoś inny.
Później mierzyliście się w pucharach z Grasshoppersem Zurych i zagraliście naprawdę dobrze, ale sędzia nie pozwolił wam awansować do kolejnej rundy.
Coś tam rzeczywiście było i do tej pory kibice wspominają ten mecz i tego sędziego. Szczegółów nie pamiętam, ale zostało mi w pamięci to, że mogliśmy wygrać już w pierwszym meczu na wyjeździe. Mieliśmy rzut karny, potem dobitkę po karnym i zagraliśmy bardzo dobre spotkanie, ale przegraliśmy. Na pewno zaprezentowaliśmy się całkiem inaczej niż rok wcześniej.
Niedawno na Weszło pojawił się wywiad Jakuba Białka z Tomaszem Sajdakiem, z którym grałeś w Wiśle Płock. Sajdak wspominał pobyt w Płocku następująco: – W Wiśle Płock byłem jedynym zawodnikiem, który z Kubą Wierzchowskim i bramkarzami chodził na dodatkowe treningi. Mogłem na nich co najwyżej trochę postrzelać i powrzucać. Trener Jabłoński mówił, że wystarczająco trenujemy i zakazywał nam zostawać po zajęciach. A te jego treningi były takie, że bardziej można się było zmęczyć drapaniem po jajkach. Czy tak rzeczywiście było?
Faktycznie z Tomkiem dużo trenowaliśmy, również indywidualnie. Jednak z tego co pamiętam za trenera Jabłońskiego w Płocku, a potem w Łęcznej, czułem się bardzo dobrze.
Dalsze losy Twojej kariery to już raczej powolne opadanie, co jest zaskakujące, bo byłeś w dobrym wieku, jak na bramkarza. Dlaczego nie udało Ci się utrzymać na topie?
Po trzech latach bardzo dobrego czasu w Płocku, zaczęli z tego klubu odchodzić najlepsi zawodnicy. Widziałem, w jakim kierunku to zmierza i sam poszedłem do działaczy z prośbą o rozwiązanie kontraktu. Wiedziałem, że Wisła zmierza do drugiej ligi. Cały czas chciałem grać w piłkę, a byłem już miesiąc bez klubu. Czekałem na jakieś propozycje, ale one nie nadchodziły. W końcu skorzystałem z oferty Zagłębia Sosnowiec, które walczyło o awans do ekstraklasy. To nie było tak, że mogłem już sobie siedzieć, pobierać emeryturkę i odcinać kupony. Cały czas miałem ambicję, żeby utrzymać się jak najwyżej.
Jednak to się nie udało, a przecież po bramkarzu, który w młodym wieku został reprezentantem kraju i wyjechał za granicę, można się spodziewać czegoś więcej. U Ciebie z każdą zmianą klubu było coraz gorzej. W Sosnowcu też nie udało się wrócić na ten poziom, który prezentowałeś w Chorzowie.
W Sosnowcu celem był awans i udało się go osiągnąć, ale już beze mnie, bo po rozegraniu czterech meczów naderwałem więzadła krzyżowe i czekała mnie przerwa do końca rundy. A kiedy ta runda się skończyła i zacząłem przygotowania do kolejnej, Zagłębie zaproponowało rozwiązanie kontraktu. Zgodziłem się, bo nie potrafiłem się dogadać z trenerem. Później było tak samo, jak po Wiśle Płock, czekałem pół roku na oferty i chodziłem w tym czasie jedynie z dziećmi na spacerki. Po pół roku zgłosiła się do mnie Polonia Bytom, ale moja forma była daleka od idealnej. Spędziłem dużo czasu na ławce i nie mam o to do nikogo pretensji, bo byłem gorszy od tych, którzy wtedy w Bytomiu bronili. Kiedy tylko zacząłem wracać do formy, przytrafiała mi się jakaś kontuzja i nie mogłem utrzymać rytmu. W wieku 31 lat, po rozwiązaniu kontraktu z Polonią Bytom, zdecydowałem się wrócić do domu, do Lublina. Duży wpływ miała na to rodzina. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zostawić rodzinę i ruszyć w świat. Już wtedy chciałem się zająć trenerką, ale pojawił się Górnik Łęczna.
Wspomniałeś, że już wtedy chciałeś zostać trenerem, ale wiedząc, co się działo w latach 90. podejrzewam, że masz dużo do powiedzenia na temat szkolenia bramkarzy w tamtych czasach i raczej nie będą to miłe słowa.
Tak, mam dużo do powiedzenia na ten temat, bo wyglądało to zupełnie inaczej niż teraz. Szkolenie bramkarzy polegało na tym, że trener mówił „idźcie sobie na bok, pokopcie sobie trochę”. Jak patrzę na to z perspektywy szkolenia, to jestem dumny z tego co osiągnąłem. Patrząc, jak trenują bramkarze w Niemczech, uważam, że zaszedłem daleko, a patrząc, jak teraz trenują bramkarze, widzę jak wielką mają nade mną przewagę. To jest przepaść w porównaniu do tego, co było kiedyś. Żaden z nas nie potrafił na przykład grać nogami, bo nikt do tego nie przywiązywał wagi, a kiedy weszły zmiany przepisów, była jedna wielka panika.
Prowadzisz teraz szkółkę bramkarską wraz z Adamem Piekutowskim i Marcinem Mańką. Skąd taki pomysł i jak rozwija się ten projekt?
Szkółkę prowadzimy od 3,5 roku, projekt rozwija się bardzo dobrze. Paru naszych podopiecznych trafiło do klubów z ekstraklasy. W różnych kategoriach wiekowych reprezentacji Polski grają lub dostają powołania bramkarze Keeperteam. Zdajemy sobie z tego sprawę, że wielu utalentowanych bramkarzy czeka niecierpliwie w kolejce i marzy o karierze bramkarza.
ROZMAWIAŁ: GRZEGORZ IGNATOWSKI
Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE