W styczniu i lutym 2006 roku trwały intensywne przygotowania do rundy wiosennej Ekstraklasy. Jak co roku polskie kluby postanowiły wyruszyć do ciepłych krajów, aby wyszlifować formę. Dodatkowo nie zabrakło również intrygujących ruchów transferowych. Mieliśmy też do czynienia z kilkoma zmianami na ławce trenerskiej.
Dziś powiedzielibyśmy, że jest to przecież coś całkowicie normalnego, a piłkarskie realia w Polsce w ciągu dziesięciu lat kompletnie się nie zmieniły. I rzeczywiście, pozornie wszyscy mielibyśmy rację. Jednak Ekstraklasa nie byłaby nią, gdyby nie oryginalne historie, które wydarzyły się w trakcie tamtego okresu. W tym odcinku chcielibyśmy przytoczyć dosłownie dwie, które zagościły wówczas na łamach polskiej prasy.
To właśnie w styczniu 2006 roku na dobre rozkręciła się prawdopodobnie największa futbolowa migracja, jaka kiedykolwiek miała miejsce w Polsce. Wiedzą już państwo o kim mowa? Oczywiście, o brazylijskiej Pogoni Szczecin.
* * *
A było tak: ówczesny właściciel „Portowców”, Antoni Ptak, prawdziwy miłośnik brazylijskiej piłki wpadł na genialny pomysł. Nie wiemy dokładnie w jakich okolicznościach doszedł do tak nietypowej konkluzji, ale fakt pozostaje faktem. Szef Pogoni postanowił zmienić politykę kadrową zespołu. Wraz ze swoim synem, Dawidem, stawiającym kroki w roli managera, rozpoczął wdrażanie nowej strategii, ściągania do klubu przedstawicieli Kraju Kawy.
Przeczytaj także: „Najnowsza historia Ekstraklasy #1: Edson i Roger”
Nie było to pierwsze zetknięcie szefa klubu ze Szczecina z Brazylijczykami. Ptak bowiem nie ukrywał, że od wielu lata bardzo chętnie stawiał na przedstawicieli tej nacji i to jeszcze w czasach zarządzania przez niego klubem z Piotrkowa Trybunalskiego.
Czym innym jest jednak zwykłe zamiłowanie do zawodników pochodzących z krajów Ameryki Południowej, a czym innym to, co faktycznie zaczęło dziać się w Pogoni. Klub ten stał wręcz prawdziwym zlotem zawodników, których może i łączył wspólny język, lecz poza tym trudno byłoby się wówczas doszukać innych argumentów. Zwłaszcza tych piłkarskich. Piłkarze ściągani do Szczecina przybywali co prawda hurtowo, ale w większości nie mogli zaprezentować żadnych umiejętności. Iskrą zapalną nowej polityki bez wątpienia stało się w tamtym czasie zarządzenie PZPN, które zniosło wszelkie ograniczenia liczby piłkarzy spoza Unii Europejskiej.
Dzięki temu zimą 2006 roku byliśmy świadkami kolejnych transferów coraz to bardziej intrygujących twarzy.
* * *
Przenieśmy się zatem do ówczesnego Szczecina.
W prasie temat Pogoni Szczecin staje się jednym z najbardziej interesujących wątków skupionych wokół polskiej piłki. Brazylijskiej Pogoni poświęca się praktycznie codziennie trochę miejsca w gazetach sportowych, a także tematycznych działach dzienników. Cóż, sukces medialny już jest. O Pogoni mówi się sporo.
Trzeba przyznać, że w tamtym okresie Brazylia była na pewnym topie, wygrywała turnieje, Puchar Konfederacji, a na jej czele stał słynny Ronaldinho. Można zatem powiedzieć, że na bazie tych sukcesów i ogólnoświatowego trendu Antoni Ptak po prostu jeszcze bardziej się rozgrzał na myśl o nowej futbolowej potędze, jaką planował zbudować.
* * *
Trwają przygotowania do sezonu. Człowiekiem odpowiedzialnym nowy projekt jest Jose Carlos Serrao, oczywiście Brazylijczyk. Dotychczas jego największymi sukcesami wpisany do CV są zwycięstwa w brazylijskich ligach stanowych. Mówiąc wprost, nie jest to może wielkie nazwisko, ale grunt, że wpisuje się w ukochaną koncepcję właściciela.
Zgrupowanie drużyny odbywa się, a jakże, w Brazylii. W jego trakcie Pogoń wygrywa kolejne spotkania z przedstawicielami niższych lig krajowych. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, zaś z okolic Szczecina coraz odważniej słychać o ambitnych celach drużyny.
Wielką nadzieję pokłada się w kilku nowych twarzach, nazwiskach, które można odnaleźć w internecie. Jednym z nich jest Amaral – 11-krotny reprezentant Brazylii i medalista olimpijski. Rzeczywiście, brzmi to wówczas dość okazale. Drugą potencjalną gwiazdą ligi ma być Cleisson – dwukrotny zdobywca krajowego pucharu.
W międzyczasie z klubu coraz więcej Polaków postanawia uciekać, widząc nadciągającą dla nich katastrofę. Faktycznie, na wiosnę w klubie ze Szczecina gra już tylko sześciu naszych rodaków. Jednym z nich jest Przemysław Kaźmierczak, w praktyce jedna z jaśniejszych postaci tamtej drużyny.
* * *
Niestety, już w lutym nadchodzą pierwsze porażki. Najgorsze jest jednak to, że mają one miejsce w pojedynkach na krajowym podwórku. Wiadomo, są to jednak sparingi, dlatego łatwo się wytłumaczyć. I właśnie w ten rytm trener Serrao zaczyna uderzać. W prasie pojawiają się już hasła o większym czasie na zgranie, aklimatyzacji, nauki gry w nowych realiach.
Dziennikarze tymczasem przeczuwają, że każde następne spotkanie Pogoni będzie starciem z podwójnie zmobilizowanymi drużynami. I w zasadzie nie mylą. W takich oto realiach drużyna ze Szczecina przystępuje do rundy wiosennej 2005/06.
Ciąg dalszy nastąpił:
Dla szczecińskiego klubu cała ta historia kończy się tragicznie. Katastrofa nie miała jednak miejsca nagle, raczej była stopniową kumulującą się śnieżną kulą, która później przeistoczyła się w lawinę.
Jeszcze przed rundą wiosenną, z klubem żegna się trener Serrao z powodu niepokojących wyników w ostatnich sparingach, a także zamieszania wywołanego przez brak licencji dla brazylijskiego szkoleniowca. W efekcie to meczów ligowych zespół przystępuje z Bohumilem Panikiem na ławce. Bez większego zaskoczenia, Pogoń nie dominuje nad resztą zespołów w rozgrywkach. Zespół gra ospale, piłkarze nie tworzą żadnego kolektywu, zaś starsze „gwiazdy” poruszają się tak, jakby im przywiązano do nóg wielkie marmurowe bloki.
Finalnie Pogoń kończy sezon na jedenastym miejscu w tabeli.
Czy jednak zmienia to pogląd właściciela? Nigdy w życiu. Antoni Ptak dalej realizuje swoją politykę ściągania zawodników do Szczecina. Latem wymienia połowę składu, dokładając kolejnych Brazylijczyków przygarniętych przez swojego syna, wciąż aktywnie pracującego w roli skauta. W pewnym momencie prowadzona polityka transferowa okazuje się istnym kabaretem, którego jednym z gwoździ programu jest występ…Gu, bramkarza i byłego sprzedawcy butów.
Zakończenie tej historii jest oczywiste, Pogoń spada z ligi.
Co ciekawe nie wszyscy ówcześni piłkarze Pogoni kończą swoją przygodę z Europą. Część z nich ma jeszcze okazję grać w kilku klubach na Starym Kontynencie. Niejaki Anderson Pedro wkrótce ląduje w Lubinie, w którym zdobywa mistrzostwo Polski. Inni piłkarze jak Elton czy Daniel Cruz grają później w lidze portugalskiej, czyli w zasadzie wykonują skok w swojej karierze. Jeszcze inni natomiast zostają w Polsce, gdzie kontynuują karierę jak np. Edi, Lilo czy Marcelo (ale spokojnie, nie ten z Wisły). Reszta wraca do kraju, gdzie do końca kariery włóczy się po niższych ligach.
Polski Ferguson
Dziesięć lat temu byliśmy również świadkami jednej z najdziwniejszych decyzji personalnych w polskiej piłce. A było tak…
Styczeń 2006 roku, Kraków, właściciel Cracovii, Janusz Filipiak, organizuje specjalną konferencję. Jednym z jej uczestników, jak się później okazuje głównym bohaterem spotkania, jest Wojciech Stawowy. Szkoleniowiec podpisuje z klubem nową umowę. I to jaką!
– Nie jest wielkim wydarzeniem sam fakt przedłużenia naszej współpracy, bo było wiadomo, że rozmawiamy w tej sprawie. Rzeczywistym „newsem” jest dzisiaj długość umowy, czyli dziesięć lat – Janusz Filipak.
Mało powiedziane, to nie jest zwykły „news”, lecz prawdziwa sensacja. Dziesięcioletni kontrakt z trenerem w naszych realiach jest czymś wykraczającym poza wyobraźnię.
Jednak sternik „Pasów” ma na ten temat inne zdanie:
Jestem bardzo szczęśliwy. Mimo iż jestem młodym trenerem, to kontrakt ten, to dowód na to, że właściciele klubu mają do mnie zaufanie i chociaż wyniki nie są oszałamiające, to zostałem pozytywnie oceniony. 10 lat, to dużo, ale Cracovia ma przed sobą długoletni plan rozwoju, który opierać się będzie w głównej mierze na pracy z wychowankami, do tego potrzebny jest spokój. Ta umowa to gwarantuje – mówi wówczas dla TVN 24.
Cała konferencja zresztą odbywa się we wręcz familijnej atmosferze. Janusz Filipiak mówi o pełnym szacunku dla swojego szkoleniowca. Wojciech Stawowy wspomina o zdolnej młodzieży, wielkiej strategii, długiej przygodzie z „Pasami”. Dziennikarze podtrzymują ten klimat, żartując sobie z ewentualnej przyszłości za dziesięć lat.
To dobry czas dla Wojciecha Stawowego, który wówczas jest najdłużej pracującym szkoleniowcem w lidze. Spełnia się jego małe marzenie, w jednym z wywiadów kilka miesięcy wcześniej wspomniał, że chciałby być polskim Fergusonem. Janusz Filipiak zyskuje przydomek tego właściciela, który…nigdy nie zwolnił trenera.
Ciąg dalszy nastąpił:
Nowy-stary trener nie wypełnił kontraktu nawet w 1%. Już miesiąc później złożył pisemną dymisję, po której przestał pracować jako trener „Pasów”. W obliczu wcześniejszego podpisania długiego kontraktu była to decyzja sensacyjna.
Tylko na pierwszy rzut oka. Faktem jest, że szkoleniowcowi i zarządowi klubu od pewnego czasu nie było po drodze.
Portal 90minut.pl tak relacjonował ówczesne wydarzenia:
Decyzję, podjętą pod wpływem impulsu, trudno mimo wszystko uznać za niespodziewaną. – Zbierało się, zbierało i w końcu przelało – powiedział jeden ze współpracowników trenera. Piątkowy „pożar” w Cracovii wyzwoliły dwie iskry. Pierwszą była decyzja zarządu o tym, że ani Stawowy, ani dwaj piłkarze (Łukasz Skrzyński i Dariusz Pawlusiński) nie mogą liczyć na anulowanie wysokich kar za „niepolityczne” – w odniesieniu do działań klubu wypowiedzi w prasie. Iskrę drugą wywołał e-mail, napisany przez klubowego lekarza Stanisława Szymanika, który zaowocował nie pierwszym już starciem Stawowego z… wiceprezesem klubu Jakubem Tabiszem.
Wojciech Stawowy odszedł z Cracovii w gorącej atmosferze, ale po kilku latach powrócił, ponownie wprowadzając zespół ten do Ekstraklasy. W najwyższej klasie rozgrywkowej przy drugim podejściu w drużynie „Pasów” wytrzymał do wiosny 2014 roku. Zostawił jednak zespół pogrążony w kryzysie i walczący o utrzymanie. Stawowemu marzyło się zrobienie z Cracovii zespołu preferującego tiki-takę. Faktem jest jednak, że formuła ta dość szybko przy ul. Kałuży się wyczerpała (choć dodajmy, miała ona swoje przebłyski). Po prostu zabrakło wykonawców.
WOJCIECH KOWALSKI