Omar idzie na wojnę

Czas czytania: 9 m.
0
(0)

Historia ma to do siebie, że w zależności od swoich doświadczeń życiowych czy uczuć, oceniamy ją różnie. Fakt, w zależności od poglądu, staje się więc jedynie subiektywnym okiem głębokiej analizy. Ale tego, co za chwilę przeczytacie oceniać nie zamierzam, choć perspektywa wydaje się być mocno kusząca. To wszystko było prawdą… Omar De Felippe – sportowiec, który poszedł na wojnę, wbrew swojej woli.

Pamiętam ten dzień, jakby nigdy nie nadszedł. Wojna. Niby różna, ale wciąż taka sama. 3 kwietnia 1982 roku, rząd argentyński podjął decyzję o zaatakowaniu wysp falklandzkich, o których my Argentyńczycy, woleliśmy mówić Malwiny. Były one kroplą gazu pośród rozlanej ropy i nitrogliceryny. Iskrą, która w suchym lesie doprowadzała do pożaru. Kiedy ostatecznie eksplodowały, to nikogo nie dało się po nich odratować. Następnego dnia miałem obchodzić swoje 20 urodziny w kawiarni mojego compadre Matiasa, razem ze swoimi kolegami z Huracanu, lecz matka z samego rana, w dniu moich urodzin, zalana łzami, wręczyła mi list. A tam, drukowanymi literami, wezwano mnie do stawienia się do 3 Regimentu Zmechanizowanych Wojsk Piechoty skoszarowanej w La Tabladzie w ciągu 72 godzin. Płakałem wraz z nią. Ledwo przed świętami, 23 grudnia 1981 roku skończyłem swoją służbę wojskową, a tu trzeba po kilku miesiącach iść walczyć z Brytyjczykami. Nie tak wyobrażałem sobie wejście w świat dorosłych.

De Felippe nie był jedynym młodym sportowcem, którego przymuszono do walki o wyspy zlokalizowane na Oceanie Atlantyckim, ale jednym z nielicznych, którzy ją cudem przeżyli. Był dobrze rokującym juniorem Huracanu Almagro, lecz 27 grudnia 1980 roku otrzymał wezwanie do wojska. W myśl wówczas obowiązującego prawa, każdy 18-letni mężczyzna musiał odbyć roczną służbę wojskową. W Argentynie, spowitej mrokiem rządzącej junty, odstępstwo lub dezercja kończyły się śmiercią, która to potem przenosiła się niczym zaraza na ich rodziny. Omar odsłużył swoje, lecz niechętnie chce wracać do tego, co tam zobaczył. A działo się sporo. Jednostka wojskowa zlokalizowana w La Tabladzie była również jednym z licznych miejsc, gdzie działały więzienia dla wrogów politycznych. Wśród wielu zadań przeznaczonych dla młodych żołnierzy za zakresu posługiwania się karabinem, było też miejsce na nauki z dziedzin przesłuchiwania i torturowania więźniów. Nie wszyscy, ale część z nich, dawała upust swojej wewnętrznej złości. A ci, którzy lubili zadawać komuś ból, mogli po odbyciu służby trafić do służb specjalnych, które zajmowały się tropieniem przeciwników junty. De Felippe przetrwał trud służby, wrócił do domu, ale piekło dopiero miało się zacząć.

9 kwietnia 1982 roku, trafiłem do El Palomar. Tuż przed planowanym za kilka godzin odlotem, mój dowódca powiedział, że „To mój ostatni moment na pożegnanie z rodziną. Masz dziesięć minut na telefon”. Nigdy tych słów nie zapomniałem, bo zabrzmiały one jak wyrok śmierci. Czułem niemoc, to nie tak miało być. Moja matka Rosa, codziennie od rana do wieczora modliła się za mnie, a ja mogłem jej jedynie obiecać, że wrócę do domu cały i zdrowy. Dowódca okazał się mniej czuły, bez nuty ironii uznając, że pożegnanie jest tym samym sformułowaniem, co do zobaczenia. Fakt, był zimny w uczuciach, ale taki miał być. Bo na wojnie twoim jedynym ratunkiem był karabin… Ostatnia instancja sprawiedliwości, która mogła uchronić cię od wyroku śmierci. Gdy wydawano mi u kwatermistrza broń i ekwipunek, mogłem wreszcie z bliska poznać nastroje innych żołnierzy. Zdecydowana większość była rozentuzjazmowana. Wierzyła, że te flegmatyczne wiktoriańskie psy, będą klękać przed naszymi rozporkami i ssać nasze wielgachne kutasy. Odwagi macho nie brakowało nikomu. Ale miałem nieodparte wrażenie, że to wszystko jest jedynie pozą. Wyuczoną sztucznością, która miała jedynie robić dobrą minę do złej gry. Czułem w głębi duszy, że w środku gotował im się gorący wywar ze słów: strach, niepewność czy panika. Ja tym niemal wymiotowałem co chwilę. Lecz musiałem to wszystko przełknąć. Tak jak my wszyscy.

Omar rokował bardzo dobrze. Jego technika, lewa noga oraz siła były nadzieją, na lepsze czasy dla El Globo. Kreowany na środkowego obrońcę, wykazywał wiele ochoty na grę ofensywną, potrafiąc strzelać sporo bramek. Jeszcze w 1978 roku był powoływany na zgrupowania kadr młodzieżowych Albicelestes, lecz nie dane mu było w niej zadebiutować. Taki sam los spotkał go również pod koniec 1980 roku, kiedy jego przejście do Independiente zablokowało wojsko. W teorii służba wojskowa dla sportowców była mocno ograniczona do podstawowych czynności jak apel, ćwiczenia i sprzątanie. W praktyce tylko ci najzdolniejsi i najpopularniejsi, będący też pupilkami władzy mogli liczyć na ulgi, a nawet całkowite zrezygnowanie z obowiązku służby. Spora grupa, wśród nich Omar – była jednak poniżana wśród pozostałych, a fale jakie przechodzili były wyższe niż te, które można było spotykać na plażach Mar de Platy. Rok ten dał się mocno we znaki Omarowi. A on sam, choć podchodzi do tego spokojnie, to jednak przypomina, że ojcowie swoich synów widzieli ich raczej w barwach morowych niż kolorowych jak u sportowców.

Mój ojciec powiedział mi, że z futbolu nie da się wyżyć. Że obowiązkiem prawdziwego mężczyzny, jest dbać o rodzinę godną pracą, i o swoją ojczyznę z karabinem przy boku. Jeśli coś wam mówi powiedzenie, że „każdy z nas jest kowalem własnego losu”, to chyba kurwa trafiłem na niewłaściwego rzemieślnika. Pięć godzin po starcie naszego samolotu transportowego C-130 Hercules, z chwilowym lądowaniem w Rio Gallegos dotarliśmy do Wschodnich Falklandów. Znaczy się Malwin. Tak, ten opór wiedzy, jaki nam próbował wbijać oficer polityczny, budził raczej uśmiech politowania niż grozę. Lecz nazewnictwo miało tu niewiele do powiedzenia. Przez ponad 12 kilometrów, do razu po lądowaniu wyruszyliśmy piechotą w kierunku Puerto Argentina. Nasze wojska co prawda już wcześniej zdobyły wyspy, ale każdy wyczekiwał z niepokojem na nadpływające z Europy siły brytyjskie. Było zimno, cholernie zimno. Nasze kurtki może i chroniły przed deszczem, ale nie przed chłodnym arktycznym powietrzem. Niektórzy dowódcy, znani ze swojego ciętego humoru sugerowali, żebyśmy nie narzekali na pogodę. Równie dobrze, możemy trafić następnym razem w sam środek Antarktydy. Marsz w kierunku stolicy był spokojny i szczęśliwie nie natrafialiśmy na cywilów z bronią w ręku. Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić sytuacji, w której musiałbym kogoś zabić. A co dopiero wystrzelić pocisk z karabinu M240, który kazali mi nosić, bo byłem najsilniejszy w plutonie. Nie czułem niczego prócz strachu, który obejmował każdy zakątek mojego ciała. Idąc środkiem ulic miasta, widziałem dzieci bawiące się w piaskownicy czy bujających na huśtawkach. One też się bały. Ale w odróżnieniu od nas dorosłych, nie rozumieli, o co w tym wszystkim chodzi.

Od debiutu w 1986 w roku w barwach Huracanu De Felippe był głównie rezerwowym, któremu obraz wojny falklandzkiej sporo namieszały w głowie. Zamiast spokoju był chaos, który próbował tuszować alkoholem i pogłębiająca się depresją. Ta zanikła całkowicie po przejściu do Olimpo Bahia Blanki, gdzie długo miejsca nie zagrzał. Gra w trzecioligowym Villa Mitre, będąca najlepszym epizodem w jego karierze, dała mu raz jeszcze szansę na grę w Huracanie, lecz i tu poniósł klęskę. Zahaczając o Arsenal de Sarandi dotarł aż do kolumbijskiego Once Caldas, gdzie poszczęściło mu się ze względu na dobrą postawę na boisku. Miłość trwała jednak tylko rok. Na koniec kariery wylądował ponownie w Olimpo. Łącznie w całej futbolowej przygodzie zagrał tylko w 47 spotkaniach, a najwięcej w Villa Mitre i Once Caldas (po 11 razy). Przez większość czasu był głównie rezerwowym, ale o tak spokojnym charakterze, że nikt nie powiedział na niego złego słowa. No prawie, bo wybaczano mu wiele, choćby z powodu traumy wojennej. O tej opowiedział dopiero w latach 90, zresztą w mocno okrojonej wersji. Na prawdziwe otwarcie trzeba było poczekać aż do roku 2008, kiedy po latach bycia asystentem u Julio Falcioniego został w końcu pierwszym trenerem ulubionej przez siebie drużyny Olimpo de Bahia Blanca. Po dokończeniu mało udanego sezonu, w drugim jego ekipa w imponującym stylu powróciła do Primera Division. Głównie była to zasługa motywacji trenera, który puszczał zawodnikom filmy poświęcone wojnie o Malwiny.

Jeśli to zbudowało ekipę i złączyło ich we wspólnym celu, tak na poziomie pierwszej ligi, to nie zadziałało. Miejsce 16 w Torneo Apertura 2010 i wysokie czwarte miejsce w Clausurze 2011 nie pomogły jednak Omarowi w zachowaniu posady, kiedy w sinusoidzie wyników przyszła klęska 19 miejsca w Aperturze 2011. Przerwa nie trwała zbyt długo, kiedy to miesiąc później został trenerem Quilmesu, któremu rzutem na taśmę zapewnił powrót do pierwszej ligi, ustępując jedynie River Plate, który spadł z Primery w tym samym roku co oni. Ale i tu, w najwyższej klasie rozgrywkowej, ponownie dał o osobie znać fragment utworu zespołu Maanam „Raz Dwa, Raz Dwa”:

Z góry do dołu, z góry na dół

Z ciemności w słońce, z ciszy w krzyk

Miejsce 15 w Torneo Inicial 2012, a potem niespodziewana 5 lokata w Torneo Final 2013. Dla kibiców, piłkarzy i na działaczach kończąc, było tych emocji zbyt dużo. Palpitacje serca zakończyły się wraz z nieprzedłużeniem umowy a De Felippe znalazł nową pracę w ekwadorskim Emelecu. I tu przyszedł jego pierwszy trenerski sukces – mistrzostwo kraju, wywalczone po wygranym dwumeczu z LDU Quito. Tu także piłkarzom pomogło to, co trener widział na własne oczy… wojna.

W naszym oddziale byli sami młodzi ludzie, którzy nic nie rozumieli z tej wojny. Tak jak ja, sądzili, że oni jedynie statystują w filmach, które sami widzieli na szklanym ekranie. Kiedy doszło do walk, a potem widzieli swoich umierających rówieśników – zrozumieli, jak brutalna potrafi być prawda. Pośród świszczących kul najbardziej w pamięci utkwiły mi nie tylko one, ale też dwaj moi companeros – Martin i Eduardo. Ten pierwszy miał 19 lat i w oddziale mówiliśmy na niego „Ocho” [ósemka], bo miał obsesję na punkcie tej cyfry. Jego koszule miały osiem guzików. W kieszeni nosił osiem naboi. Chodził do ósmej szkoły podstawowej w swoim rodzinnym mieście. Jeszcze kurwa tylko tego brakowało, żeby wypalił, że jest jednym z ośmiorga rodzeństwa. I jak na złość… to też była prawda. Kiedy w pewnym momencie, wybuchł rzucony w naszym kierunku granat, stracił on jedno oko. Wtedy pieszczotliwie nazwaliśmy go „Cuatro” [czwórka]. Po chwili obrazy, też się z tego śmiał. Uznał, że nic lepiej nie buduje dystansu do człowieka, jak śmianie się z własnych słabości. Następnego ranka, był już „Cero” [zero]… brytyjska kula trafiła go w głowę. Przez cały dzień opłakiwaliśmy go, lecz mój dowódca – kapitan Zunino, kazał przestać wylewać morze łez, bo się w nich utopimy. Żadna wojna nie skończyła się na jednym trupie, więc za chwile będą kolejne. I nie pomylił się. Brytyjczycy grzali w nas całą artylerią, a sanitariusze ledwo nadążali za opatrywaniem lub zszywaniem tego, co z nas zostało. Mamito… tęsknię za tobą.

Dziś trudno nie odnieść wrażenia, że De Felippe w swojej pracy stawia głównie na czynnik motywacyjny. On sam, przedstawiany jako bohater, wcale się za takiego nie uważa. Widział wszystko, ale pod tym czaił się jedynie bezsens umierania, często widziany na jego oczach. Jeśli zostaje poproszony o ten wątek życia, pomija w nim śmierć swoich kolegów. Dzieląc się własnymi odczuciami, przypomina kogoś, kto ma wyryte na swojej duszy coś, co przypomina film „Pluton” albo „Czas Apokalipsy”. To trauma, która w nim siedzi i pozostanie do końca. Wierzy, że to sposób na pokazanie piłki od strony konfliktu, ale chce działać wyłącznie pokojowo. W środowisku piłkarskim, na jednym z wykładów trenerskich De Felippe stanął przed zagadnieniem mentalnym, wpajaniem wiedzy i jej realizacji w grupie. Blisko dwugodzinny wykład, zakończył się owacją na stojąco. Nawiązywał do wojny były, ale górowała miłość do piłki i dążenie do celu. Pokojowe rozwiązania, których on sam nie zaznał. Czyż to nie piękne?

Eduardo miał tyle samo lat co ja. W odróżnieniu od innych stał z boku, wykonywał rozkazy przełożonych, mało z kim rozmawiał. Chciałem go jakoś poznać, ale wyczuwałem od niego chłód i niewidoczną mgłę, która unosiła się nad Malwinami. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że za wszystkim kryje się jego brak urody z latynoskiego macho. Był przeciętny aż do bólu, nie wiedział co to miłość, bo sam pochodził z domu dziecka. Był niechciany. Pracował na stacji benzynowej i świat miał go w dupie. Aż tu nagle przyszło powołanie do wojska. Miał jedną słabość ― kochał futbol. Coś, co trzymało mnie przy zmysłach, że wrócę do domu, do piłki, do Huracanu… dla niego była obsesją. To go obudziło, więc chętnie rozmawialiśmy na tematy piłkarskie. Wiedzę miał ogromną, czuć było w nim pasję. Ale za cholery nikt nie chciał jej zrozumieć z pozostałych osób w oddziale. Ci prości chłopcy żyli zbliżającym się mundialem i liczyli na to, że nasz cudowny Maradona pokaże światu klasę, a Angolom dowalimy kilka bramek. W końcu Eduardo w rozmowie sam na sam wyznał mi, że po wojnie chciałby poznać jakąś fajną dziewczynę. Choć bał się tego przeraźliwie, bo żadna z nich nie była nim zainteresowana i każda go odrzucała. To go bolało. Ten cały materializm, pogoń za pieniędzmi, za tą pieprzoną biologią samca i samicy, dopasowanej pod względem reprodukcyjnym. Obiecałem, że pomogę mu, bo nie każdy zasłużył sobie na odrzucenie. Podczas kolejnej ulicznej walki, musieliśmy się wycofać z miasta. Ja dostałem w ramię i pod osłoną kilku naszych, w tym bliskiemu druhowi Ezequielowi, zdołałem się wydostać z miasta, które bombardowały brytyjskie samoloty. Nie widziałem tylko Eduardo. Po chwili poszukiwań wróciłem do miejsca zgrupowania. A tam czarne worki z ciałami. Wśród nich był Eduardo, w odnalezionych kawałkach, bo bomba spadła kilka metrów od niego. Życie… Tyle skór pośród ich wielu.

Otwarty i pełen emocji w 2008 roku wywiad Omara o wojnie o Falklandy/Malwiny zrobił piorunujące wrażenie na wszystkich. Jako że było to w okresie panowania potomków peronistów w osobie pani prezydent Cristiny de Kirchner, władza wykorzystała tę historię do próby ponownego odbicia wysp, tym razem na drodze pokojowej. Użyty w argumentacji historyczny argument, nie wzruszył Wielkiej Brytanii, która kategorycznie odrzuciła wszelkie próby rozmów na ten temat. Delikatności byłej już pani prezydent, nie można było dostrzec, kiedy próbowała interweniować u samego papieża Franciszka. Potraktowany dosyć przedmiotowo De Felippe, nigdy jednak nie odpowiadał na pytanie, czy kogoś podczas tej wojny zabił. Sam zapytany milczy, a uczestnicy tejże wojny albo „Nie pamiętają” albo „Każdy nosił krew na rękach. Jeśli nie swoją to czyjąś”. Tej zagadki nie zamierzam rozwikłać, bo nie jest ona żadnym przedmiotem sporu, mającego opowiedzieć się za lub przeciw jego działaniom. Był do niej zmuszony. To była wojna… A ona nigdy się nie zmienia.

Dnia 14 czerwca roku 1982 zakończyło się moje piekło. Po kilku dniach oblężenia, nasz dowódca Mario Menendez podpisał akt zawieszenia broni. A my mogliśmy tylko odetchnąć. Nikt z nas nie chciał ciągnąc tego gówna w nieskończoność. Prestiż, którym Galtieri miał się popisać, wypisał na jego czole koniec rządów junty. Każdy miał ich dość. Zanim to wyraziliśmy, ja i moi bracia musieliśmy przejść jako jeńcy, ponad osiem kilometrów do lotniska pod kordonem wojsk brytyjskich. Te angielskie flegmy, wydobywające się z ich ust, spływały po naszych wybłoconych ubraniach jak „oczyszczenie”. Śmiali się między sobą i dogryzali nam mieszanką hiszpańskiego z portugalskim. Dawno nie czułem się tak upokorzony i zeszmacony. Nawet na boisku juniorów po porażce 10-0. Ogarniała mnie pustka i wewnętrzny płacz, że ta wojna nie miała żadnego sensu. Że tyle osób, młodych czy starych, poniosło śmierć na naszych oczach. Czy to nie ironia losu, że wciąż żyję? Nie chcę nawet o tym myśleć. Chciałbym już wrócić do domu, umyć się i pójść spać. Ale tego z siebie nie zmyję. Tych ran, które poniosłem i tych kul, które opuszczały lufę mojego karabinu. To zostanie już ze mną, do końca mojego życia, mimo iż wcale o to nie prosiłem. Boję się tylko, że moja rodzina, choć będzie szczęśliwa z powrotu, zobaczy innego człowieka. Nie tego uśmiechniętego chłopca z przedmieść Almagro. A tego, który musiał dorosnąć wbrew naturze.

***

Ezequiel, w 10 rocznicę wybuchu wojny, popełnił samobójstwo, strzelając w głowę karabinem FAL. Tym samym, którego używał podczas wojny o Falklandy/Malwiny.

Łącznie w wojnie zginęło oficjalnie 907 żołnierzy (649 Argentyńczyków i 258 Brytyjczyków) a 1843 było rannych.

Blisko 1000 żołnierzy, argentyńskich jak i brytyjskich, którzy uczestniczyli w tej wojnie popełniło samobójstwo.

MICHAŁ BOROWY
  

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 0 / 5. Licznik głosów 0

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

Redakcja
Redakcja
Jesteśmy niczym Corinthians — przesiąknięci romantycznym futbolem, który narodził się z czystej pasji i chęci rywalizacji, nie zysku. Kochamy piłkę nożną. To ona wypełnia nasze nozdrza, płuca i wszystkie komórki naszego ciała. To ona definiuje nas takimi, jakimi jesteśmy. Futbol nie jest naszym sposobem na życie. Jest jego częścią. Jeżeli myślisz podobnie, to już znaleźliśmy wspólny język. Istniejemy od 2014 roku.

Więcej tego autora

Najnowsze

Powrót do przeszłości: Retro Mecz i jego geneza

W grudniu 1923 roku Polski Związek Piłki Nożnej zdecydował, iż w następnym roku nastąpi rezygnacja z rozgrywek mistrzowskich. Za najważniejsze zadanie uznano wówczas odpowiednie...

Wroniecki rodzynek – jak Amica starała się bronić honoru polskiej piłki w Pucharze UEFA

Dwie dekady temu, celem uatrakcyjnienia rozgrywek Pucharu UEFA, Unia Europejskich Związków Piłkarskich zdecydowała się, wzorem Ligi Mistrzów, wprowadzić fazę grupową. Po rundach kwalifikacyjnych oraz...

Piłkarskie losy Radosława Majewskiego – reminiscencje po meczu Stali Rzeszów ze Zniczem Pruszków

W rozegranym 10 listopada 2024 roku meczu 16. kolejki Betclic 1. Ligi Stal Rzeszów podejmowała Znicz Pruszków. Dla obu drużyn było to starcie o...