Tytuł książki, „Spowiedź piłkarza”, wskazuje na to, że Piotr Reiss wyzna swoje grzechy i opowie o wszystkich jasnych i ciemnych stronach życia piłkarza. Niestety ten tytuł jest zupełnie nie trafiony. Zamiast spowiedzi Reiss zafundował czytelnikom zwykłą opowieść. Ale oczywiście nikt nie powiedział, że opowieść musi być mniej interesująca od spowiedzi.
Przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę na fakt, że tę opowieść snuje sam Piotr Reiss, bez pomocy żadnego dziennikarza, jak to często bywało w przypadku innych piłkarskich autobiografii. Dzięki temu książka nabiera pewnego uroku. Czytając tę pozycję można rzeczywiście poczuć, że autor jest zwykłym człowiekiem i gdyby usiadł z kimś na ławce w parku, to opowiedziałby swoja historię dokładnie w taki sam sposób (choć może nie musiałby wyjaśniać co oznacza skrót ZOMO). Oczywiście taki styl pisania może być dla jednego wadą, a dla drugiego zaletą, ale nie zmienia to faktu, że książka staje się dzięki temu oryginalna i w związku z tym zostaje w pamięci nieco dłużej.
Zabierając się za taką książkę musimy być świadomi, że może brakować w niej samokrytyki autora, a pewne rzeczy będą wyidealizowane. I tak właśnie się dzieje. Lech Poznań to w oczach Reissa najwyższa świętość, której sam piłkarz się poświęcił odchodząc do Herthy Berlin. Czy coś w tym złego? Oczywiście że nie, ale wygląda to nieco infantylnie.
Jedną z najciekawszych postaci w tej książce jest… Piotr Świerczewski. Reiss przytacza dwie kapitalne historie, w których „Świr” jest głównym bohaterem. I właśnie takie anegdoty sprawiają, że książka jest naprawdę wartościowa. Oto jedna z nich:
Gdy znaleźliśmy się na trybunie honorowej, gdzie wręczono nam puchar, kibice Legii opuszczali stadion w poczuciu klęski. Zostali tylko nasi sympatycy i część warszawskich kibiców z trybuny krytej. Kiedy nasz zespół odebrał medale i ja jako ostatni podniosłem puchar, kibice Legii zaatakowali nas kamieniami. W powszechnym zamieszaniu wszyscy uciekali, a ja z ciężkim pucharem w rękach biegłem, pokonując z chłopakami ławki i krzesła w kierunku szatni. Kibice wydzierali nam medale, a mnie w tunelu zaatakowało dwóch rosłych facetów. Biegłem jednak tak szybko, że siłą rozpędu odrzuciłem ich na bok i wpadłem do szatni. Chociaż sytuacja była groźna, to jednak obfitowała także w momenty komiczne. Piotrek Świerczewski znajdował się najbliżej atakujących kibiców i z opowieści świadków zdarzenia wiem, że nagle przestał uciekać i stanął na przeciw nich. Legionistów zatkało. Piotrek ściągnął medal, mówiąc do prezesa Sołtysa: − Radek, potrzymaj, ja się nimi zajmę! Potem zaś, zwracając się do kibiców, wykrzyknął: − A teraz panowie, pojedynczo. Zaskoczeni kibice zaczęli się wycofywać.
O ile Reiss nie zdecydował się na spowiedź, i na jakąkolwiek krytykę swojej osoby, to z niektórymi osobami obszedł się bez ogródek. Oberwało się przede wszystkim Franciszkowi Smudzie, kilka cierpkich słów mogli przeczytać o sobie ówcześni prezesi Lecha, ale trzeba przyznać, że była to tak zwana „miękka krytyka”, zupełnie jakby as „Kolejorza” chciał powiedzieć coś więcej, ale nie wiedział, czy tak wypada.
W momencie, w którym „Rejsik” zaczyna opowiadać o swoich przeżyciach związanych z policją i aferą korupcyjną, zaczyna się historia, na podstawie której można napisać scenariusz filmu sensacyjnego. Tutaj nie zabrakło niczego, zaczynając od wizyty policjantów w domu naszego bohatera, aż po noc spędzoną „na dołku”. Zresztą, według tego co mówi Reiss, całkiem możliwe, że scenariusz do tej sytuacji rzeczywiście został zaplanowany.
Do windy w prokuraturze trudno było się przecisnąć. Wsiadło ze mną do niej dwóch policjantów. Jeden z nich stanął przy klawiaturze programującej piętra i wdusił przycisk „5”. Gdy drzwi się zamykały, nagle nacisnął z powrotem „Otwórz”. W ten sposób dał możliwość zrobienia większej liczby zdjęć reporterom. Powtórzył ten manewr kilkakrotnie. Wtedy byłem już na 100 proc. przekonany, że jestem elementem jakiegoś scenariusza, w którym wszyscy uzgodnili swe role, tylko zapomnieli uprzedzić mnie o mojej roli w tym „filmie”. Do tej pory sądziłem, że policja wykonuje swoje rutynowe czynności. Później zrozumiałem, ze to nie wszystko. Policja wzorowo współpracowała z mediami, a ochronę dóbr osobistych jakiegoś tam Piotra Reissa miała w przysłowiowym „nosie”. zybko miałem tego kolejne dowody. Po drodze na piąty poziom budynku prokuratury winda zatrzymywała się na każdym piętrze. W sumie chyba czterokrotnie. Za każdym razem otwierały się szeroko drzwi, za którymi „przypadkowo? znajdowali się reporterzy i pstrykali zdjęcia. Naprawdę wyglądało to tak, jakby wszystko było starannie wyreżyserowane (…).
GRZEGORZ IGNATOWSKI
Jeśli szukasz tej książki, lub innej pozycji o tematyce sportowej, zachęcamy do odwiedzenia strony Sendsport.pl
Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE