Mark Robins. Przeciętny angielski napastnik pochodzący z Ashton w hrabstwie Lancashire. Wychowanek Manchesteru United. Piłkarz, który nigdy nie wzniósł się ponad pewien przyzwoity, ale też średni poziom. Czemu o nim piszemy? To ten facet, w styczniu 1990 roku, uratował skórę Aleksowi Fergusonowi. Być może to właśnie on zasiał plon, którego owoce Manchester United zebrał w maju 1999 roku. Zdobyciem potrójnej korony…
Był 7 stycznia 1990 roku. Targany kryzysem Manchester United Aleksa Fergusona jechał do Nottingham na mecz III rundy Pucharu Anglii. Brytyjska prasa wiedziała swoje. Jeżeli „Red Devils” nie wyeliminują ekipy Forest, szkocki menedżer, po nieco ponad trzech latach pracy, pożegna się ze swoją posadą. Odejdzie z niczym. Ostatnie trofeum Manchester United zdobywał przecież jeszcze za czasów Rona Atkinsona i był to Puchar Anglii 1985.
Mecz w Nottingham był intensywny. Na ciężkiej, pokrytej błotem murawie stadionu City Ground obydwie drużyny walczyły jak lwy. Wślizg za wślizg, łokieć za łokieć. Chaos i wysokie tempo. Typowo brytyjskie, twarde granie. W końcu nadeszła 56. minuta spotkania. Przy linii bocznej futbolówkę przejął Lee Martin. Zagrał do Marka Hughesa, a ten wstrzelił ją w pole karne. Tam znalazł się właśnie Mark Robins, który głową, po koźle, skierował ją do siatki. Manchester United zdobył Nottingham, a Alex Ferguson ocalał…
Kilka miesięcy później, tamto spotkanie na City Ground nabrało jeszcze innego znaczenia. To już nie był tylko mecz, który uratował posadę szkockiego menedżera. Od 17 maja 1990 roku to był także mecz, który zapoczątkował drogę United do końcowego triumfu w zmaganiach Pucharu Anglii. Siódmego w historii klubu.
„Red Devils” zmierzyli się w finałowym boju z ekipą Crystal Palace Steve’a Coppella. To były ciężkie, wykańczające spotkania. „Spotkania”, ponieważ ówczesny regulamin nie przewidywał konkursu rzutów karnych, jeżeli finał zakończył się po dogrywce remisem. A tak było w tym przypadku. 12 maja na Wembley, po pirotechnicznym widowisku, Manchester zremisował z rywalem z Londynu 3-3. Warto dodać, że Mark Hughes dał „Diabłom” remis siedem minut przed końcem dogrywki. United dosłownie zerwali się ze stryczka. Drugi mecz finałowy zaplanowano pięć dni później.
Tym razem nie było jednak szaleństwa. Manchester wygrał po bramce swojego lewego obrońcy Lee Martina 1-0. To był wyważony, zachowawczy futbol, jakby obydwie ekipy chciały pokazać, że mimo wszystko słowo „taktyka” nie jest im obce. Alex Ferguson triumfował. Wygrał swoje pierwsze trofeum na Old Trafford. Dodatkowo, znalazł także nowego bramkarza. Fatalnego w pierwszym meczu finałowym Szkota Jima Leightona, zastąpił doświadczony Les Sealey. Nieżyjący już niestety Anglik zagrał przeciwko Crystal Palace świetne zawody. Przez najbliższe miesiące to on miał strzec twierdzy United.
Tamten triumf w najstarszych klubowych rozgrywkach na świecie miał także swoją dodatkową wartość. Manchester otrzymał prawo gry w Pucharze Zdobywców Pucharów 1990-91. Było to o tyle ważne, gdyż oznaczało, że United będą pierwszymi, obok mającej zagrać równolegle w Pucharze UEFA Aston Villi, przedstawicielami angielskiej piłki w Europie od czasów tragedii na brukselskim Heysel w maju 1985 roku. Po raz pierwszy od pięciu lat kluby z Anglii miały stanąć w szranki z rywalami z kontynentu. „Red Devils” wykorzystali tę szansę do maksimum…
Europejska przygoda
Wszystko zaczęło się 19 września 1990 roku na Old Trafford. Manchester pobił wówczas Węgrów z Pecs 2-0 i zgłosił swój akces do walki o sukces. A warto zaznaczyć, że przed samym startem rozgrywek, Anglicy wymieniani byli raczej w drugim szeregu faworytów. Dziennikarze i eksperci za najmocniejsze w nadchodzącej edycji Pucharu Zdobywców Pucharów uznawali przede wszystkim: Sampdorię, obrońcę tytułu; Juventus, zdobywców Pucharu UEFA oraz Barcelonę. O United pisano w dalszej kolejności. Także przez wzgląd na brak ogrania i doświadczenia tej drużyny w wymagającej europejskiej rywalizacji.
Rewanż z Pecs był formalnością. Podobnie z resztą jak mecze II rundy rozgrywek z walijskim Wrexham. United awansowali do najlepszej ósemki rozgrywek, nie tracąc ani jednej bramki. Sami zdobyli za to w sumie osiem.
Ćwierćfinały. Wiosną 1991 roku na drodze Manchesteru stanął pierwszy bardzo wymagający rywal. Zdobywca Pucharu Francji z Montpellier, dowodzony przez Henryka Kasperczaka i mający w swoim składzie m.in. Jacka Ziobera, Laurenta Blanca czy kolumbijskiego maga Carlosa Valderramę.
To były ciężkie, wymagające mecze. Po dziewięćdziesięciu minutach walki w błocie Old Trafford padł remis 1-1. United byli w złej sytuacji. W rewanżu, na Stade de la Mosson, musieli zagrać o niebo lepiej. Zwłaszcza, że właściciel Montpellier, biznesmen Louis Nicollin przygotował dla swoich piłkarzy potężne premie za awans do półfinału.
19 marca 1991 roku Manchester pokazał jednak klasę. Po raz pierwszy w tej edycji Pucharu Zdobywców Pucharów zaczęto mówić o Anglikach jako o potencjalnym końcowym triumfatorze. „Red Devils” zagrali we Francji świetny mecz. Byli szybcy, dynamiczni i bardzo skoncentrowani w defensywie. Po bramkach Claytona Blackmore’a, faceta który lewą nogą mógł wbijać gwoździe oraz Steve’a Bruce’a z rzutu karnego, United wygrali 2-0. Półfinał stał się faktem.
Tutaj czekała na Anglików największa rewelacja tamtych rozgrywek. Warszawska Legia Władysława Stachurskiego. Pogromcy znakomitej Sampdorii Viallego i Manciniego. Pierwsze spotkanie odbyło się przy Łazienkowskiej. Manchester nie zlekceważył Polaków. Zabił Legię nieustannym pressingiem, szybkością i wydolnością. Na bramkę Jacka Cyzio odpowiedzieli: Brian Mc Clair, Mark Hughes oraz Steve Bruce. Sprawa awansu do wielkiego finału w Rotterdamie rozstrzygnęła się w pierwszym meczu…
W rewanżu United zagrali na większym luzie. Dzięki temu swoją kolejną bramkę w tej edycji Pucharu Zdobywców Pucharów zdobył 19-letni Wojciech Kowalczyk. Jacek Bąk zagrał fantastyczne, długie podanie w jego kierunku, „Kowal” wyprzedził na kilku metrach Gary’ego Pallistera i precyzyjnym uderzeniem pokonał rezerwowego bramkarza Gary’ego Walsha. Mecz zakończył się ostatecznie rezultatem 1-1 i wszyscy byli zadowoleni. Anglicy, bo spokojnie awansowali do finału, a Polacy ponieważ ugrali symboliczny remis na legendarnym, wypełnionym po brzegi Old Trafford.
Finał
15 maja 1991 roku do Rotterdamu zjechały hordy angielskich kibiców, rządnych sukcesu w Europie. Rywal Manchesteru był jednak z najwyższej, światowej półki. Barcelona Johana Cruyffa miała w swoim składzie m.in. Ronalda Koemana, Michaela Laudrupa, Jose Marię Bakero, Julio Salinasa czy Iona Goikoetxeę. Katalończycy grali fajny, ofensywny futbol. Z dużą wymiennością pozycji i utrzymywaniem się przy piłce. Barcelona do maksimum wykorzystywała piłkarską jakość i indywidualne umiejętności swoich poszczególnych zawodników. Na szczęścia dla United w Rotterdamie nie mógł zagrać kontuzjowany Christo Stoiczkow, najlepszy snajper „Blaugrany”.
A jak grał tamten Manchester Aleksa Fergusona? Odpowiedź jest jedna. Po brytyjsku. Szybko, ostro i zdecydowanie. United swoich europejskich przeciwników zabiegali i zagryźli. Steve Bruce i Gary Pallister byli jak dwie ciężarówki na środku obrony. Dosłownie. Silni, twardzi i kompletnie niezwrotni… W środku pola rządzili doświadczony kapitan zespołu Bryan Robson oraz młody 24-letni Paul Ince. Jeden i drugi byli silni fizycznie, waleczni i doskonale grali wślizgiem. Dodatkowo, Ince był też bardzo dobrze wyszkolony technicznie. Za strzelanie bramek w tamtej ekipie United odpowiadali przede wszystkim Mark Hughes oraz grający trochę za jego plecami Brian McClair. To nie byli może wirtuozi, ale bez wątpienia potrafili grać w piłkę. Hughes był typem snajpera, cały czas szukającego futbolówki. Był niesamowicie mobilny. Przypominał trochę Wayne’a Rooneya z najlepszych lat. Elementem finezji w całej tej układance Fergusona był lewoskrzydłowy Lee Sharpe. Zanim w United na dobre odkryto Ryana Giggsa, to właśnie Sharpe uchodził za wielki, piorunujący talent. Jego ciąg na bramkę, dynamikę oraz drybling podziwiali wszyscy kibice i eksperci. Nie tylko na Wyspach.
O godzinie 20. 15. szwedzki arbiter Bo Karlsson gwizdnął na De Kuip po raz pierwszy. Manchester i Barcelona rozpoczęły najważniejszy swój mecz w sezonie. Walka toczyła się głównie w środkowej strefie boiska. Dopiero po przerwie obydwie drużyny zaczęły podejmować większe ryzyko. O dziwo to Anglicy mieli przewagę. W 67. minucie gry Robson zagrał piłkę z rzutu wolnego w pole karne Barcelony. Tam najwyżej wyskoczył Bruce i uderzeniem głową skierował futbolówkę w kierunku bramki Carlesa Busquetsa, ojca Sergio, pomocnika dzisiejszej „Barcy”. Na linii do siatki wpakował ją natomiast Hughes. 1-0 dla United! Na De Kuip zaczęło się angielskie święto.
Kilkanaście minut później „Red Devils” dobili rywala. To była klasyczna kontra Manchesteru Fergusona. Szybka, dynamiczna i w konsekwencji zabójcza dla rywala. Sharpe zagrał do Hughesa, a ten minął Busquetsa i z ostrego kąta skierował piłkę do bramki. 2-0. „Czerwone diabły” nie mogły już tego wypuścić.
I nie zmieniła tego nawet kontaktowa bramka Ronalda Koemana z rzutu wolnego. Choć pod koniec meczu było jeszcze trochę nerwów i emocji, United dowieźli triumf do końcowego gwizdka. Portowy Rotterdam na kilka dobrych godzin opanowali Anglicy…
Znaczenie tamtego sukcesu Manchesteru najlepiej opisał Keir Radnedge, publicysta magazynu World Soccer.
Nareszcie, po pięciu latach totalnego wygnania, dla angielskiej piłki klubowej znowu zaświeciło słońce. Tak, to zwycięstwo miało szerszy kontekst niż nam się wszystkim wydaje.
Co było dalej? Triumf w Pucharze Zdobywców Pucharów 1991 stworzył w Manchesterze podwaliny pod drużynę, która w 1993 roku, po 26 latach, odzyskała dla klubu prymat w Anglii. Później na Old Trafford było jeszcze lepiej, ale to już temat na zupełnie inną opowieść…
Tekst: Łukasz Rodacki