W polskiej piłce przed dwudziestu laty dominowały zespoły Legii Warszawa i Widzewa Łódź. Ich walka o mistrzostwo kraju rozpaliła serca fanów do czerwoności.
W sezonie 1996/97 rozgrywki stały się „ligą dwóch prędkości”. Ostatecznie przewaga dwójki z Warszawy i Łodzi nad resztą stawki wyniosła 26 i 22 „oczka”. Przez pryzmat owych liczb można sądzić, że dwie dekady temu na finiszu ligi brakło emocji. Tymczasem nic bardziej mylnego.
Przedmeczowa gorączka
Do przedostatniej kolejki nic nie było jasne. Lider z Łodzi przewodził stawce ledwie o punkt przed Legią, w sumie mając ich 75. 18 czerwca na Łazienkowskiej 3 miał rozegrać się bój obu zespołów o mistrzostwo Polski. Legioniści, by myśleć o mistrzostwie musieli zejść z boiska jako zwycięzcy. W przypadku wygranej Widzewa ostatnia kolejka nie miała już żadnego znaczenia.
Kibice obu drużyn w tamtym czasie już nie pałali do siebie sympatią. Niewątpliwie wzajemna niechęć podsycała jeszcze atmosferę na trybunach Stadionu Wojska Polskiego. Tysiące flag w barwach Legii, silna reprezentacja łódzkich fanatyków – stawka spotkania oraz jego podtekst były aż nader odczuwalne. Co ciekawe, przed tamtym spotkaniem wprowadzono pionierskie wówczas rozwiązanie. Sprzedawano imienne wejściówki, na których wyrobienie trzeba było swoje odczekać. Kibice do dziś wspominają kolejki, które ciągnęły się przy kasach na Łazienkowskiej. Ostatecznie na trybuny weszło 10 tysięcy widzów.
Legia wita się z gąską
Piłkarze z Łodzi mimo że to im bardziej odpowiadał remis, ruszyli do początku do ataku. Prowadzenie . Byłego legionistę – Macieja Szczęsnego pokonał w 11. minucie Cezary Kucharski. Z narożnika na głowę „Kucharza” dośrodkował z narożnika Tomasz Sokołowski. Błędu w kryciu nie ustrzegł się Daniel Bogusz. Fani warszawskiej drużyny „uczcili” tę bramkę racami, które sprawiły, że mecz przez kilka minut toczył się za chmurą dymu. Gdy kurz opadł, rozpoczęła się wymiana ciosów. Co chwilę pod którąś z bramek kotłowało się od biało-czerwonych i zielono-czarnych koszulek. Na przerwę jednak oba zespoły zeszły przy prowadzeniu Legii. Od początku drugiej połowy przeważał Widzew, ale podopieczni Franciszka Smudy byli nieskuteczni pod bramką Szamotulskiego. Legia kontrowała i niecały kwadrans po wyjściu z szatni podwyższyła wynik. Ryszard Staniek, który tego dnia nosił opaskę kapitańską, podał prostopadle do Sylwestra Czereszewskiego. Napastnik oszukał defensywę Widzewa, przechytrzył Rafała Siadaczkę i precyzyjnym strzałem umieścił piłkę w siatce.
Uraz kulminacyjny
Gdy mecz zbliżał się do końca, Marcin Mięciel stanął przed szansą w konfrontacji „sam na sam” z Maciejem Szczęsnym. Niestety dla Legii piłka po uderzeniu „Miętowego” nie zatrzepotała w siatce. Wydawało się, że ta sytuacja nie ma szans odbić się już na końcowym rozstrzygnięciu. Zostało przecież ledwie kilkanaście minut. W tym momencie jednak stało się coś absolutnie nieprzewidywalnego. Przerwa w grze spowodowana urazem uda, którego doznał arbiter Andrzej Czyżniewski. Do pomocy mu ruszyli wówczas lekarze i masażyści obu drużyn.
Dzięki ich współpracy udało się doprowadzić gdańszczanina do stanu, w którym będzie mógł dokończyć mecz. W międzyczasie strzelca pierwszej bramki – Kucharskiego zmienił Jacek Kacprzak. Mirosław Jabłoński szybko pożałował swojej decyzji. Sprawy zaczęły wymykać się spod kontroli. Po wznowieniu gry dał znać o sobie słynny „widzewski charakter”. Łodzianie rzucili się do ataku.
– Przełomowym momentem była kontuzja sędziego Andrzeja Czyżniewskiego. Podczas przerwy w nasze szeregi wkradła się dekoncentracja. Wydawało nam się, że wygraliśmy już ten mecz. Trener zdjął mnie wtedy z boiska wprowadzając Jacka Kacprzaka – komentuje te wydarzenia po latach sam Kucharski. – Okazało się, że to błąd, ponieważ później Widzew odrobił straty – dodaje.
Pogoń Widzewa
Trzy minuty przed końcem podstawowego czasu gry kontaktowego gola dla RTS-u strzelił Majak po krótkim dograniu Curtiana. Strzelec, w wywiadzie opublikowanym na naszych łamach potwierdza, że to właśnie ten moment dał kopa widzewiakom do dalszej walki.
– Szczerze mówiąc, kiedy przegrywaliśmy z Legią 0:2, to nie przypuszczałem, że jesteśmy w stanie wygrać to spotkanie, ale bramka strzelona przeze mnie na 1:2, w jakiś sposób dała całej drużynie energię i wiarę w to, że te pięć minut, które zostało do końca meczu, może o wszystkim zadecydować. Tak się faktycznie stało, bo my przez te pięć minut graliśmy tak, jak powinniśmy grać od początku – wyznał Sławomir Majak.
Po owym golu trener Jabłoński strzelił sobie i swoim podopiecznym w stopę po raz drugi. Szkoleniowiec Legii postanowił zdjąć kolejnego po „Kucharzu” napastnika. Za Marcina Mięciela wprowadził Marcina Jałochę, wzmacniając defensywę. Roszada okazała się tylko teoretycznym wzmocnieniem. Zaraz po niej, już w pierwszej z doliczonych przez arbitra minut, na głowę Dariusza Gęsiora piłkę wrzucił z lewego skrzydła Rafał Siadaczka. Srebrny medalista olimpijski z Barcelony umieścił piłkę w bramce, dając wyrównanie Widzewowi. Remis zdecydowanie bardziej odpowiadał gościom. Dawał im bowiem pewność, że do zdobycia tytułu brakuje im tylko wygranej z dziesiątym w tabeli Rakowem Częstochowa.
Moment radosnej dekoncentracji w szeregach rywali zaowocował bramką dla Legii. Gol rezerwowego Jałochy słusznie nie został jednak uznany. Strzelec znalazł się na spalonym, co zauważył asystent Czyżniewskiego. W kolejnej akcji Widzew za sprawą Andrzeja Michalczuka dobił warszawiaków. Zrezygnowani gospodarze nie byli zdolni do odpowiedzi. Cios zadany przez (jeszcze wtedy) Ukraińca okazał się nokautujący.
To, co działo się w szatni Legii po ostatnim gwizdku zdradza Cezary Kucharski: „Byliśmy załamani. W szatni po meczu panowała kompletna cisza. Każdy bał się odezwać” – wspomina te bez wątpienia ciężkie chwile ówczesny snajper warszawskiej ekipy.
Ostatnia kolejka ligowego sezonu nie zachwiała już ustaloną w tym pamiętnym spektaklu. Zarówno Widzew, jak i mimo braku realnej motywacji Legia, wygrały swoje mecze. W Katowicach „Wojskowi” ograli „Gieksę” 3:1, zaś liderzy tabeli zdemolowali Raków 5:1. Tytuł pojechał więc do Łodzi.
„Olśnienie” po latach
Kontrowersyjny osąd po 15 latach od ostatniego gwizdka na Łazienkowskiej wydał w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”, kapitan Legii – Ryszard Staniek.
– Mam prawie pewność, że był nieuczciwy. Padła propozycja – 200 tys. marek. Powiedziałem, że mnie to nie interesuje, bo chcę mistrza Polski zrobić – twierdzi pomocnik, który do Warszawy przyszedł z hiszpańskiej Osasuny Pampeluna.
Innych dowodów, popierających hipotezę Stańka przez kolejne pięć lat nie ujawniono. Pozwala to wierzyć, że to, co wydarzyło się 18 czerwca 1997 przy Łazienkowskiej 3 jest tylko doskonałym przykładem na nieprzewidywalność i piękno futbolu. Czy za kolejne 20 lat wciąż tamto spotkanie będzie żywe w pamięci jego świadków? Być może, bo takie dreszczowce pozostawiają trwały ślad.
A na deser…
JAKUB BARANKIEWICZ
Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE