Dlaczego pracował tak krótko w Wiśle Kraków? Czy jest cudotwórcą? Jakie są kulisy słynnego meczu w Dundee? Czy Śląsk był w stanie wyeliminować Liverpool i Napoli? Zapraszamy na wywiad z Tadeuszem Pawłowskim, byłym zawodnikiem Zagłębia Wałbrzych i Śląska Wrocław.
Jak w ogóle zaczęła się Pana przygoda z piłką?
Tadeusz Pawłowski: Będąc małym chłopcem, ojciec często zabierał mnie na mecze Śląska Wrocław. Od początku im kibicowaliśmy, lecz w związku z tym, że ulica Krucza, na której wówczas mieszkałem, znajdowała się między dwoma stadionami, które rozdzielała górka Pafawagu, wszyscy chłopcy z mojej ulicy, zaczęli treningi w Pafawagu Wrocław. Jako junior trafiłem do III ligi, a stamtąd do Zagłębia Wałbrzych. Idolami piłkarskimi mojej młodości byli reprezentanci Polski, przede wszystkim Włodzimierz Lubański. Pamiętam, że wtedy na podwórku, każdy chciał być Szołtysikiem, Jarosikiem, Lubańskim. Jeżeli chodzi o grupy młodzieżowe, to nie pamiętam swojego pierwszego meczu i bramki. Myślę, że drogę do lepszej kariery piłkarskiej i gry w pierwszym zespole Zagłębia Wałbrzych, otworzył mi dopiero gol z UT Arad. Wszedłem wtedy z ławki po przerwie i strzeliłem piękną bramkę z woleja.
W Zagłębiu Wałbrzych zagrał Pan w Pucharach Europy, to był chyba największy sukces wałbrzyszan w historii.
Tadeusz Pawłowski: Przyszedłem do Zagłębia Wałbrzych dopiero latem i kiedy graliśmy z Unionem Teplice nie miałem jeszcze miejsca w podstawowym składzie. W meczu w Teplicach w ogóle nie uczestniczyłem, bo byłem już w kadrze reprezentacji polski juniorów. Pamiętam, że to nie był daleki wyjazd, bo przejechaliśmy gdzieś tam przez góry wałbrzyskie i już byliśmy na miejscu. W drugim meczu u siebie byłem tylko rezerwowym. Zaistniałem dopiero w spotkaniu z wcześniej wspomnianym UT Arad. Zapamiętałem ten mecz, ponieważ jechaliśmy tam pociągiem, no i ze względu na to, że miałem jako młody chłopiec bardzo długie włosy. W Rumunii taka moda nie była akceptowana, więc miałem kłopoty z wjazdem do kraju. Powiedzieli, że nie wpuszczają normalnie do kraju ludzi z długimi włosami, jednak jakoś udało mi się, przy pomocy klubowego zarządu przekonać celników, że jestem piłkarzem i wjechałem do tej Rumunii. Po dwumeczu na pewno czułem jakieś rozczarowanie, że odpadliśmy, ale byłem też szczęśliwy z mojego sukcesu, bo piłka nożna to nie tylko sport zespołowy, ale także indywidualny. Byłem dumny z siebie, cieszyłem się, że to spotkanie może otworzyć mi drogę do wielkiej piłki i w jakiś sposób ugruntować moją pozycję w zespole. Myślałem o drużynie, ale bramka osłodziła mi gorycz braku awansu. Z drugiej strony, gdybyśmy jednak przeszli, to spotkalibyśmy się z portugalskim zespołem Setubal i na pewno byłby do atrakcyjny wyjazd.
Przed pucharami zespół prowadził Antoni Brzeżańczyk, który znany był ze swoich twardych metod treningowych. Zastąpił go Jerzy Nikiel. Jak go Pan wspomina?
Tadeusz Pawłowski: W sumie jak ja przyszedłem do zespołu, to właśnie zmieniono trenera. Z trenerem Nikielem od początku miałem dobry kontakt. Wspominam go bardzo miło i ciepło. Przede wszystkim bardzo umiejętnie wprowadził mnie do zespołu. Było tam dużo takich młodych chłopców, trochę starszy Marek Świerczyński, Jan Sobol, Romek Klacza, Marian Galant. Trener Nikiel otoczył mnie ojcowską opieką i pozwolił mi na dalszą naukę w technikum górniczym. Mój trening wyglądał tak, że do południa uczestniczyłem w zajęciach z pierwszym zespołem, a w poniedziałek, czwartek i piątek byłem po południu z treningu zwalniany. Dzięki temu mogłem spokojnie chodzić do szkoły. Kiedy w piątki wieczorem były zgrupowania przedmeczowe, to klub zapewniał mi transport do Strzegomia, gdzie znajdowała się drużyna. Miałem bardzo korzystne układy i bardzo się z tego cieszę, ponieważ to pozwoliło mi zdać maturę i zostać studentem Akademii Wychowania Fizycznego, a dzięki temu teraz mogę być trenerem.
Potem był Śląsk. Trafił Pan do Wrocławia, ale podobno o Tadeusza Pawłowskiego biło się pół Polski.
Tadeusz Pawłowski: To były wielkie przygody. Można by było o tym film nakręcić. Interesowały się mną m.in. Górnik Zabrze, ŁKS Łódź, Gwardia Warszawa czy Śląsk Wrocław, a walka o mój podpis na kontrakcie trwała kilka miesięcy. Przekonującym argumentem do gry w ŁKS była praca w tym klubie trenera Kazimierza Górskiego w roli koordynatora, ale w pierwszej fazie byłem już prawie dogadany z Górnikiem Zabrze. Wybrałem już mieszkanie, a potem pojechałem na wakacje do Szczyrku. Po kilku miesiącach okazało się, że wszystkie ustalenia są na nic, bo Zagłębie Wałbrzych mnie zawiesiło. Wówczas klub należał do województwa wrocławskiego i jedynym klubem, w którym mógłbym zagrać od razu, był Śląsk Wrocław. Po czteromiesięcznej przerwie, doszedłem do wniosku, że chce się rozwijać i skorzystałem z oferty Śląska Wrocław. Do dziś z tego wyboru jestem bardzo zadowolony. Zdobywałem Puchar Polski, mistrzostwo i grałem w Pucharach europy. Dodatkowo ukończenie studiów dało mi świadomość, że jestem człowiekiem niezależnym.
Jak wspomina Pan mistrzowski sezon ze Śląskiem i Puchar Polski?
Tadeusz Pawłowski: To były przepiękne czasy. Mieliśmy bardzo ciekawą drużynę, opartą na około 14 zawodnikach pochodzących z Dolnego Śląska, co dziś jest praktycznie niemożliwe. Bracia Garłowscy byli z Bielawy, Józek Kwiatkowski z Bolesławca, Marian Balcerzak z Pafawagu Wrocław, Jasiek Sybis był wychowankiem klubu. To jest ewenement. Co ciekawe, byliśmy również drużyną Dolnego Śląska. Mecze rozgrywano na Stadionie Olimpijskim, bo stadion Śląska nie mieścił chętnych na nasze spotkania. Na Polach Marsowych znajdował się parking dla samochodów, który przed meczami był w całości zajęty. Przyjeżdżały na nasze mecze wycieczki z całego Dolnego Śląska. Strzeliłem wiele ważnych bramek, jednak uważałem te ligowe trafienia jako normalną rzecz. Do dzisiaj jestem najlepszym strzelcem Śląska w lidze. Strzeliłem 63 bramki, a doliczając gole ze Zagłębia, mam ich w lidze 78. Dodatkowo, co jest dla mnie bardzo cenne, jestem najlepszym strzelcem w pucharach, zdobyłem 13 bramek, grając, zdaje się w 21 meczach. Najlepiej wspominam bramki z Liverpoolem czy Antwerpią. Do dziś mam w je pamięci i przed oczami. Liga prawdę mówiąc mi się zamazuje, bo nastrzelałem w niej dużo bramek.
Zanim zagraliście z Liverpoolem, wyeliminowaliście kluby z Belgii i Szwecji.
Tadeusz Pawłowski: W pierwszym meczu ze szwedzkim Goteborgiem nie grałem, bo miałem złamaną rękę. W drugim wygraliśmy 4:2. Pamiętam, że przegrywaliśmy i straciliśmy wiarę w awans, lecz jakimś sposobem odwróciliśmy losy spotkania. Po trzech bramkach Sybisa czuliśmy się pewniej, choć kiedy oni strzelili bramkę na 3:2, to przez chwilę znów mieli awans w garści. Mój występ stał pod znakiem zapytania, bo w tym dniu ściągnąłem dopiero gips. W 85 minucie strzałem z 16 metrów pokonałem bramkarza szwedzkiego zespołu i to dało nam awans. Wspomnienia z Antwerpii też są całkiem dobre. We Wrocławiu strzeliłem przepiękną bramkę głową. Mecz skończył się remisem 1:1, a nikt nie dawał szans na wygranie w rewanżu. Jednak kolejna dobra połowa, bramki Sybisa i moja, dały nam awans.
Potem był ten wielki Liverpoolem…
Tadeusz Pawłowski: Graliśmy o godzinie 13 w środę, a cały stadion był wypełniony po brzegi. 50 tysięcy kibiców oglądało to spotkanie. W związku z tym, że był to koniec listopada i było bardzo zimno, boisko było zamarznięte. To sprawiło wielkie problemy, bo nie mogliśmy dobrać korków. Żadne nie chciały spasować. Myślę, że obuwie miało decydujące znaczenie w tym meczu. Anglicy nie mieli w ogóle korków, wyszli w butach profilowanych tak jak opony, czyli byli krok do przodu ze sprzętem. Ten zespół prowadził legendarny trener, jeden z najlepszych w ich historii, Robert Paisley, a grali w nim chyba wyłącznie reprezentanci. Cieszę się, że mogłem pokonać jednego z nich, angielskiego bramkarza Raya Clemence’a. Do dziś przechowuje zdjęcie z ich kapitanem Emlynem Hughesem, a warto wspomnieć, że byli tam jeszcze tacy zawodnicy jak Toshack, Kennedy, a przede wszystkim wielka gwiazda, która nie zagrała we Wrocławiu, Kevin Keegan. Można powiedzieć, że poprzez piłkę poznawaliśmy zachód, choć to nie zawsze było już tak fajnie, bo np. paszporty znajdowały się w tamtych czasach na komendach policji. Uważam, że Wrocławiu spokojnie mogliśmy ugrać remis, natomiast mecz w Anglii był prowadzony zdecydowanie pod dyktando Liverpoolu. Przegraliśmy 0:3, ale samo dojście do tego etapu było czymś wyjątkowym.
Następnie były ciekawe przeprawy z maltańską Florianą i irlandzkim Bohemian, jak Pan ocenia poziom gry tych drużyn?
Tadeusz Pawłowski: Pamiętam, że na Malcie graliśmy mecz na boisku kortowym. Nie było trawy, tylko piach. Ubrałem normalne buty do biegania, bez korków. Pamiętam zawodników maltańskich, którzy przyjeżdżali na mecz prosto z pracy. Nie mieliśmy z nimi problemów, wygraliśmy 4:1 i mogliśmy na luzie odpocząć. Bohemians także nie postawiło wysokich warunków. To była półamatorska piłka, nie było żadnych kłopotów.
Później na przeszkodzie stanęło Napoli. Podobno Włosi byli do przejścia.
Tadeusz Pawłowski: Ja myślę, że oni byli do przejścia. Faktycznie, Napoli było przez wszystkich przedstawiane jako rywal wielkiej klasy, praktycznie nie do przejścia. Nie wpojono nam pozytywnego myślenia, nikt nie mówił, że ten zespół można pokonać. Oni przyjechali tutaj do Wrocławia, chcąc grać na remis i mecz zakończył się wynikiem 0:0. Nasz atak pozycyjny był za słaby, żeby sforsować ich dobrze ustawioną obronę. Do Neapolu polecieliśmy czarterem z Wrocławia. Każdy mógł zabrać ze sobą jednego członka rodziny, więc wielu zawodników zabrało żony. Moim zdaniem zabrakło koncentracji. Przegraliśmy 0:2, ale mieliśmy swoje sytuacje. Gdybyśmy mieli więcej wiary we własne siły, to myślę, mogliśmy ich przejść.
Mieliście szczęście do egzotycznych rywali, bo później trafiliście np. na islandzki Vestmannaevjar. Jak grali Islandczycy?
Tadeusz Pawłowski: Islandzka piłka nie stała w tamtych czasach na wysokim poziomie. U siebie mieliśmy spacerek, tam było zimno, wiał wiatr, a boisko było kortowe, czyli piaskowe. To też był zespół półamatorski, nie mogli się nam przeciwstawić. Wzorowali się na Anglikach, preferowali długie podania, wrzutki i coś tam nawet zaprezentowali. We Wrocławiu ustawili się już bardzo defensywnie. Nie było z nimi większych problemów. Nie było też większego zainteresowania tym meczem, bo na stadionie pojawiło się chyba około 6 tysięcy widzów.
Najlepszy mecz zagraliście chyba z Borussią Monchengladbach. Po wyjazdowym remisie była naprawdę duża szansa na awans. Dlaczego się nie udało?
Tadeusz Pawłowski: Gdybyśmy bardziej odważnie zagrali, to powinniśmy w Gladbach wygrać. Oni nas tam zlekceważyli. Wszyscy przecierali oczy, zastanawiali się, co to za mało znana drużyna z Polski, która osiąga w Niemczech tak dobry rezultat. Trenerem Borussii był wtedy Udo Lattek. Co ciekawe, grał tam Polak, Helmut Dudek, boczny obrońca z Szombierek, który po prostu pewnego dnia wyjechał i nie wrócił do Polski. W meczu rewanżowym były wątpliwości, czy przyjedzie, czy nie będzie się bał. Kluczową postacią był Allan Simonsen, uznany piłkarzem roku. W meczu rewanżowym strzelił 3 bramki i to on zadecydował o awansie Gladbach. Do dzisiaj mam przed oczami mam dwie bramki, które wtedy zdobyłem. Pamiętam też, że bardzo zimno było, rezerwowi piłkarze Borussii siedzieli w takich jakby kosmicznych kombinezonach.
Co naprawdę wydarzyło się przed pojedynkami z Dundee?
Tadeusz Pawłowski: W Dundee przegraliśmy 2:7 i faktycznie był to nasz najgorszy rezultat. Jednak ja mam bardzo fajne wspomnienia, bo trzeba też czasem patrzeć na futbol indywidualnie. Zdobyłem dwie piękne bramki. Wiał wtedy bardzo mocny wiatr. Do przerwy przegrywaliśmy 1:2 no i w szatni mówiliśmy, że na drugą połowę gramy z wiatrem i damy radę ten mecz odwrócić. Jednak się nie udało i w pewnym momencie było już 1:7. Ja pod koniec strzeliłem piękną bramkę w okienko.
Orest Lenczyk po tym meczu powiedział, że nie będzie pracował z pijakami. Jak Pan odniesie się do tych słów?
Tadeusz Pawłowski: Pijakiem na pewno bym nikogo nie nazwał. Na pewno w tym czasie prowadzenie piłkarza pierwszoligowego było trudniejsze, bo to była inna kultura życia. Tutaj nikt nie ukrywa, że zawodnicy po meczach czy przed, co zdarzało się rzadziej, pozwalali sobie na wypicie jakiegoś alkoholu. Nie było nam na rękę, że w tym czasie latało się tylko z Warszawy na mecze pucharowe, bo porty lotnicze nie były tak rozwinięte. Po meczu ligowym z Widzewem pojechaliśmy od razu do Warszawy i zostaliśmy tam aż do wylotu. Paru zawodników rzeczywiście pozwoliło sobie na wypicie alkoholu, ale uważam, że nie to zadecydowało o wyniku spotkania. Według mnie był też błąd taktyczny. Wiedzieliśmy, że Szkoci grają bardzo dobrze głową. Tym nas zdusili. Błędem było wystawienie Zygmunta Garłowskiego na stoperze, a Romka Wójcickiego, który miał prawie dwa metry wzrostu, w linii pomocy. Myślę, że to miało znaczenie. Dzisiaj mamy całkiem inne podejście piłkarzy. W latach 70 nie można było kupić piwa, czy czerwonego wina w każdym sklepie, tak jak dziś. Piło się wódkę i nikt tego nie ukrywał. Mimo wszystko przyczyn tej porażki szukałbym przyczyn na boisku, nie poza nim.
Potem wyjechał pan do Austrii, jakie były kulisy transferu do Admiry Wacker?
Tadeusz Pawłowski: Kiedy kończyłem karierę w Śląsku, już było wiadomo, że po sezonie wyjadę za granicę. Wszystko wskazywało na to, że zagram we Francji, bo transfer do Lens miał być stuprocentowo pewny. Niestety po niestrzelonym karnym z Wisłą Kraków, sytuacja moja bardzo się skomplikowała. Paszport jak już mówiłem, był na komendzie i zwyczajnie mi go nie wydano. W sumie nigdy nie byłem w wojsku, nie miałem też do czynienia z wojskiem w Śląsku, więc mimo tego, że był to wojskowy klub, nie byłem w tej instytucji. Na wydziale paszportowym chcieli zobaczyć zgodę Ministerstwa Obrony Narodowej na mój wyjazd. W klubie mówiono mi, że jestem pracownikiem cywilnym, że nigdy nie byłem w wojsku, a na komendzie chcieli zgodę od wojska. Zabroniono mi grać. W listopadzie za pomocą jednego z pracowników klubu dostałem upragniony paszport i mogłem wyjechać na tydzień. W tym samym dniu wsiadłem w samochód i pojechałem do Wiednia. Tam trenowałem z Admirą Wacker. Do Polski przyjechał ze mną dyrektor sportowy Admiry. Rozmawialiśmy ze Śląskiem i staraliśmy się załatwić zgodę od Ministerstwa Sportu. W tym czasie w Warszawie spotkałem Kazimierza Górskiego, który namawiał mnie do wyjazdu do Grecji, ale byłem zmęczony tą sytuacją, więc chciałem jak najszybciej sfinalizować transfer do Austrii. Dopięliśmy wszystkie szczegóły i w grudniu wziąłem udział w turnieju halowym w Wiedniu. W lutym wyjechaliśmy całą rodziną z Polski i zaczęła się moja zagraniczna przygoda. Poziom ligi austriackiej był wówczas zbliżony do polskiej. Były tam spore marki jak Rapid, Austria, oraz świetni zawodnicy jak Prochazka, Panenka czy Kuna.
Zadecydował się Pan zająć trenerką, myślał Pan od początku, że się sprawdzi w tym zawodzie?
Tadeusz Pawłowski: Kończąc Akademię Wychowania Fizycznego, jest się trenerem drugiej klasy. Trener piłki nożnej to facet, który musi ciągle się dokształcać i rozwijać. Wziąłem udział w wielu konferencjach trenerskich. W sumie zrobienie licencji UEFA Pro, to dwa lata ciężkiej pracy plus oddanie swojego materiału. Juniorskie licencje robiłem w Austrii, gdzie na egzaminie państwowym jest przedstawiciel parlamentu. Czternaście modułów, 250 godzin wykładów, staż w klubie zagranicznym, napisanie pracy, obronienie jej. Trzeba zainwestować w to dużo pieniędzy i mieć dużo chęci i ambicji, żeby dalej się rozwijać. Jeśli chodzi o początki mojej kariery trenerskiej, to pierwszym klubem było Casino Bregenz. Miałem już wówczas spory autorytet w Austrii.
Jako trener po czasie wrócił pan do Śląska Wrocław, dlaczego ta przygoda trwała tak krótko?
Tadeusz Pawłowski: Uważam, że odniosłem wielki sukces ze Śląskiem Wrocław. Przede wszystkim przyszedłem, żeby utrzymać ten zespół w Ekstraklasie. No i go utrzymałem. Wygraliśmy grupę spadkową, jeśli się nie mylę z ośmioma meczami bez porażki i straty bramki. Już w pierwszym roku było fantastycznie, w drugim zajęliśmy czwarte miejsce, czyli osiągnęliśmy jeszcze większy sukces, z klubem, który już wtedy zaczął bardzo oszczędzać. Za mojej kadencji odeszło 14 zawodników, takiej klasy jak Kelemen, Kaźmierczak, Mila, bracia Paixao czy Pich. Mieliśmy dobry styl, graliśmy widowiskowo, wszyscy w Polsce chcieli nas oglądać. Pierwszy mecz w pucharach zagraliśmy z młodą ławką, bo mieliśmy w kadrze aż sześciu juniorów! Mimo tego awansowaliśmy, przeszliśmy Celje, a uważam, że wiele polskich drużyn by z nimi by odpadło. Dwumecz z Goteborgiem był niezły, byliśmy nawet lepsi w wielu fragmentach gry, ale niestety odpadliśmy. Uważam jednak, że był to niezły występ w pucharach. Ciężko było przy takich ubytkach osiągnąć większy sukces. Potem po prostu zmieniono trenera, ale ja uważam, że te 22 miesiące, a średnia praca trenera w Polsce wynosi siedem miesięcy, to spory sukces. Czy inaczej się trenuje w Austrii? Wszędzie jest jednakowo. Różnica polega na tym, że tam kluby mają dobrą i dużą kadrę, a przy wejściu do Pucharów Europy każda drużyna się wzmacnia, a tutaj było odwrotnie. Jeśli ma się dużą kadrę, to jakość treningu jest też lepsza, a przez rywalizacje w zespole piłkarze są zmuszeni do lepszej gry. Ja tego nie miałem i stąd taki rezultat. Widać jak teraz Śląsk się wzmacnia, a to nie jest jeszcze koniec okienka. Ja będąc 30 lat na zachodzie, widziałem treningi reprezentacji Hiszpanii, Gladbach, Bayernu Monachium i patrząc z tej perspektywy myślę, że stosowaliśmy bardzo nowoczesne metody treningowe. Potem poszła za tym cała Polska. Rozbudowano sztaby szkoleniowy, w których był dietetyk, psycholog, trener przygotowania motorycznego, zaczęto stosować monitorowanie treningu, analizy, a jeden członek sztabu obserwował wszystko z trybun. Myślę, wprowadziłem kilka innowacji nowoczesnych, z których skorzystała cała Polska. Ale nie wszyscy lubią ciężko pracować. Ja myślałem o przyszłości klubu, patrzyłem na zawodników z Dolnego Śląska, dawałem szanse młodzieży. Chciałem pójść w takim kierunku, aby ten Śląsk był Śląskiem.
Później była także krótka przygoda z Wisłą Kraków.
Tadeusz Pawłowski: Nie ma trenera na świecie, który by w 30 dni, czy w ciągu trzech meczów coś zdziałał. Najlepszym przykładem jest Jurgen Klopp, który przegrał swoje pierwsze mecze w Mainz i Dortmundzie. Dodatkowo wyszła jeszcze sprawa Cierzniaka. Ja miałem przed Komisją Polskiego Związku Piłki Nożnej zeznawać nieprawdę, lecz nie dałem się do tego namówić. Zastałem zespół w bardzo ciężkiej sytuacji, ośmiu zawodników było jeszcze kontuzjowanych m.in. Mączyński, Jović czy Guerrier. Także najpierw trzeba było te drużynę doprowadzić do zdrowia i trochę potrenować, żeby osiągać sukcesy. Jeśli ktoś myślał, że trener Pawłowski jest cudotwórcą i w ciągu miesiąca doprowadzi wszystko do normy, to się mylił. Te pierwsze mecze też nie były dla nas szczęśliwe. Wydawałoby się, że wszystko szło do przodu i kwestią czasu jest, kiedy to wszystko zaskoczy. Nie wiem czyja to była decyzja, o zwolnieniu mnie. Takie jest życie trenera. Ale mogłem zobaczyć wielki klub. Nie każdy dostąpił zaszczytu trenowania Wisły Kraków. Poznałem tam wielu wspaniałych ludzi i zawodników. Gdyby wykazano tylko troszkę więcej cierpliwości, to może wyglądałoby to inaczej. Akceptuję decyzję zarządu i patrzę w przyszłość. Dyskutowałem z wieloma trenerami, oglądałem wiele treningów, chcę wrócić lepszy. Wiem, że jestem dobrym trenerem i człowiekiem i tego się trzymam. Miałem też już oferty po odejściu z Wisły, były jakieś wstępne rozmowy, których jednak nie sfinalizowaliśmy.
Na koniec wątek reprezentacyjny. W 1972 roku III miejsce na ME U18. Czy mieliście potencjał na finał?
Tadeusz Pawłowski: Byliśmy dobrym zespołem. W finale grali Anglicy z Niemcami na stadionie w Barcelonie. Nasz mecz z Hiszpanami też tam rozegraliśmy. Wielu chłopaków grało w zespołach pierwszoligowych, jak ja, Kapka, Płonka. Uważam, że to był nasz wielki sukces. W półfinale z Anglią przegraliśmy tylko 0:1 po rzucie karnym. W sumie ten półfinał był bardzo wyrównany i przy odrobinie szczęścia mogliśmy walczyć o zwycięstwo w turnieju. Niemniej jednak uważam, że znalezienie się w tej wspaniałej czwórce było wielkim osiągnięciem trenera Szczechowicza, a nam pokazało, że możemy rywalizować z największymi. To był jeden z największych sukcesów piłki młodzieżowej.
Dlaczego ma Pan na swoim koncie tak mało meczów w dorosłej reprezentacji? Zadecydował brak uznania selekcjonera czy spora konkurencja?
Tadeusz Pawłowski: Nasza reprezentacja była silna. Ciężko było rywalizować z Deyną czy Kasperczakiem. Może też mój charakter na tym zaważył. Gdybym był bardziej agresywny w dążeniu do celu, tych występów może byłoby więcej, ale ja jestem taki, jaki jestem. Dużą rolę przy powołaniach odgrywał fakt, w jakim klubie się grało. Polska liga w tym czasie była tak mocna, ze w każdej ligowej drużynie było 6-8 zawodników, którzy w każdej chwili mogli zagrać w reprezentacji. Rywalizacja była wówczas dużo, dużo większa.
Czyta Pan Retro Futbol?
Tadeusz Pawłowski: Spotkałem się z Wami na Facebooku. Myślę, że teraz jeszcze bardziej się Wam przyjrzę. Media dzisiaj są tak bardzo rozwinięte, że jest wiele możliwości. Na pewno przyjemnie będzie mi wejść na Retro i przeczytać o sobie, bardzo mi to pasuje. Wiem, że mam duży dar do rozmowy, do przekazania różnych sytuacji, które wydarzyły się w moim życiu. Miałem chyba z pięć propozycji napisania swojej autobiografii, ale wszystko jeszcze przede mną.
ROZMAWIAŁ: MARIUSZ ZIĘBA
Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE