Wódka pomaga zrozumieć

Czas czytania: 13 m.
0
(0)

Ostatnio przybliżając Wam nieco historię Polaków w Leverkusen, wspomniałem o piosence 52 Dębiec ft. Ascetoholix  – „TO MY POLACY”. Przesłuchałem sobie ten utwór raz jeszcze i spodobał mi się kolejny fragment: Wolę polskie gówno w polu niż fiołki w Neapolu.  – Mało wyszukany rym, a jaki prawdziwy? Od razu błysk myśli, bo to powiedzonko ma dużo wspólnego z polską Ekstraklasą. Przyjeżdżali tutaj obcokrajowcy różnej maści. Jedni potrafili grać w piłkę, drudzy tylko w ruletkę. Niejednokrotnie okazało się, że te fiołki, które my ściągamy pachną jeszcze gorzej niż nasze polskie ekstrementy. W dodatku płaciliśmy za ten smród bardzo sowicie.

Roman Kosecki w wywiadzie dla Przeglądu Sportowego zwrócił uwagę na znakomitą rzecz. Śmiesznym jest robienie gwiazdy ligi z zawodnika za 300 tysięcy euro – tyle kosztował Dani Quintana. Tato Kubusia miał oczywiście rację. Gorzej, gdy nie ma pieniędzy na piłkarza wyższej klasy – a z całym szacunkiem dla Jagielonii i całej Ekstraklasy – ale Javi Fuego ani żaden hiszpański piłkarz tej klasy do Polski grać nie przyjedzie. Nawet jeśli będzie można złożyć lukratywną ofertę, zawsze są jeszcze Turcy – kluby pokroju Sivassporu i Trabzonsporu – Chiny, Rosja, a nawet Kazachstan, który daje teraz już jakieś cztery razy więcej niż Legia. Nie oburzajcie się, takie są realia.

Od Patokolo po Prijovicia. Ten drugi ostatnio tak odleciał w rozmowie z PS, że możemy mieć teraz do czynienia z hegemonem na miarę Dalibora Stevanovicia. Nie tyle minął się z prawdą, co po prostu bezczelnie kłamał.

Węgrzy protoplastami

Gergo Lovrencsics, Nemanja Nikolić, David Holman czy Arpad Majoros to nie pierwsi nasi bratankowie od szabli i od szklanki, którzy przyjechali tutaj grać w piłkę. Po roku 1945 pierwszymi obcokrajowcem na polskiej ziemi był Rudolf (Rezo) Patokolo. Po zakończeniu II wojny światowej wstąpił najpierw do reprezentacji Węgier – wracając tam załatwić sprawy związane z przesiedleniem.  Wrócił do Polski, dostał polskie obywatelstwo i grał już z orzełkiem na piersi. Nie zmienia to faktu, że Patokolo grający w latach 1948-1950 w Łódzkim Klubie Sportowym stał się pierwszym naszym „Stranieri”.

Drugim był  Włoch – Bassi. Jednak przemknął przez Łódź bardzo szybko i annały milczą na temat tego człowieka. Podobno pochodził z Argentyny, osiedlił się we Włoszech, przyjechał do Polski, wyjechał po krótkim czasie. I tyle.

El Dorado fioletowej ambrozji

Możemy to kwestionować, możemy się wykłócać. Fakt jest jednak taki, że Polska przez dziesiątki lat słynęła, i pewnie słynie dalej, z dobrej wódki i kiełbasy. Niejeden witający się z naszym krajem zawodnik znalazł się w prawdziwym raju. Dodajmy do siebie słaby poziom sportowy i tani alkohol, pomnóżmy to przez ogromną pensję i mamy obraz, którego nie zakłóci nawet największa szamotanina.

Dwie największe gwiazdy z zagranicy – Uli Borowka (6 krotny reprezentant Niemiec) i Anatolij Demianienko – reprezentant ZSRR, gwiazda Dynama Kijów, wielokrotny mistrz ZSRR. Gdyby przełożyć to na dzisiejsze realia – Sebastian Kehl i Arszawin. Zawodnicy o uznanej europejskiej marce. W teorii oznacza to ogromną przewagę nad resztą stawki, popularność i rozgłos w całej lidze. Działacze Widzewa Łódź z lat 90. przekonali się być może jako pierwsi, że transfer obcokrajowca nie równa się automatycznie wyższemu poziomowi gry.

Borowka szczególnie uwielbiał grać w kasynie, od czasu do czasu popijając gorycz porażki szklaneczką czegoś mocniejszego. Oczywiście był to brak profesjonalizmu i dzisiaj obcokrajowiec przyłapany na chlaniu za klubowe pieniądze byłby napiętnowany, przeżuty  i wypluty. Wtedy były inne czasy. Dopiero co wydostawaliśmy się z czeluści komuny, nie było mass media – nie było nawet takich słów jak mass media. Taki Borowka czy Demianienko mogli pić sobie w barach i mało kto w ogóle zajmował się tą sprawą. Cóż. Niemiec z Ukraińcem korzystali sobie z tego. Ani jeden, ani drugi w Polsce długo nie zabawił. Borowka zagrał osiem meczów w polskiej lidze, Demianienko tylko pięć więcej.

Trzeba przyznać, że kluby z Łodzi mają wyjątkowego pecha do obcokrajowców. Może to ten swojski klimat albo szare bloki? W 2002 roku Widzew Łódź ściągnął sobie pewną podróbkę napastnika, pochodzącego z Argentyny – Paulo Pereza.  W Ekstraklasie zagrał aż trzy mecze i… to tyle.

Wiem jak bardzo lubicie ciekawostki, więc sprzedam Wam jedną. Albo sprzedam Wam dwie. Zasłyszane od jednego z ówczesnych działaczy RTS Widzew. Podczas testów Perez wyciągnął z kieszeni zdjęcie z Maradoną i zaczął się nim chwalić na prawo i lewo. Perez grał w jednym z podrzędnych klubów z Rosario i bardzo możliwe, że Paulo Perez zaprezentował się kiedyś przeciwko emerytowanemu Maradonie.

Rzecz dzieje się w szatni Widzewa. Perez leży na stole dla masażystów. Do szatni wpada zdenerwowany Smuda, który widząc leżącego sobie błogo Pereza na stole do masażu, jeszcze bardziej się wścieka. Krzyczy, że Widzew to nie jest klinika dla otyłych i Argentyńczyka leniuszka każe z szatni wyrzucić. Franz może jest jaki jest. Ryknąć potrafi.

W 2007 roku w Widzewie oglądaliśmy Duglasa- podobno dobry znajomy Robinho. Wcześniej barwy klubu przywdział Clement Beaud – mistrz olimpijski z Sydney – zmiennik Geremiego Nijtapa z Realu Madryt w reprezentacji Kamerunu. W teorii ktoś taki może tylko podnieść poziom drużyny. W rzeczywistości Beaud zaraz został odesłany do rezerw.

Szczęście „starej” Legii

W historii obecnego wicemistrza Polski istnieje ewidentny podział na pewne epoki. Najpierw hegemonia, potem lata niebytu, następnie dwa mistrzostwa Polski z rzędu. Jeśli chodzi o transfery, też Legia miała zmienne szczęście. Bardzo zmienne.

Kenneth Zeigbo to do czasu transferu Miroslava Radovicia do Chin najlepsza zagraniczna inwestycja wojskowych. Nigeryjczyk trafił do Venezii za dwa miliony dolarów, a poprzez podpisanie kontraktu z klubem Serie A stał się krezusem. Podobno kupił sobie mercedesy na siedem dni tygodnia. Wielkich kosztów nie generował Stanko Svitlicia – tymczasem Serb został pierwszym w historii Polski królem strzelców z zagranicy. On i trener Dragomir Okuka to w polskiej lidze był duet iście piorunujący

Być może jedną z największych zagadek w historii zagranicznych piłkarzy Legii Warszawa jest Takseure Chinyama. Napastnik z Zimbabwe dostał się na Łazienkowską 3 poprzez występy w Groclinie Grodzisk Wielkopolski. Nie był najefektowaniejszym piłkarzem, za to bardzo efektywnym. Strzelał średnio w co drugim meczu ligowym, zdobył koronę króla strzelców Ekstraklasy w sezonie 2008/2009 wraz z Pawłem Brożkiem. Pierwszy król strzelców polskiej ligi spoza Europy chyba nigdy nie był w Polsce doceniony. W swoim kraju również – w reprezentacji Zimbabwe zagrał tylko w trzech meczach.

Transfer za filmy pornograficzne

W tej chwili w Ekstraklasie trudno dopatrzeć się jakichkolwiek granic. Gra u nas trzech Japończyków, był już Chińczyk, człowiek z Wysp Zielonego Przylądka, Gwadelupy, Burundi… Kiedyś transfer gościa z innego kraju działał jak magnes na kibiców.

W 2007 roku przed szansą debiutu w Ekstraklasie stanął Andrew Konpelsky. ŁKS Łódź grał w Krakowie z Wisłą, a w drużynie gości szykowała się zmiana. Pewnie doszłoby do niej, gdyby nie badziewne koraliki na nadgarstku Amerykanina. Sędzia techniczny oczywiście nie dopuścił do wejścia Konopelsky’ego na boisko, a wściekły trener kazał mu dosłownie wyp*erdalać. Jednym z pierwszych obywateli Ameryki Północnej w polskiej lidze jest były Lechita, Ian Russell. W polskiej lidze Russell zagrał tylko jeden jedyny mecz – przynajmniej w pełnym wymiarze czasowym. Jeśli dodamy do tego obecność Nowozelandczyka Aarona Linesa w Ruchu Chorzów, wiemy już doskonale. Grali u nas już przedstawiciele wszystkich szerokości geograficznych.

Kiedy komuna w Polsce trzęsła się w posadach, pierwsi obcokrajowcy przyjechali rozwaloną Ładą Samarą do Białegostoku. Łada – solidna radziecka robota na radzieckich numerach. Mój dziadek taką jeździł.

W lipcu 1989 zadebiutowali w Jagiellonii Algis Mackievicius z Żalgirisu Wilno i były zawodnik Atlantasu Kłajpeda – Valdas Kaperavicius. Blisko 40 – letni Kaperavicus szybko poległ z powodu kontuzji. Na swoje miejsce polecił swojego rodaka – Ginterasa Kviliunusa. Biadaczysko jechało z Wilna samochodem dziesięć godzin, żeby zdążyć na mecz we Wrocławiu ze Śląskiem Wrocław. Kviliunus dojechał na miejsce, szybko przebrał się w strój piłkarski i zdążył wejść na boisko – była 66. minuta.

Litwin w tym meczu strzelił bramkę – pierwszą w historii zdobytą przez zawodnika spoza Polski w lidze. Rzecz jasna po Patokolo.

Następny był Białorusin Sergiej Omielisiuk w Motorze Lublin. Na boisku był bardzo przeciętny, natomiast został on w Lublinie  zapamiętany z dziwnych okoliczności transferu. Mianowicie szefowie Dynama Mińsk oprócz niewielkch pieniędzy wynegocjowali – uwaga – dwadzieścia kaset z filmami pornograficznymi. Cóż, chodliwy towar, nie to co teraz. Ciężkie czasy kiedyś były, drodzy młodzi czytelnicy.

Niech ciekawostkę stanowi dla Was jeszcze fakt, że w 1994 roku do Polski przyjechał Ukrainiec – Stachowski. Był testowany przez Siarkę Tarnobrzeg i po latach jedni mówią, że na jego transfer zabrakło pieniędzy, drudzy forsują tezę o wielu słabościach Stachowskiego. Dokładnie pięć lat po wyjeździe z Polski strzelił w barwach Dynama Kijów bramkę Bayernowi Monachium w półfinale Ligi Mistrzów.

Jak w życiu. Skręcisz w lewo, potrącisz człowieka i pójdziesz siedzieć. Skręcisz w prawo i przypadkiem spotkasz autostopowiczkę, która w przyszłości okaże się Twoją żoną.

Bałkańska krew, brazylijski temperament

Chyba główną przyczyną olewania gry w piłkę przez zagranicznych piłkarzy w Polsce jest brak ambicji. Nigdy marzeniem żadnego obcokrajowca nie była gra w Legii czy Wiśle Kraków. Bardzo możliwe, że dowiadywali się o nazwie klubu dopiero w momencie, gdy w kryzysowym momencie kariery zadzwonił do nich znajomy menedżer.

Zaszczyt sprowadzenia pierwszego Azjaty do Polski przypadł Górnikowi Zabrze. Niespełna dwudziestoletni wówczas Japończyk – Kimitoshi Nogawa – miał rozsławić Górnika na Dalekim Wschodzie wzorem Japończyków grających we Włoszech – np. Hidetoshiego Nakaty. Efekt był mierny – Nogawa zagrał tylko w trzech ligowych meczach, a transfer do naszego kraju stał się dla niego tylko pretekstem, żeby sobie podróżować. Otóż nie wiem czy wiecie, ale Kimitoshi Nogawa był fanem naszego kraju, uwielbiał jeździć pociągami od Szczecina po Przemyśl. To pewnie zachęciło go do epizodu w Stalowej Woli – wrócił do Polski w sezonie 2008/2009.

Pół biedy, jeśli zawodnik fascynuje się Puszczą Białowieską. Gorzej, gdy jedzie zasilić konto warszawskich kasyn. Tak było z Olegiem Sajenką – królem strzelców MŚ z 1994 roku. W Pogoni Szczecin szybko go pogonili, bo Rosjanin po podpisaniu kontraktu już do niczego się nie nadawał. Typowy piłkarz jednego sezonu, a nawet jednego meczu, który potem przez lata zarabia na swoim wypromowanym nazwisku.

Na taki zabieg dali się złapać w Szczecinie również w przypadku dziesięciokrotnego reprezentanta Brazylii. Amaral miał być dla nas piłkarzem, jakiego w polskiej lidze jeszcze nie uświadczyliśmy. Strzelił tylko jednego gola i wyjechał grać do klubów, o których nigdy nie słyszałem.

Pecha do Brazylijczyków miał GKS Katowice. Leo rozbił pożyczone od Dealera auto po pijanemu, jechał bez ważnych dokumentów.

Elton z Legii Warszawa został przyłapany na jechaniu na podwójnym gazie po ulicach stolicy. Inna potencjalna gwiazda – Guliano – w Polsce miał jeden bardzo wstydliwy problem. Podczas pijackiej szamotaniny nie mógł poradzić sobie z policjantami, którzy bezlitośnie zabierali go do izby wytrzeźwień.

We znaki dał się Wiśle Kraków i Koronie Kielce Nikola Mijajlović, który niejednokrotnie był łapany przez policję za bójki w barach. Równie brutalny potrafił być na boisku. Liga polska nigdy nie była dla piłkarskich panienek. Teraz może się to zmieniło.

Ej, choć grać do Pogoni

11 kwietnia 2006 roku zegar się zatrzymał. W meczu Pogoń Szczecin – GKS Bełchatów w skłądzie portowców wystąpiło dziesięciu Brazylijczyków i Słowak – Boris Pesković w bramce. Doszło być może do największego kuriozum w historii polskich rozgrywek na wszystkich szczeblach. Przypadek Pogoni Antoniego Ptaka z Brazylijczykami został nawet nagłośniony w europejskich mediach sportowych. W kraju Europy Środkowo-Wschodniej, który podobno boryka się z przypadkami rasizmu występuje aż dziesięciu zawodników z Brazylii. Może Pan Ptak chciał się poczuć jak Rinat Achmetow – właściciel Szachtara Donieck? Problem w tym, że Achmetow ściągał piłkarzy za kilka milionów euro – wyróżniających się w tamtejszej lidze. Ptak namawiał chłopaków kopiących piłkę amatorsko na Copacabanie.

W wywiadzie dla Weszło.com Sergio Batata opowiadał  o tej całej żenadzie:

„Mówiliśmy mu, że nic z tego nie będzie, ale nie słuchał. Nie da się przeszczepić brazylijskiej piłki do Polski w skali jeden do jednego. Inne drużyny motywowały się na nas podwójnie. Myśleli: co nam tu będą Brazylijczycy rozwalać ligę. I mieli rację. Jakby do Brazylii przyjechała drużyna złożona z samych Polaków, to inni też chcieliby pokazać im ich miejsce w szeregu. Jego człowiek chodził na mecze jakichś amatorów. Gość myślał, że ktoś jest dobry, bo strzelił ładną bramkę czy zaliczył udane dalekie podanie. Nieważne, że mogło mu wyjść pierwszy raz od dziesięciu lat. A on podchodził i proponował wyjazd. Siedmiu czy ośmiu w ogóle się nie nadawało. Musieli czuć się, jakby wygrali na loterii. Przylecieli do Polski, dostali niezłą kasę. Facet, który ich sprowadzał, w ogóle nie znał się na piłce. Mecze oglądał co najwyżej w telewizji (…)”

Holenderska depresja

Moda na Brazylię to rzecz absolutnie naturalna. Przechodziły to niemal wszystkie europejskie ligi porównywalne z naszą. W Polsce nastąpiła też moda na Holendrów, Izraelczyków, Portugalczyków i Hiszpanów. Przychodzili, bądź przychodzą nadal – falami. Nierzadko do niczego się nie nadają.

Kiedy Wisła Kraków znalazła się pod rządami Stana Valcxa, mało kto spodziewać się mógł, że zarówno rządy Holendra, jak i zatrudnienie Roberta Maskaanta na stanowsiku trenera  będzie początkiem końca. Końca pewnej epoki, bo jasną sprawą jest, że Wisła nigdy nie zginie. Po wieloletnich niepowodzeniach w walce o Ligę Mistrzów plan wdrożony w życie zakładał grę va bank – o wszystko. Wisła w przeciągu nieco ponad pół roku wydała na transfery ponad trzy miliony euro. Pożegnano braci Brożków i Głowackiego – zachwianie równowagi. Pozbyto się polskich piłkarzy dla tych, którzy do Krakowa przyjechali grać dla pieniędzy.

W podstawowej jedenastce było miejsce z reguły dla dwóch Polaków – Sobolewskiego i Wilka. Szkoda czasu na przypominanie klęski z APOEL-em, kiedy to od klubowej elity dzieliły Wisłę dosłownie trzy minuty. Echa sezonu 2011/2012 są odczuwalne do dzisiaj. Gotówkowe transfery nie wchodzą w grę, a Wisła  jest obijana przez największych ligowych nieudaczników.

Jednym z symboli zmienności zdarzeń tamtego okresu jest postać Maora Meliksona. Przyszedł w zimie 2011 roku, zdobył mistrzostwo kraju, na początku eliminacji Ligi Mistrzów oczarowywał. Dryblingi, szybkość, dośrodkowania raboną – Meliksonem zachwycali się wszyscy – z Wojciechem Kowalczykiem na czele, który widział go w Barcelonie, tyle że w Espanyolu. Im dalej w las, tym gorzej, a Maor miał za złe klubowym władzom, że nie zezwoliły na jego transfer do Celtiku Glasgow. Jego menedżer, Dudu Dahan, powiedział o Meliksonie, że jest najlepszym piłkarzem w Europie Wschodniej. Porównywał go do Arjena Robbena i szykował go do wielkiego klubu. Ostatecznie odszedł u schyłku swojej dyspozycji do Valenciennes, którego dzisiaj już nawet nie ma Ligue 2. Dzisiaj znowu gra w Be’er Szewie – na pustyni niedaleko granicy z Egiptem.

Swego czasu doszło do wielkiej ogólnospołecznej żenady, kiedy Melikson zgłosił akces do gry w reprezentacji Polski. Mama Maora Meliksona urodziła się w Legnicy, więc teoretycznie była taka możliwość. Nikt pewnie nie miałby żadnych obiekcji, gdyby nie fakt, że Melikson zagrał już dwa mecze towarzyskie dla Izraela – z Urugwajem i Wybrzeżem Kości Słoniowej. Podobno otrzymywał z Izraela groźby, potem kontuzja, długie tygodnie przerwy. Dahan chciał dla Meliksona promocji, bo Wisła nie miała szans na europejskie puchary, a Izrael odpadł z hukiem z eliminacji do EURO 2012. Melikson wycofał się ze swoich deklaracji, ale niesmak pozostał do samego końca.

Idealnie spuentował to wszystko Robert Lewandowski. „On zagrał dla swojego kraju, wysłuchał swój hymn. To nic dla niego nie znaczy?”

Byli jeszcze Genkov, Biton, Chavez, Lamey, Jaliens… Wielu z nich było niezłymi piłkarzami, ale w Wiśle już ich nie ma. Być może jest tak, że Gervasio Nunez był piłkarzem, jakiego polska liga nie miała. Tylko, że jego kontrakt był fikcją w obliczu braku pieniędzy na jego wykupienie. Biton też musiał wracać – do Standardu Liege. Jedną z wymówek od porażki z APOEL-em w Nikozji była temperatura w sierpniu 2011 roku, która uniemożliwiła skuteczną walką. Serio? Czy w Izraelu, Panamie czy Kostaryce jest aż tak zimno? A Jaliens I Lamey naprawdę potrafili grać. Tyle, że w tym wieku nie mogli być na fali wznoszącej.

OOO, Tshibamba!

W zagranicznych transferach wyspecjalizował się Lech Poznań. Ruszający z kopyta Kolejorz w Pucharze UEFA 2008/2009 w dużej mierze oparty był o zawodników z zagranicy. Oczywiście nadrzędny przykład to Semir Stilić. Również Hernan Rengifo był istotnie kluczową postacią i o tym zapomnieć nie można. Arboleda był ostoją defensywy, a w bramce stał ŚP. Ivan Turina. Lech napisał jedną z najznakomitszych polskich kart w europejskich rozgrywkach. W przeciągu trzech lat dwukrotnie zameldował się w 1/16 finału – najpierw Pucharu UEFA, potem Ligi Europy po zmianie nomenklatury.

W szczególności Semira Stilicia będziemy pamiętać. Grał niesamowicie, a wraz ze świetną dyspozycją zaczęło się robić głośno o potencjalnych nabywcach. Borussia M’Gladbach, Celtic Glasgow, CSKA Moskwa. Wydawało się przez moment, że Bośniak odejdzie z Poznania za grube miliony. Ostatecznie jako piłkarz niemalże rezerwowy odszedł za darmo do Karpat Lwów. Stilić nie poradził sobie ani na Ukrainie, ani w Turcji, gdzie podpisał kontrakt z Gaziantepsporem – o krok od granicy z Syrią – kompletne pustkowie.

Lech Poznań po odpadnięciu z Bragą w Lidze Europy zaczął się systematycznie rozpadać. Po latach zdecydowanie istotny wydaje się sezon 2009/2010. Mistrzostwo Polski, ale planów brak. Do Borussii Dortmund odszedł Robert Lewandowski, ktoś musiał go oczywiście zastąpić – mówiono o Dusanie Tadiciu – wtedy piłkarzu Vojvodiny Novy Sad albo o Leandro Limie – teraz Benfica, wcześniej Belenenses. W kręgu zainteresowań znalazł się nawet Mario Mandzukić – osobiście rozmawiał z nim trener Jacek Zieliński. Chorwat oczywiście ofertę z Polski wyśmiał. Dla niego wiadome było, że kwestią czasu jest, kiedy wyrwie się z Dinama Zagrzeb na salony europejskiej piłki. Dzisiaj gra w Juventusie.

Nie Lima, nie Tadić, a Joel Tshibamba z Arki Gdynia wygrał los na loterii i trafił do ekipy Lecha. Zapamiętamy go z bramki przeciwko Manchesterowi City na Etihad Stadium i to tyle. Strzelił parę bramek i w Arce, i w Lechu, po czym odszedł do Grecji. Za to świetnie poczynał sobie w klubie niejaki Artjoms Rudnevs.

Gdyby Łotysza udało się zakontraktować wcześniej, liczenie lat do kolejnego awansu polskiego klubu do Ligi Mistrzów zaczynalibyśmy od początku. Inter Baku, Sparta Praga, MSK Zilina. Czy na tym można było się potknąć? Z napastnikiem na pewno nie. Rudnevs przyszedł zbyt późno, aby być zgłoszonym do rozgrywek. Hat-Tricki – m.in. przeciwko Juventusowi Turyn – zaczął kompletować później. Dzisiaj piłkarz HSV uznawany jest za jednego z najlepszych obcokrajowców w historii naszej ligi.

Lech popełniał transferowe zbrodnie – takim było ściągnięcie z Serbii Vojo Ubiparipa. Jeden z najbardziej kosztownych piłkarzy w historii klubu, z ogromnym kontraktem. Stał się symbolem rozrzutności. Do tego tropem Stilicia – Gordan Golik i Haris Handzić. Janowi Zapotoce z Czech nie mógł pomóc nawet wróżbita Maciej.

Zaciąg truskawkowy. Po co nam Lewandowski? Mamy Arruabarrenę!

Mam nieodparte wrażenie, że Legia Warszawa mogła stać się klubem na miarę dzisiejszego FC Basel, gdyby wykorzystała swoją dziejową szansę. Po wejściu w struktury klubu Mariusza Waltera i jego ITI, Legia Warszawa wydała na transfery ponad dziesięć milionów euro. Pech chciał, że piłkarze trafiający do Legii w większości albo nie potrafili grać w piłkę, albo nie wychodziło im z różnych względów. Legendarne w Warszawie stało się powiedzenie: Po co nam Lewandowski? Mamy Arruabarrenę! To dlatego, że Legia ściągnęła sobie za dwieście tysięcy euro Mikela Arruabarrenę z CD Tenerife. Hiszpan grał taką padakę, że musiał odejść. Klubowi działacze odrzucili kandydaturę Roberta Lewandowskiego do pierwszego zespołu, bo uznali, że ktoś taki jest im, przynajmniej na razie, zbędny. Lewy owszem mógł grać w Legii, ale w drugiej drużynie, na co nie chciał przystać. Arruabarrena w Polsce kompletnie przepadł, a w ostatnim sezonie strzelił sporą liczbę goli dla SD Eibar w Primera Division. A mówią, że w Polsce jest łatwo.

Kolejnym przykładem jest obrońca – Inaki Descarga. Na jego przykładzie znakomicie widać, że nawet z pozoru najlepsze zakupy nie gwarantują sukcesu. Widzę gościa, który ma wielkie doświadczenie z UD Levante  w najlepszej lidze świata, który jeszcze nie potrzebuje pielęgniarki, żeby pomogła mu się wysikać. Musi wypalić. Nie wypaliło i Descarga, który miał uczyć Kubę Rzeźniczaka, przepadł.

Legia kompromitowała się wielokrotnie, jeśli chodzi o transfery. Można wyliczać bardzo długo: Ogbuke, Knezević, Antolović, Kelhar, Bruno Mezenga, Alejandro Cabral, Manu… Ten ostatni miał być dla naszej ligi piłkarzem z innej planety. Okazało się jednak, że chyba ma polskie korzenie, bo lubił naszą wódkę. Ogbuke długo nie grał, bo obtarł sobie nogę w bucie. Kpina i wstyd, jeśli przychodzisz do kraju jako profesjonalista. No i jeszcze ciekawostka – Manu to ziomek Di Marii jeszcze z czasów gry w Benfice.

Szkoda bardzo Cabrala – powołanego na mecze z Nigerią i Polską w lecie 2011 roku jako piłkarza Legii Warszawa. Świetnie radził sobie w Velez Sarsfield, w Polsce grał słabo, wrócił do Velez i znowu zaczął grać znakomicie.

Właściwie sprawdził się tylko jeden piłkarz sprowadzony z tzw. zaciągu truskawkowego – Ivica Vrdoljak. Ale to musiało się udać. Przychodził jako kapitan Dinama Zagrzeb – transfermarkt podaje sumę 1,5 mln euro, co jest do dzisiaj największym transferem w historii polskiej ligi.

Ówczesny dyrektor sportowy, Mirosław Trzeciak, podobno był tak chytry, że jego goście pili herbatę z jednej torebki. Miliony Legii Warszawa wydawał na prawo i lewo.

Polska na zawsze w sercu

Wynudziliście się, co? Garstce osób, która dotarła do tego miejsca w tekście muszę przekazać rzecz absolutnie najważniejszą. Otóż transfer do Polski był czasami dla piłkarzy wybawieniem. Niektórzy do tej pory utożsamiają się z polskim klubem. Lech ma kogoś takiego w postaci Ivana Djurdjevicia, Legia ma Radovcia, Wisła Kraków ma Mauro Cantoro. Henriquez z Panamy miał przyjść do Lecha na kilka spotkań, a został na lata. Legionistą już chyba na zawsze zostanie Aleksandar Vuković.

To bardzo budujące, że człowiek z daleka potrafi docenić nas i nasz kraj. Obok skandalicznych bzdur Kirma, Djouma czy Keity o tym, że Polska do dziki kraj (Kirm powiedział coś takiego w Holandii), mamy bardzo pocieszające przypadki – Henriquez sam opowiadał, że znakomitą postawą Lecha w Europie emocjonowała się cała Panama i choć oczywiście jest w tym mnóstwo przesady, ta „obcość” zaadaptowana w polskich warunkach jest czymś bardzo urokliwym. Niektórzy zostali tutaj, choć w momencie transferu wmawiano im, że Lubin leży nad morzem.

Niektórzy byli znakomici – jak Orlando Sa, jednak szybko wyjechali. Ljuboja był kontrowersyjny, nie dawał z siebie stu procent, a całą ligę wciągał nosem. Przyznajcie sami: były piłkarz m.in. PSG, Stuttgartu i HSV wrzeszczący do mikrofonu „Legia na zawsze w moim sercu” to coś bardzo fajnego. Nawet jeśli mówił to w afekcie i lekko pod wpływem lejącego się ze wszystkich stron szampana.

Następna grupa świetnie radziła sobie w naszej lidze, ale naturalnym było, że lada moment ktoś się po nich zgłosi. Rudnevs i Marcelo grają w Bundeslidze, Nakoulma i Razack Traore coraz lepiej grają w Turcji. Nawet do tego grona możemy zaliczyć Paulinho z Tottenhamu.

Na jego temat pojawiło się wiele legend. Owszem, był wyśmiewany przez kolegów – niektórzy twierdzą, że żartobliwie. Natomiast nie jest prawdą, że ŁKS się na nim nie poznał. Bo Paulinho umiejętnościami niszczył wszystkich innych piłkarzy ŁKS-u. Po prostu większość praw do zawodnika miało FC Wilno i tamtejszy menedżer. Kalou Uche – znakomity nigeryjski piłkarz przyznaje, że zawsze sprawdza wyniki Wisły Kraków w polskiej lidze – nawet robił to będąc piłkarzem Almerii i Espanyolu. I to, co się dzieje teraz z Wisłą, kiedyś było nie do pomyślenia.

Napływ dziesiątek obcokrajowców do naszej ligi na pewno może trochę zamartwiać. Jednak życie zweryfikowało już, że najlepsza inwestycja to ta w polskiego piłkarza, a obecność „obcych” w naszej lidze to wręcz niewyczerpalne źródło anegdot. Jak dotąd żaden z nich nie wrócił do swojego kraju w trumnie.

KAMIL ROGÓLSKI

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 0 / 5. Licznik głosów 0

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

spot_img
Redakcja
Redakcja
Jesteśmy niczym Corinthians — przesiąknięci romantycznym futbolem, który narodził się z czystej pasji i chęci rywalizacji, nie zysku. Kochamy piłkę nożną. To ona wypełnia nasze nozdrza, płuca i wszystkie komórki naszego ciała. To ona definiuje nas takimi, jakimi jesteśmy. Futbol nie jest naszym sposobem na życie. Jest jego częścią. Jeżeli myślisz podobnie, to już znaleźliśmy wspólny język. Istniejemy od 2014 roku.

Więcej tego autora

Najnowsze

„Manchester City Pepa Guardioli. Budowa superdrużyny” – recenzja

„Manchester City Pepa Guardioli. Budowa superdrużyny” to pozycja znana dzięki wydawnictwu SQN na polskim rynku od kilku lat. Okazją do wznowienia publikacji było zwycięstwo...

GKS Katowice – historia na 60-lecie klubu

10 marca 2024 roku Retro Futbol gościło na Stadionie Miejskim w Rzeszowie, gdzie w meczu 23. kolejki Fortuna 1. Ligi Resovia podejmowała GKS Katowice....

„Semiologia życia codziennego” – recenzja

Eseje związane jakkolwiek z piłką nożna to rzadkość. Dlatego "Semiologia życia codziennego" to niezwykle interesująca lektura. Tym bardziej, że jej autorem jest słynny humanista,...