W życiu każdego zawodnika nadchodzi ten moment. Chwila, w której wbijasz solidnego gwoździa, żeby zawiesić na nim ostatnie piłkarskie buty. Co dalej? Co teraz zrobić? Status legendy klubu, pozwala mieć nadzieję na utworzenie dla Ciebie specjalnego stanowiska, ale co – jeśli byłeś zwykłym rzemieślnikiem? Część graczy oczywiście zostaje w sporcie, któremu poświęciła całe życie. Idą do telewizji, zostają trenerami, dyrektorami. Inni z kolei postanawiają mieć od piłki święty spokój i wyjechać w Bieszczady.
Cicha woda
Nie ma opcji, żeby fani Premier League nie kojarzyli Lee Bowyera, jednego z członków ekipy Leeds, utożsamianego ze świetnością tego zespołu i dojściem do półfinału Champions League. Bowyer, Lucas Radebe, dwóch świetnych Australijczyków: Mark Viduka, Harry Kewell, czy młodziutki Rio Ferdinand. Nieco mniej zorientowani w futbolu, ale za to entuzjaści śmiesznych filmików – na pewno znają ten, na którym bije się ze sobą dwóch piłkarzy Newcastle i obaj otrzymują po czerwonej kartce. Jednym z nich jest właśnie Lee Bowyer. Człowiek z porwaną koszulką – uspokajany przez Alana Shearera i Garetha Barry’ego (czyli gościa, który jako jedyny ma więcej kartek w Premier League od samego Bowyera, to ci dopiero niezłe).
Anglik postanowił wyraźnie odpocząć od tego głupiego sportu, który wyrobił mu łatkę boiskowego bandyty. Zapragnął pozbyć się stereotypu boiskowego zabijaki, zbieracza kartek, których w samej Premier League – uzbierał aż 99. Lee Bowyer zajął się… połowem karpi . Wyprał ostatni raz getry, schował do szuflady i postanowił oddać się temu, co trzymało go przy zdrowych zmysłach. Człowiek, który kopnął zawodnika Malagi, a potem nadepnął go na twarz, również ten, który za młodu wdał się w pijacką przepychankę w McDonaldzie, także ten, który bił się ze swoim kolegą z drużyny, a postępowanie w tej sprawie przejęła sama policja. Również ten, który przegrywając 3-0, nadepnął na kolano leżącego Sagnę, czym mógł mu zakończyć karierę, no i wreszcie ten, który był zamieszany w pobicie azjatyckiego studenta (ostatecznie skazano tylko Woodgate’a). Co mówi o swojej starej-nowej pasji?
Złapałem bakcyla jako dziecko, kiedy łapałem płotki w lokalnym kanale. Każdy ma o mnie wyrobione zdanie, to zrozumiałe, tymczasem poza boiskiem jestem zupełnym przeciwieństwem.
Jesienią, w zeszłym roku, postanowił wrócić do przygody z piłką i zajął się trenowaniem Watfordu U-21, ale po miesiącu mu się znudziło. Za dużo stresu. Lepiej wrócić do swoich karpi. Kiedy jest w rodzinnej Anglii, wtedy ponoć łowi z Markiem Noblem i Bobbym Zamorą.
Teraz mam święty spokój. Mogę być w tym profesjonalistą- podsumowuje
Bramkarz w klatce
Jakiś czas temu w Internecie ukazały się zdjęcia, prezentujące sylwetkę ex-bramkarza Werderu Brema – Tima Wiese. Szczerze powiedziawszy – nie mogłem uwierzyć w jego niesamowitą przemianę w Hulka i przez długi czas byłem przekonany, że to jakiś żart. Prawda jednak wyszła na jaw jak w każdym wątku Pierwszej Miłości. Wiese był z pięć razy większy niż wtedy, gdy bronił dostępu do bramki. Pod koniec 2014 roku zadebiutował na ringu, który jednak tylko „powąchał”, ponieważ pełnił funkcję chronometrażysty, czyli kogoś, kto odmierza czas walki i w odpowiednim momencie ją przerywa. Podobno, latem 2015 roku, trenował w Stanach Zjednoczonych z zawodnikami WWE. Nic mi jednak nie wiadomo o jego oficjalnym debiucie, jako profesjonalny zawodnik.
Po miesiącach przerwał milczenie i udzielił wywiadu dla SPORT1:
Byłem w Stanach i to jest naturalnie bardzo ciekawy temat. Nadal jednak jestem pracownikiem Hoffenheim. Tam trenujesz pięć razy w tygodniu, więc sprawa upadła. Zostałem zaproszony na profesjonalny trening z trenerem WWE. Czy mogę walczyć? Wszystko zależy od kasy. Na próżno nie postawię nogi w ringu
Powiedział też, że waży obecnie 120 kilogramów (listopad 2015), ale od razu dodał, że wielu zapaśników, którzy należą do klubu sportowego, waży około 160.
Najśmieszniejsze jednak jest to, że Tima Wiese można oficjalnie wybrać jako zawodnika WWE 2k15. Występuje w szarej koszulce na ramiączkach i spodniach dżinsowych, czyli w tej samej stylówce, w której pojawił się jako czasoodmierzacz.
Cóż, kiedyś walczył z Juventusem w Lidze Mistrzów. Trzymajmy kciuki, żeby nie popełnił tak kardynalnego błędu w walce z Undertakerem lub Johnem Ceną, o ile zdecyduje się postawić na próżno nogę w ringu.
Francuski człowiek renesansu
Mniej zabawnym sportem walki zajął się natomiast jeden z najlepszych lewych obrońców, jakich widział świat. Człowiek z odważnym numerem „69” na koszulce, którego mit obalał uśmiechem: przecież to jest mój wzrost – 169! Bixente Lizarazu postanowił pójść w sport bardziej techniczny. Ten niespełna stu siedemdziesięciocentymetrowy defensor, podjął decyzję o zabawie w japońskie zakładanie klamry nogami. Początkowo zajął się surfingiem, później miał plan wystartować w nowej dyscyplinie olimpijskiej, czyli skeletonie (coś jak saneczkarstwo, ale na brzuchu). Ostatecznie jednak zakochał się w jiu-jitsu. Zrobiło się o nim głośno, kiedy w 2009 roku wygrał mistrzostwa Europy w kategorii dla pół-amatorów, powyżej 35 roku życia. Były to jego pierwsze zawody w życiu, a sport trenował około roku.
Lizarazu miał obsesję na punkcie swojej sylwetki. Piłkarskie buty zawiesił na kołku. Wziął sobie to dosłownie do serca, bo postanowił uprawiać „bose” sporty. Po wygranym turnieju w 2009 mówił:
Ostatni raz byłem tak podniecony, gdy miałem 18 lat i sznurowałem swoje buty piłkarskie. Kiedy przyjechałem na turniej, widziałem wszędzie – łyse głowy, rozerwane uszy i twarze zabójców. Okazało się na koniec, że wszyscy byli gówniani
W następnym roku Lizarazu nie powtórzył już poprzedniego sukcesu, jednak stanął na najniższym stopniu podium.
Tu walczysz jeden na jednego. Nie masz za sobą kolegów jak w piłce. To najlepsza walka o przetrwanie, jaką możesz dostać
Mimo to – nie odkochał się w surfingu, skeletonie, występuje czasami jako ekspert we francuskich mediach. Bixente udowodnił, że jest sportowym człowiekiem renesansu. Niedawno we francuskiej stacji TNT był emitowany program, w którym złoty medalista z 1998 roku jeździ po świecie, promując różnego rodzaju sporty. Program nazywał się bodajże „Bracia sportowi”, a Lizarazu: nurkował, surfował (to akurat nic nowego), jeździł po stromych stokach narciarskich, jeździł też po górach rowerem, uprawiając tzw. freeride, pokazywał także technikę jiu-jitsu (a jakże inaczej), a niedawno na Twitterze wrzucił zdjęcie z piłą motorową – ponoć z nieemitowanego odcinka. Do tego prowadzi godzinną audycję radiową, w niedzielę, w której rozmawia z gwiazdami piłki nożnej – ostatnio był u niego Antoine Griezmann. Bixente Lizarazu, czyli synonim słowa kozak.
Widocznie nie docenił go Lothar Matthaeus, który myślał, że poradzi sobie z mniejszym od siebie. Pisał o tym w książce Effenberg. Możemy przypuszczać, że w dzisiejszym przypadku ich „walki po latach” – skończyłoby się nie tylko klasycznym lepem i podduszeniem, ale odklepaniem lub ciężkim nokautem.
Polski narożnik
Przechodząc z kolei na polską stronę ringu – był u nas taki obrońca, szczególnie kojarzony z występów i swojego przywiązania do Górnika Zabrze. Łysy, z posturą , której nie powstydziłby się niejeden stały bywalec siłowni. Człowiek ten to Jacek Wiśniewski i znany był z tego, że nigdy nie odstawiał nogi. Prawdziwy twardziel i boiskowy gladiator, który zasłynął głównie tzw. „szczerą wypowiedzią piłkarza” na YouTubie. Wówczas był zawodnikiem GKS Jastrzębie:
Szkoda gadać, co my k*** trenujemy. Żadnej dynamiki, żadnej szybkości, tylko jakieś dziwne k*** na chodzonego gry. To jest skandal. A później tak gramy k***
Ktoś musiał przed kamerami powiedzieć, jak jest. Tym kimś był oczywiście Jacek Wiśniewski. Piłkarz, który za młodu trenował boks w jednym z zabrzańskich klubów. Po zakończeniu kariery popularny „Wiśnia” zabrał się za mieszane sztuki walki. I tak, pierwszą bitwę stoczył w ERGO Arenie, ulegając Kamilowi Walusiowi, przez nokaut.
Jak przystało na twardziela, do nokautu się nie przyznał.
Dobrze, dostałem w papę, no ale czy tak wygląda znokautowany człowiek? Nie róbmy jaj, k***. Mógł sędzia k***, jeszcze trochę pozwolić nam powalczyć, może poczekać chwileczkę, a z tego bym wyszedł
Co prawda, język jest dla najmłodszych nieakceptowalny, szczególnie kiedy wszystko leci na żywo, na gorąco po walce, jednak to jest cały Jacek Wiśniewski. Nigdy nikogo nie udawał i nigdy nikogo się nie bał. Z takim defensorem, walkę fizyczną bali się podjąć wszyscy napastnicy. Trzeba było od niego uciekać gdzieś bokiem. „Wiśnia” to polski piłkarski symbol jeżdżenia na dupie. Agresor, który kiedyś zapomniał butów na mecz (nie te czasy, że w szatni czeka dziesięć par w różnych kolorach) i pożyczył od kolegi o dwa lub trzy numery mniejsze. Nietrudno się domyślić, że skóra schodziła z obu stóp. Walczak, który grał ze złamaną ręką.
Były zawodnik Górnika miał jeszcze później stoczyć drugą walkę, jednak jego rywal się wycofał, a cała gala została odwołana. Tak pozostał więc z jedną porażką. O nadchodzących nic nie wiadomo. Wiśniewski postanowił dać sobie spokój. Chyba, że Marcin Najman zechce kolejny raz zebrać na KSW bęcki. Wtedy „Wiśnia” nie będzie w stanie odmówić tej przyjemności.
Hej, nanana, dobry DJ tutaj gra
Wiadomo, że jak jest dobra impreza, to potrzebny jest też dobry DJ. Z takiego założenia wyszło też dwóch kolejnych bohaterów – jeden bardzo znany, drugi nieco mniej, może powie coś fanom wschodniej piłki, bądź tym, którzy pamiętają mundial 2002. Obaj panowie na tych mistrzostwach zagrali. Jeden w barwach Hiszpanii, drugi w barwach Rosji.
Zacznę najpierw od tego mniej znanego. Bramkarz, kojarzony głównie z Lokomotivem Moskwa, dla którego rozegrał ponad 100 spotkań. Nigdy wybitnym piłkarzem nie był, ale na mundial do Korei i Japonii jechał jako najlepszy zawodnik roku 2001 w Rosji. Mowa tu u Rusłanie Nigmatulinie, rosyjskim bramkarzu, jednym z najefektowniejszych w Europie, w swoim okresie świetności. Golkiper, dla którego jakość parady miała większe znaczenie niż sama interwencja. Jeśli powiem, że to jeden z moich ulubionych bramkarzy dzieciństwa, to i tak nikt mi pewnie nie uwierzy. Polecam serdecznie filmiki z jego interwencjami na YouTube. Nagrywane kalkulatorem, jednak weźmy pod uwagę, że wówczas trudniej było o piłkarskie kompilacje.
Jakiś czas temu, sprawdziłem z ciekawości co u niego i okazało się, że człowiek, który ograł w 2001 roku Real Madryt 2-0, sprawdza się w roli DJ’a.
A przynajmniej się stara!
Pana w długich włosach będziecie z pewnością lepiej kojarzyć. Ikona Valencii, osiem lat w klubie, blondwłosy czarodziej środka pola z szybką nogą. Gaizka Mendieta, bo o nim mowa – również postanowił pobawić się w Davida Guettę. Gdyby nie skrócił włosów, to całkiem prawdopodobne, że moglibyśmy obu panów pomylić. Kiedyś grał dla ponad 50 tysięcy fanów Valencii na Mestalla, dziś wystarczy mu mały parkiet z bawiącymi się panienkami i koniecznie – miejsce na podeście dla DJ’a.
To zawsze było moją pasją. Kiedyś mój kumpel, właściciel sklepu z płytami miał swój klub. Kiedy grałem mecz w sobotę, to czasami niepostrzeżenie wychodziłem z domu, wkładając na siebie kapelusz i przebranie. Następnie wchodziłem na scenę jako DJ i nikt nie wiedział, że to ja. Kochałem to. Było to moją ucieczką
Gaizka Mendieta w swoim żywiole
Nie mam żadnej playlisty. Puszczamy kilka piosenek, sprawdzamy jaki panuje nastrój i czego ludzie oczekują. Kiedy jesteś na boisku, masz ułamek sekundy na wykonanie podania. Tu masz ułamek sekundy na wybranie następnej piosenki. Czuję zdenerwowanie, podobnie jak przed każdym meczem. Gram wszystko. Od Arethy Franklin po Kings of Leon. Mam słabość, że wszędzie na świecie zachodzę do sklepów muzycznych
Od kołyski aż po grób
Na koniec mroczna tematyka śmierci. Ray Wilson to zdobywca Pucharu Świata z 1966 roku i najstarszy członek angielskiej kadry. Znany również z tego, że przez ponad 30 lat śrubował rekord meczów w kadrze narodowej zawodnika z pola, który nie zdobył żadnej bramki. Został pobity dopiero przez Gary’ego Neville’a i Ashleya Cole’a. Wracając jednak do sedna sprawy – Wilson po zakończeniu kariery postanowił stworzyć zakład pogrzebowy w Huddersfield. Jedno z najpopularniejszych piłkarskich zdjęć to siedzący na dwóch kolegach z drużyny Bobby Moore – trzymający Puchar Rimeta. Czwórka z nich to: właśnie Bobby Moore, zdobywca hat-tricka w finale – Geoff Hurst, Martin Peters i Ray Wilson, który jako jedyny nie był wówczas piłkarzem West Hamu. Na podstawie zdjęcia powstała rzeźba panów, która stoi w pobliżu Boleyn Ground, czyli stadionu zespołu West Hamu United.
W zasadzie to Wilson jest tu postacią drugoplanową. Gdyby nie fakt, że podtrzymuje Bobby’ego Moore’a za lewą nogę, to zapewne na tej słynnej rzeźbie by się nie znalazł. Posąg przedstawia bowiem trzy legendy West Hamu… i człowieka, który podtrzymuje kapitana (nie umniejszając mu zasług).
Ray Wilson musiał też niechcący pogrzebać kadrę Anglii (oczywiście w przenośni), ponieważ od tamtego czasu niczego wielkiego na mundialu, nie udało im się osiągnąć.
Odkopałem jeszcze wielu zawodników z ciekawymi pasjami. Tutaj na nich nie wystarczyłoby po prostu miejsca. Jeśli tekst przypadł wam do gustu, to z pewnością zaprezentuję wam część drugą, z podobną tematyką.
PATRYK IDASIAK