Cztery. Dokładnie tyle hiszpańskich klubów gościło w finale najważniejszych klubowych rozgrywek świata, czyli Ligi Mistrzów. Dwadzieścia pięć. Tyle występów w finałach zanotowały (pojedynek wewnątrz hiszpański jest liczony jako dwa). Piętnaście. Tyle razy Hiszpanie w Lidze, a wcześniej Pucharze, Mistrzów tryumfowali. Ale zrobiły to tylko dwa kluby. Dziesięciokrotnie za to hiszpańskie zespoły w finałach przegrywały – trzykrotnie Real i Barcelona, po dwa razy Atlético i Valencia. Przyjrzyjmy się tym, którzy wracali tylko na tarczy.
Atlético droga do Europy
To było wielkie Atlético, a przynajmniej do tej wielkości aspirowało. Wciąż jednak czegoś im brakowało. Nie gwiazd. To wtedy w Los Rojiblancos występowali tacy zawodnicy, jak Irureta, Adelardo (najwięcej występów w historii klubu), Gárate, Capón czy wreszcie człowiek, który, już jako trener, przerwał niemoc reprezentacji Hiszpanii – Luis Aragonés. Trudno stwierdzić z całkowitą pewnością, co więc sprawiało, że Los Rojiblancos często, będąc bardzo blisko celu, nie potrafili go osiągnąć. Może po prostu, najzwyczajniej w świecie, brakowało im szczęścia.
Mimo wszystko w tamtym okresie – obejmującym głównie początek lat 70., aż do roku 1974 – podopieczni najpierw Marcela Domingo, a potem Maxa Merkela, zdołali nieco poszerzyć klubową gablotę. W roku 1970 zdobyli bowiem swoje szóste mistrzostwo kraju, dzięki któremu do Domingo okrzyknięty został cudotwórcą. Następnie przyszło zwycięstwo w Pucharze, już za „panowania” Merkela, który zresztą – sezon później – dołożył do tego kolejne trofeum ligowe. Dla naszej historii – najważniejsze. Mistrzostwo to „wprowadziło” bowiem zawodników Atlético do ich najlepszego sezonu w historii Pucharu Mistrzów.
W stronę finału!
Los Rojiblancos nie byli faworytami mediów, ekspertów, nawet kibiców. Oczywiście, z mistrzem Hiszpanii zawsze należy się liczyć, niezależnie od tego, kto by nim nie został, jednak w tamtych czasach wyższe „notowania” miał nawet szkocki Celtic. Pierwsza runda niejako potwierdziła przedsezonowe przewidywania – Hiszpanie dopiero po dogrywce w drugim spotkaniu pokonali Galatasaray Stambuł. W całym dwumeczu padła tylko jedna bramka, a jej autorem został Salcedo. Jeden z tych zawodników, których imię zatarło się na kartach historii.
W kolejnych rundach było jednak coraz lepiej. W miarę gładko pokonane zostały Dinamo Bukareszt i serbska Crvena Zvezda. Nie były to zwycięstwa, które można nazywać pogromami, ale wyniki 4:2 i 2:0 w dwumeczu pokazywały potencjał Atléti. W półfinale na drodze stanął im wspomniany już Celtic. 167 minut dwumeczu upłynęło bez bramek. Gdy zegar na Vicente Calderón (wyremontowanym dwa lata wcześniej) wskazywał, że do końca spotkania pozostało 13 minut, ocknęli się gospodarze. Bramki Garate i Abelardo wystarczyły by, po raz pierwszy w swej historii, dostąpić zaszczytu gry w finale Pucharu Mistrzów. Co ciekawe, z półfinałowego dwumeczu, do historii przeszło pierwsze spotkanie – trzech graczy gości zostało w nim odesłanych na trybuny. Ruben Diaz, obrońca Atlético stwierdził, że „za te faule powinien być zamknięty w więzieniu”. Niezależnie od tego, czy miał rację – jego drużyna ostatecznie do finału weszła.
O krok…
W finale czekał wielki Bayern. Na ławce Udo Lattek, na murawie m.in. Hoeness, Mueller i Beckenbauer. Wydawało się, że ta siła jest nie do zatrzymania. Mimo tego spróbować trzeba było. Dokładnie 15. maja 1974 roku stadion Heysel, na którym 11 lat później dojść miało do tragedii, gościł swój trzeci finał Pucharu Mistrzów. Po raz trzeci grała w nim drużyna hiszpańska, po raz trzeci z Madrytu. Po raz pierwszy było to jednak Atlético. I grało świetnie. Jak równy z równym walczyło przeciwko wielkiemu (kto wie, czy nie największemu) Bayernowi w historii. Świetna postawa defensywy sprawiła, że po 90 minutach na tablicy wyników wciąż widniał bezbramkowy remis. To oznaczało dogrywkę. Po upływie 24 minut rzut wolny pod bramką monachijczyków wykonywali Hiszpanie.
Perfekcyjnie. Tak w najlepszy sposób da się opisać strzał Luisa Aragonésa. Kapitan Rojiblancos zdobył bramkę, która niesamowicie przybliżyła madrytczyków do ich pierwszego tytułu. Problem w tym, że Bayern nie odpuścił. I dopiął swego pięć minut później. Strzał Schwarzenbecka z dystansu okazał się równie rozpaczliwy, co szczęśliwy. Piłka do siatki wpadła, a ostatecznie wynik 1:1 utrzymał się do końca meczu.
Co w tej sytuacji? Powtórzone spotkanie. Regulamin nie przewidywał wtedy serii jedenastek. Kto wie, jak zakończyłoby się tamto starcie, gdyby przepisy były w tej kwestii takie, jak dziś. Rewanż był bowiem meczem bez historii. Podopieczni Juana Carlosa Lorenzo (zastąpił na tym stanowisku Merkela) złapali w pierwszym spotkaniu wiele urazów, do tego wciąż zawieszeni byli piłkarze, którzy otrzymali czerwone kartki w meczu z Celtikiem. Konieczność rotacji oraz zmęczenie zarówno psychiczne, jak i fizyczne spowodowały, że Bayern wygrał mecz aż 4:0 i mógł się cieszyć z trofeum.
Niemcy zwyciężyli w Pucharze Mistrzów także w kolejnych dwóch latach, a aktualnie ich licznik tytułów zatrzymał się na pięciu. A Atlético? Cóż, na kolejny finał Ligi Mistrzów czekało niemal równe 40 lat. Gdy się w końcu doczekało straciło gola na 1:1 w końcówce. Strzelonego przez obrońcę. Później, bezsilne, łatwo się rywalowi poddało. Brzmi znajomo?
Valencii przygotowania do sukcesów
W całej historii Valencii – klubu z trzeciego co do wielkości miasta w Hiszpanii – możemy wyodrębnić dwa okresy największych sukcesów. Pierwszy z nich to lata 40. , gdy do klubowej gabloty „wpadły” pierwsze trofea. W tamtym czasie piłkarze z Lewantu trzykrotnie zwyciężyli w lidze oraz dwukrotnie w krajowym Pucharze. Drugi zaczyna się w okolicach roku 1999, kiedy to szósty w całej historii Valencii Puchar Króla zawędrował na Estadio Mestalla. Prawdziwe sukcesy przyszły jednak dopiero w roku 2002, wraz ze zdobyciem tytułu mistrzowskiego. Kolejny Nietoperze dodały dwa lata później.
My jednak nieco „zawrócimy” w czasie, bowiem – to chyba najbardziej intrygująca rzecz w całej tej historii – Valencia najlepiej radziła sobie w Pucharze Mistrzów tuż przed sukcesami w lidze. Gdy przyszły tytuły mistrzowskie, potrafili wygrać europejskie trofeum, ale był to jedynie Puchar UEFA. Zresztą później „potwierdzili” ten sukces, wygrywając także rywalizację o Superpuchar Europy.
Mniej więcej w okolicach roku 1992 kierownictwu klubu udało się zażegnać spory kryzys finansowy, który uniemożliwiał Valencii walkę o najwyższe trofea. To był punkt zwrotny w historii tej drużyny. Od tamtego czasu Nietoperze sukcesywnie umacniały się na sportowej mapie kraju. Problem w tym, że głównie za sprawą dobrego zarządzania klubowymi finansami i głośnych transferów, m.in. Predraga Mijatovicia, który kilka lat później przywdziewał już białą koszulkę Realu Madryt. Sukcesów sportowych wciąż jednak brakowało, a kolejni trenerzy byli zatrudniani, po czym dość szybko z posadą musieli się rozstać.
Co ciekawe, pierwszy sukces czyli wspomniany Puchar Króla z roku 1999, nie był zasługą trenera, który miał wprowadzić Valencię do dwóch finałów Ligi Mistrzów. Tytuł ten Nietoperze zawdzięczają Claudio Ranieriemu. Ciekawostką jest fakt, że ten sam szkoleniowiec sezon później spadł z Primera División wraz z prowadzonym przez niego… Atlético. Dla nas najważniejszy jest jednak fakt, że w Valencii zastąpił go Héctor Raúl Cúper. I to on stworzył najlepszą – przynajmniej pod względem rozgrywek europejskich – drużynę Los Che w historii.
Ówczesna Valencia – po okresie stosunkowo dużych i głośnych transferów – nieco się pohamowała. Coraz częściej zaczęła gwiazdy kreować, a nie sprowadzać, co oczywiście nie wykluczało kupna uznanego już w świecie piłki zawodnika. Nie wykluczało też transferowych wpadek, a te włodarzom Nietoperzy potrafiły się przytrafić. Prym w Valencii wiodły wtedy takie nazwiska, jak: Cañizares, Djukić czy Gaizka Mendieta. To ci zawodnicy decydowali w największej mierze o grze i postawie klubu z Estadio Mestalla.
Próba numer jeden
W sezonie 1999/2000, pierwszym pod wodzą Cúpera, wspomniani piłkarze musieli najpierw zmierzyć się z Hapoelem Haifa, który bez problemu pokonali, dopiero później dane im było zagrać w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Tam natrafili m.in. na Bayern. Z Bawarczykami dwukrotnie zremisowali 1:1. Całą grupę zakończyli bez porażki – z trzema remisami i trzema zwycięstwami na koncie. W drugiej fazie grupowej porażka, a nawet dwie, już się Nietoperzom przytrafiła. Ich pogromcami okazali się być gracze Manchesteru United i Fiorentiny. 10 punktów zgromadzone w pozostałych czterech spotkaniach wystarczyły jednak do awansu. Zarówno ćwierćfinałowe (przeciwko Lazio), jak i półfinałowe (Barcelona) pojedynki, Nietoperze rozstrzygały w pierwszym meczu. Porażki w rewanżach nie przeszkodziły im więc w dotarciu do upragnionego finału. Swój popis w starciu z włoskim zespołem zaliczył Gerard López, który zdobył wtedy hat-tricka.
Finał to jednak całkiem inna historia. A właściwie – jej brak. Real Madryt, który dwa lata wcześniej zdobył swój siódmy tytuł, dołożył do tego kolejny puchar. Fernando Morientes (wraz z Valencią wygra w przyszłości Puchar Króla, zdobywając bramkę w finale), Steve McManaman oraz Raúl podzielili się zdobyczą bramkową i Królewscy mogli świętować.
Próba numer dwa: Anglicy, karne i łzy
W sezonie 1999/2000 Valencia zajęła w lidze trzecie, premiowane awansem do Ligi Mistrzów miejsce, co pozwoliło im ponownie stanąć do walki o to trofeum. Zawodnicy z Estadio Mestalla przebrnęli rundę kwalifikacyjną oraz dwie fazy grupowe, w których m.in. zremisowali dwukrotnie z Manchesterem United, by w ćwierćfinale stanąć naprzeciw innej angielskiej drużyny – Arsenalu. Kanonierom marzył się pierwszy tryumf w tych rozgrywkach. Ostatecznie, za sprawą bramki Johna Carew, awansowała Valencia, która przegrała w Anglii 1:2, ale u siebie zwyciężyła 1:0, właśnie po wspomnianym trafieniu Norwega. W półfinale kolejny przystankiem „brytyjskiej” drogi okazało się być Leeds. Tu poszło jeszcze łatwiej. 0:0 na wyjeździe i wysoka, bezproblemowa wygrana 3:0 u siebie. Na największą gwiazdę Nietoperzy w tamtej edycji Ligi Mistrzów wyrastał Juan Sánchez, zdobywca dwóch bramek w półfinale.
Finał to kompletnie inna historia. Naprzeciw siebie stanęli dwaj niesamowici bramkarze Oliver Kahn oraz Santiago Cañizares, będący zresztą równocześnie rówieśnikami. Do dziś to o ich rywalizacji najbardziej się pamięta. Zresztą trudno się dziwić, skoro o wyniku meczu zadecydowały rzuty karne. Nie tylko te po dogrywce, ale też dwa wykonywane w trakcie spotkania. Najpierw rzutu karny dla dla Valencii wykorzystał Gaizka Mendieta, a potem z jedenastki trafił do siatki Stefan Effenberg. Kolejnych bramek w regulaminowym czasie gry oraz w dogrywce nie widzieliśmy. Duża w tym zasługa obu golkiperów, a zwłaszcza Cañizaresa – obronił on pierwszego karnego podyktowanego dla Bayernu, wykonywanego przez Martina Scholla. Inna sprawa, że Niemiec uderzył po prostu źle – w środek bramki, trafiając w nogi hiszpańskiego golkipera.
Ostatecznie – po raz drugi z rzędu – Valencia musiała uznać wyższość rywala. Na 14 karnych, wykonywanych w serii jedenastek, pięć zostało zmarnowanych. Ten decydujący – przez Mauricio Pellegrino. Bayern znów okazał się zespołem lepszym od hiszpańskiego rywala. A po meczu cały świat patrzył, jak Oliver Kahn, wielki niemiecki gigant, zignorował ogólną radość kolegów z zespołu i poszedł do płaczącego Santiago Cañizaresa, by go pocieszyć. Chyba żaden obrazek nie mógł lepiej oddać uczuć kibiców Valencii w tamtej chwili. Łzy szczęścia, podobnie jak w przypadku Atlético, zostały odroczone w czasie. Do kiedy? Nie wiadomo.
SEBASTIAN WARZECHA
Tekst pochodzi ze strony miłośników hiszpańskiego futbolu – Ole Magazyn. Polecamy ich obserwować. Możecie to zrobić tutaj.