Na początku lat 90 powiew zmian w całym kraju dotknął również futbol. Nasi piłkarze zaczęli szukać szczęścia w zagranicznych klubach, a rodzima otworzyła się na obcokrajowców. W tamtych czasach z różnych powodów wielkim zainteresowanie cieszyli się zawodnicy rodem z Czarnego Lądu. Kulisy ich transferów, a potem późniejsze losy tych piłkarzy idealnie wpisywały się w szaloną dekadę, jaką był tamten okres w polskiej Ekstraklasie.
Na przełomie 1990 i 1991 do Wisły Kraków trafił Zambijczyk Noel Sikhosana. Piłkarz grający gdzieś na marginesie futbolowego świata w RPA znalazł się w Polsce, dzięki kontaktom Roberta Gaszyńskiego, który spędził tam rok pod koniec kariery. Sikhosana przybył do klubu w środku zimy, nie znał języka, a nasz kraj nie był wtedy zbyt przyjaznym miejscem dla obcokrajowców. Udało mu się przepracować z „Białą Gwiazdą” okres przygotowawczy i zadebiutować w spotkaniu z Zagłębiem Sosnowiec.
Murzyn zagrał w krakowskiej Wiśle sparing, mecz w rezerwach, końcowe minuty w lidze i został odesłany do Afryki. Nie przydał się drużynie. Ze swoją posturą i delikatnymi zagraniami, zupełnie nie nadawał się do polskiej ligi – pisano o nim w Gazecie Wyborczej.
Ten pozornie mało znaczący epizod Sikhosany otworzył bramę dla innych piłkarzy rodem z Afryki, którzy w późniejszych latach przyjeżdżali do Polski w marzeniu podbicia naszej ligi.*
„Afrykański” Sokół Pniewy
Był rok 1993. Do 7-tysięcznych Pniew zawitało dwóch piłkarzy rodem z Zimbabwe, obrońca Norman Mapeza i pomocnik John Phiri. Transfery załatwiał Wiesław Grabowski, który miał liczne kontakty w Zimbabwe i sam mieszkał w stolicy tegoż kraju. Wraz z wyżej wymienioną dwójką, do Polski zawitało trzech innych rodaków Phiriego i Mapezy, ale okazali się tak słabi, że bardzo szybko odesłano ich z powrotem do Afryki.
Przeczytaj także: „Śmieszna Ekstraklasa 2001/2002”
Dla ludności tej niewielkiej miejscowości gdzieś w samym centrum Wielkopolski musiało być to wydarzenie godne przyjazdu największych rockowych gwiazd. Wszyscy czekali na debiut dwójki piłkarzy z zupełnie innego świata. Warto dodać, że Mapeza swoim wyglądem bardziej przypominał ekscentrycznego rapera niż zawodowego futbolistę. Miał złoty kolczyk w uchu i przedziwną fryzurę jak na tamte czasy. Jego zderzenie z polską siermiężną rzeczywistością musiało być bardzo bolesne.
Obaj piłkarze przyczynili się do utrzymania Sokoła w Ekstraklasie. Phiri zagrał 24 mecze w pierwszym sezonie, a potem … przepadł jak kamień w wodę. – Jeśli mam zarabiać w Polsce tyle, co w Zimbabwe to wolę grać w swoim kraju – rzucił na odchodne, gdy działacze zaproponowali mu obniżenie kontraktu. Jak się potem okazało, popełnił błąd, bo wielkiej żadnej kariery nie zrobił.
Losy drugiego z Afrykańczyków są o wiele ciekawsze. Norman Mapeza nie miał żadnych problemów z aklimatyzacją w zupełnie nowym kraju, bo posiadał to, co najważniejsze u piłkarzy, wysokie umiejętności. Obrońca rozegrał jeden pełny sezon, a potem uciekł bez pożegnania z Pniew. W sumie nie dziwne, jeśli miał już nagrany kontrakt z Galatasaray Stambuł. W tureckim klubie zagrał w Lidze Mistrzów, potem stał ważną postacią w zimbabweńskim futbolu (był selekcjonerem reprezentacji tego kraju), a na koniec okazał się jednym z uczestników sporej afery korupcyjnej w tamtym kraju. Słysząc kolejne doniesienie o sukcesach i upadkach Mapezy, za każdym razem w Pniewach zapewne żałują, że nie związali się z obrońcą na dłużej niż rok, bo piłkarz mógł swego czasu przynieść Sokołowi grube pieniądze.
W tym samym klubie, ale mającym siedzibę w innym mieście występował inny znany czarnoskóry piłkarz — Moussa Yahaya. Kiedy przybył nie wiadomo skąd i kiedy do Sokoła Tychy jawił się jako kolejny afrykański brylant. Szybki jak wiatr, z dobrym dryblingiem i uderzeniem. Za takich piłkarzy płaci się grube miliony. I rzeczywiście Yahaya odszedł z Polski do Albacete Balompie, przeciętnej drużyny Primiera Divison.
W naszym kraju pojawił się znowu w 2001 roku. To wtedy pokazał swoją prawdziwą twarz kochającego dobrą zabawę piłkarza. Grając w Legii Warszawa, wielokrotnie opuszczał treningi, sponsorował innych Afrykańczyków spotkanych na mieście (podobno podchodzili do niego, a Yahaya dawał im banknoty stuzłotowe). Gdy kompletnie pijanego zatrzymała go policja i po przeszukaniu okazało się, że miał ze sobą nieznane substancje tłumaczył, że to jego … amulety. Podobnych sytuacji można byłoby wymieniać nieskończoność. Drugi pobyt w Polsce skończył się dla reprezentanta Nigru totalnym odbrązowieniem jego dawnej legendy. Karierę kończył w zapomnieniu, w amatorskim Mazurze Karczew.
„Mr Spoko Spoko”
Kenetha Zeigbo do dziś wspomina się ze sporym sentymentem. Popularny „Spoko” pojawił się nagle na polskich boiskach, by jeszcze szybciej z nich zniknąć, pozostawiając po sobie kupę wspomnień. Nigeryjczyk przyszedł do Legii latem 1997 roku za namową trenera Mirosława Jabłońskiego. Już w pierwszym oficjalnym meczu przeciwko Widzewowi w Superpucharze Polski pokazał, że mamy do czynienia z zawodnikiem nietuzinkowym. Symboliczna stała się jego bramka w tym spotkaniu, kiedy to fenomenalnym uderzeniem przelobował bezradnego Arkadiusza Onszyko. Komentatorzy zachwycali się tym gole, a Zeigbo wyglądał na gościa, któremu takie zagranie nie zrobiło żadnego problemu. Poezja!
Oprócz świetnych umiejętności zawodnik pokazał swoje bardziej irytującego oblicze – typowego afrykańskiego lekkoducha, który wszelkie pretensje działaczy i trenerów zbywał luzackim tekstem: „spoko, spoko” (stąd wziął się jego pseudonim). Zdarzało mu się w nieskończoność przedłużać pobyt w rodzinnej Nigerii, uśmiercając przy tym kolejnych członków rodziny.
Macie śliczne Stare Miasto w Warszawie, gdzie w każdą niedzielę chodziłem z ówczesną dziewczyną Adaorą do kościoła i kawiarni. Raz zdarzyła mi się sympatyczna przygoda. Zaparkowałem mojego kochanego Poloneza w centrum i postanowiłem przejechać się autobusem. Wsiadłem i od razu paru kibiców Legii zaczęło szeptać: O rany to chyba Kenneth, o k…, to Spoko, Spoko!, a inny: nie, to nie on. Zeigbo nie jeździ autobusami. Tak słuchałem, aż w końcu podszedłem i powiedziałem: Tak, to ja, macie problem z Kennethem w autobusie?. Zdziwili się i zapytali, co się stało z moim samochodem. Odpowiedziałem im, że chciałem być jak oni i normalnie poruszać się po mieście. Podarowałem im parę autografów i pośmialiśmy się. Pobyt w waszej stolicy wspominam naprawdę wyjątkowo. – opowiadał w jednym z wywiadów Zeigbo o swoich wrażeniach z pobytu w Warszawie.
Po roku odszedł za ponad 1 mln dol. do Venezii, ale tam nie pokazał swoich umiejętności. Przez resztę kariery tułał się po różnych klubach, próbując nawiązać do dawnych czasów. Niestety bezowocnie.
Od nienawiści do miłości
W 1997 roku Emmanuel Olisadebe przyjechał do Polski na testy zupełnie w ciemno. Miał ze sobą bagaż podręczny, wizę i nadzieję na złapanie pana Boga za nogi. Tylko tyle i aż tyle. Przed trafieniem do Polonii odbił się od ściany w Wiśle Kraków i Ruchu Chorzów. Dla tych pierwszych był po prostu za słaby, a w Chorzowie transfer rozbił się o kwestie finansowe. Biedni jak mysz kościelna Ślązacy nie byli w stanie wyłożyć 150 tys. dol. odstępnego. Olisadebe błagał o zgodę na odejście swój nigeryjski klub, ale bezowocnie. W końcu jak z nieba spadła propozycja od mającej mocarstwowe plany Polonii.
O kulisach przyjścia „Oliego” do naszej ligi nie ma zbyt wielu faktów. Według wielu plotek Nigeryjczyk mógł mieć więcej lat, niż podawał oficjalnie. Co oczywiste nikt nie chciał, żeby prawda wyszła na jaw, toteż kulisy jego transferu do „Czarnych Koszul” są praktycznie nieznane.
W odróżnieniu od wyżej opisanych piłkarzy Olisadebe nie sprawiał wielkich problemów wychowawczych. Napastnik był typem samotnika, co zazwyczaj nie jest niczym dobrym, ale w przypadku zawodników rodem z Afryki pozwala uniknąć wielu nieprzyjemności. Nigeryjczyk spotkał się za to przejawami rasizmu. W tamtych czasach na trybunach mogliśmy zobaczyć prawdziwą wolną amerykankę. Bójki z policją, wszechobecne race, ganianie się po murawie, wszelkie przejawy nacjonalizmu – tak w skrócie można było opisać polskie trybuny. Więc gdy po murawie biegał czarnoskóry zawodnik, mógł spodziewać się jedynie salwy wulgaryzmów i obrzucania bananami. Takie coś spotkało Olisadebe na stadionie w Lubinie. A potem pokochała go cała Polska…
Kolorowe ptaki w szarej rzeczywistości
Oczywiście w latach 90 przez polską ligę przewinęło się znacznie więcej afrykańskich piłkarzy, o których przeszłości i przyszłości nie wiemy za wiele. Na myśl przychodzi, chociażby pierwszy czarnoskóry bramkarz w ekstraklasie Gift Muzadzi, który w połowie ostatniej dekady XX wieku rozegrał pełny sezon w barwach Lecha Poznań. Ktoś o nim pamięta poza stolicą Wielkopolski ?
Był również Zakari Lambo, który strzelał bramki w najlepszych czasach Hutnika Kraków, a potem odszedł do RCD Mallorca, czy Emmanuel Ekwueme w mistrzowskim sezonie Polonii Warszawa. Nigeryjczyk później ściągnął do Polski praktycznie wszystkich członków rodziny, którzy potrafili prosto kopnąć piłkę.
Afrykańscy piłkarze dodawali uroku tamtym czasom. Na tle siermiężnych polskich piłkarzy wyróżniali się oryginalnością ruchów i rozwiązań na boisku. Wprowadzili do ligi niezbędny powiew świeżości. Z tego względu do dziś wspominani są z sentymentem przez kibiców pamiętających polski futbol w latach 90. Nie może być inaczej skoro ci przybysze z Czarnego Lądu byli niczym barwne ptaki wyróżniające się na tle i tak szalonej reszty.
*pierwszym afrykańskim piłkarzem w ekstraklasie był Robert Mitwerandu, ale piłkarz grający w sezonie 1988/1989 w Górniku Zabrze wychował się na Śląsku)
JAKUB MIEŻEJEWSKI