Retro Wywiad #7: Damian Łukasik

Czas czytania: 9 m.
5
(1)

Jak wyglądał Lech Poznań lat 80? Który z rywali na mecz przyjechał na rowerach? Jak wielkim piłkarzem był Mirosław Okoński? I wreszcie dlaczego nie zagrał na mistrzostwach świata? O tym wszystkim opowie nam była gwiazda Lecha Poznań – Damian Łukasik.  

Mówiąc o Damianie Łukasiku, pierwsze co przychodzi mi go głowy to Lech Poznań. Tam rozpoczynał Pan prawdziwą karierę i tam ją tam zakończył, spędzając w klubie z ulicy Bułgarskiej 12 lat. Czy to była pierwsza kibicowska miłość, czy raczej małżeństwo z rozsądku?

Ze względu na urodzenie w Wielkopolsce Lech był bliski memu sercu od samego początku. Pochodzę spod Leszna, gdzie „Kolejorz” zawsze był pierwszym wyborem, jeśli chodzi o kibicowanie w młodym wieku. Każdy marzył, żeby kiedyś zaistnieć w tym klubie. Damian Łukasik

W Pańskim przypadku te marzenia się spełniły. Jak do tego doszło?

Lech miał wówczas sprawnie działający skauting, choć pewnie nie na taką skalę jak dzisiaj. Poza tym grając w Polonii Leszno, rywalizowaliśmy z Lechem na szczeblu juniorskim i to z całkiem niezłym skutkiem i myślę, że to był punkt zaczepienia dla poznańskich skautów. Do tego ja już w wieku 16 lat byłem w kadrze pierwszego zespołu Polonii i tak się złożyło, że graliśmy baraże o awans do III ligi. Trafiliśmy na zespół rezerw Lecha Poznań. Odnieśliśmy zwycięstwo w tym meczu i awansowaliśmy, co pewnie też miało swoje znaczenie. Damian Łukasik

Przeskok z Polonii Leszno do Lecha Poznań był zapewne dużym wyzwaniem

Nie wiem, czy to było aż tak duże wyzwanie. Miałem ambicje, żeby sprawdzić się wyżej, ale podszedłem do tego w taki sposób, że jeżeli nie sprawdzę się w Lechu, to zawsze mogę wrócić do Leszna. Damian Łukasik

Początki były wspaniałe, bo w latach 83 i 84 Lech dwa razy sięgał po MP i raz zdobył PP. Jednak, jak głosi legenda, wraz z sukcesami malały premię dla piłkarzy.

Te początki nie były dla mnie takie łatwe, bo ja pomimo młodego wieku trafiłem od razu do drugiego zespołu, pomijając drużyny juniorskie. Tam były zupełnie inne obciążenia i w efekcie doszło do zwyrodnienia kości piszczelowej, przez co wypadłem na osiem miesięcy. Łatwo więc nie było. Proces przechodzenia do pierwszego został zahamowany i na samym początku straciłem sporo czasu. Sukcesy przyszły później.

A za te sukcesy was nagradzano, ale czy to prawda, że premia za Puchar Polski była wyższa, niż późniejsze premie za tytuł mistrzowski czy za dublet?

Tak, to jest prawda, ale z perspektywy czasu jak sobie porównam jakie premie krążą w futbolu dzisiaj, to nie ma w ogóle czego porównywać. Wtedy nawet starego malucha nie mogłem sobie kupić za te pieniądze. Dziś piłkarze żyją w zupełnie innym świecie.

Do sukcesów prowadził Was Wojciech Łazarek, ale nie od dziś wiadomo, że to specyficzny trener. Jak się Panu z nim pracowało?

Na pewno miał świetne powiedzonka. Patrząc z perspektywy czasu i biorąc pod uwagę różnych trenerów, to u trenera Łazarka najszybciej podnosiłem umiejętności. On trenował nas dość długo, bo był w Poznaniu cztery lata i ja w tym czasie dużo się nauczyłem. Zapamiętałem też jedną anegdotę, która wiąże się ze mną i z trenerem Łazarkiem: Wróciłem kiedyś do klubu po miesięcznym urlopie i jak mnie trener zobaczył, to natychmiast powiedział: – A ty co, Pszczoły Cię pogryzły? – Rzeczywiście trochę kilogramów miałem więcej, więc mogłem wyglądać, jakby pogryzły mnie pszczoły.

Po meczach z Liverpoolem chyba nawet on nie miał za wiele do powiedzenia. Przegraliście 0:1 i 0:4, a cztery gole strzelił Wam John Wark.

Liverpool rok wcześniej wygrał Puchar Europy, więc trafiliśmy od razu na bardzo trudnego rywala. Pierwszy mecz nie wyglądał tak tragicznie. Anglicy chyba nas troszeczkę zlekceważyli. Wiedzieliśmy, że w rewanżu będzie ciężko, ale na początku mieliśmy dwie sytuacje, z których Jarek Araszkiewicz i Mirek Okoński mogli zdobyć gola. Wtedy wyglądałoby to zupełnie inaczej. Z czasem tłum i kibice zaczęli robić na nas ogromne wrażenie samym dopingiem. Strzał celny, czy niecelny, fani zawsze nagradzali akcje zakończone strzałami burzą oklasków. To ich motywowało. Nam się wydawało, że piłka już wychodzi za linię boiska, a im jeszcze udawało się ją jakąś wyłuskać. Ostatecznie ponieśliśmy tam klęskę, ale pomimo tego, nie mieliśmy się czego wstydzić i schodziliśmy z boiska z podniesionymi głowami.

Wspomniał Pan Mirosława Okońskiego. Zdaniem wielu fachowców to jeden z najlepiej wyszkolonych technicznie piłkarzy polskiej piłki w latach 80.

W tym czasie Mirek na pewno był najlepszy w polskiej lidze, jeśli chodzi o wyszkolenie techniczne. Jego lewa noga była niemalże perfekcyjna, on mógł nią wiązać krawaty. Nie do końca zrobił karierę na miarę swoich możliwości, ale w tamtych czasach mało komu się to udawało. Wtedy za granicę można było wyjeżdżać najpierw w wieku 30 lat, a potem po ukończeniu 28 roku życia. To hamowało rozwój piłkarzy. Hamowały nas też różnego rodzaju kontuzje, bo poziom medycyny sportowej też znacznie odbiegał od tego, co było w innych krajach. Trudno dawać z siebie wszystko, kiedy w 60 minucie zaczyna boleć noga, a znieczulenie już zaczynało puszczać.

Później mierzyliście się z Borussią Mönchengladbach, która była bardzo silną drużyną. Tymczasem na wyjeździe zremisowaliście 1:1!

I dołożyłem do tego swoją cegiełkę, bo strzeliłem gola. Przede wszystkim nie przestraszyliśmy się rywala i gdyby nie przypadkowa bramka samobójcza w rewanżu to być może gralibyśmy dalej. Damian Łukasik


Chyba lubiliście straszyć wielkich rywali, bo rok później był słynny dwumecz z Barceloną, ale zanim do niego doszło, mierzyliście się z Albańczykami. Pojedynki z Flamutari Vlora są ponoć nie do zapomnienia. Legenda głosi, że tam piłkarze przyjeżdżali na mecz rowerami, a w Polsce kupowali wszystko, co było na sklepowych półkach.

Gdyby w tym okresie ktoś pojechał do Albanii i zobaczył, co tam było, to w porównaniu do polskich sklepów, gdzie też była bieda, doszedłby do wniosku, że tam nic nie było. Kiedy my jeździliśmy na zachód, na przykład do Barcelony, to też robiliśmy podobne zakupy. Do Vlory jechaliśmy autobusem, który ledwo się trzymał i miało się wrażenie, że tylko cudem udało nam się dotrzeć do celu. Na trybunach nie było żadnej kobiety, a jeśli chodzi o ochronę, czy służby porządkowe, to nie widzieliśmy zbyt wiele osób zabezpieczających mecz. Wynikało to pewnie z ustroju i dyscypliny, jaka wówczas panowała w krajach komunistycznych. Pamiętam, że piłkarze Flamutari przyjechali wówczas na stadion rowerami, a jeśli na ulicach można było dostrzec jakiś samochód, to było to auto służbowe. Sam mecz okazał się bardzo trudny, wiał duży wiatr, a przeciwnik okazał się bardzo wymagający. Na wyjeździe wygraliśmy 1:0, a u siebie 3:2.

A potem była wielka Barcelona, która na boisku wcale nie okazała się taka silna.

Trener Henryk Apostel jeszcze przed meczem nas wszystkich zaskoczył, bo wystawił w bramce Ryszarda Jankowskiego, a nie Zbyszka Pleśnierowicza. Sam mecz może nie był jak legendarny mecz Anglia – Polska na Wemebley, ale na pewno było trochę podobnie. Prowadzący Bareclonę Johan Cryuff trochę nas zlekceważył, a my wyszliśmy z tego obronną ręką, bo udało nam się strzelić bramkę po kontrze. Sam mecz odbywał się raczej na 40 metrze naszej połowy, a my czasami desperacko się broniliśmy. Na szczęście wyszliśmy z tego cało. Rewanż był zupełnie inny. To my byliśmy zespołem lepszym. Zresztą wiele lat później, kiedy w Poznaniu pracował grający w tym meczu Jose Maria Bakero, to sam przyznał, że oni wtedy awansowali szczęśliwie.

W serii rzutów karnych pomylili się Araszkiewicz, Pachelski i Łukasik… To musiało boleć. Pewnie jeszcze czasami słyszy Pan dźwięk piłki odbijającej się od poprzeczki.

Rzuty karne to loteria. Ja podchodziłem ostatni, ale trafiłem w tę nieszczęsną poprzeczkę i zabawa się skończyła.

Andrea Pirlo kapitalnie opisał w swojej autobiografii, co czuł przed wykonaniem rzutu karnego, a jak było w Pańskim przypadku. Emocje wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem? Damian Łukasik

To była zupełnie inna sytuacja. My przed meczem trenowaliśmy jedenastki i byliśmy na to przygotowani. Jednak moja uwaga w tym dwumeczu była skupiona na tym, żeby Gary Lineker nie strzelił bramki. I to mi się udało! Do serii jedenastek podchodziłem z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku i uważałem, że teraz koledzy muszą dokończyć zadanie. Potem w tych karnych ktoś się wykruszył, ktoś nie wytrzymał ciśnienia i poszło hasło, że teraz ja mam iść do karnego. – Przecież to nie moja kolej – powiedziałem. – Jak nie strzelisz to nic się nie stanie – ktoś tam próbował podnieść mnie na duchu. No i poszedłem. Wcześniej obserwowałem, w który róg rzuca się Zubizarreta i posłałem piłkę tam, gdzie do tej pory się nie rzucał. Kierunek był dobry, ale zabrakło skuteczności. Piłka uderzyła w poprzeczkę.

W 1990 roku wyeliminowaliście silny Panathinaikos. U siebie wygraliście 3:0, a na wyjeździe… No właśnie. Greckie media pisały, że mecz będzie ustawiony.

Dosyć sporo zamieszania było przed meczem rewanżowym. Czy ktoś próbował go ustawić? Ja mam jakiś tam pogląd na to wyrobiony, ale wolę to zachować dla siebie. W ogóle w klubie było wtedy bardzo duże zamieszanie przed tym spotkaniem, więc być może coś było na rzeczy, ale trzeba mieć twarde dowody, żeby stawiać jakiekolwiek zarzuty.

Po meczu też mieliście ciekawą przygodę. Z samolotu, którym mieliście wracać, wyciekało paliwo, ale mimo tego dostaliście informację, że musicie nim lecieć. Pamięta Pan tę sytuację? Damian Łukasik

Sporo było emocji po tym meczu, bo rzeczywiście taka sytuacja zaistniała. Paliwo wyciekało z samolotu i sporo czasu spędziliśmy na lotnisku. Czas nam się trochę dłużył i rozpoczęło się świętowanie awansu, więc już nie pamiętam, czy rzeczywiście polecieliśmy tym samolotem, czy został podstawiony inny.

Później trafiliście na Olympique Marsylia. Zaliczyliście kapitalny występ w pierwszym meczu, wygranym 3:2, a potem przegraliście 1:6. Media spekulowały o zatruciu pokarmowym, co tam się naprawdę wydarzyło?

Olympique w tym czasie był chyba najlepszym zespołem w Europie. To było nie do pomyślenia, żeby oni przyjechali do Poznania i przegrali mecz z takim klubem jak Lech. W rewanżu starali się nas stłamsić różnymi metodami. Rzeczywiście przed spotkaniem okazało się, że kilku naszych piłkarzy źle się poczuło i nasz skład był mocno okrojony. Trochę mnie dziwi sytuacja po ostatnim gwizdku sędziego, bo jeżeli były jakieś podejrzenia o dodatkowe środki, które miały nam przeszkodzić w rewanżu, to dlaczego nie wyrażono zgody na przeprowadzenie specjalistycznego badania? Nie wiem, co było przyczyną tego, że działacze się nie zgodzili, a przecież były uzasadnione podejrzenia o zatrucie.

A potem przytrafiła się Panu kontuzja, która oznaczała długą pauzę i mocno zahamowała Pańską karierę

To był najlepszy dla mnie okres, bo miałem 27 lat i zdobyłem z Lechem mistrzostwo Polski. Byłem też na testach w holenderskim Groningen. Klub był podobno ze mnie zadowolony, ale po powrocie doznałem kontuzji kolana. Pomimo tego grałem i tylko dla świętego spokoju pojechałem na kontrolę. Okazało się, że jest to dosyć poważny uraz i na początek mam cały rok z głowy. Po tym wszystkim działacze Groningen się do mnie odezwali i zaproponowali, że sfinansują operację. Pamiętam, że Lech nie był zainteresowany takim rozwiązaniem i rzucił kwotę zaporową za moją kartę zawodniczą. Byłem zaskoczony, bo po pierwsze byłem kontuzjowany, a po drugie skończył mi się kontrakt. Wtedy jeszcze nie było prawa Bosmana i klub mógł decydować o losie piłkarza po zakończeniu kontraktu. Holendrzy nie zdecydowali się na zapłacenie wysokiej kwoty i temat upadł.

Czy uważa Pan, że w meczach z Göteborgiem i Spartakiem była szansa na awans do Ligi Mistrzów?

W pierwszym meczu z Göteborgiem przegraliśmy 0:1. Dodam, że niezasłużenie. Ja wtedy wracałem po kontuzji i zagrałem pięć minut. W drugim spotkaniu mistrz Szwecji już nas po prostu rozjechał. Trzeba jednak przypomnieć, że IFK był wtedy czołową drużyną europejską, w regularnie występował w ośmiozespołowej Lidze Mistrzów i radził tam sobie całkiem nieźle.

Jeśli chodzi o Spartaka, to też był bardzo mocny zespół. Zresztą, jeszcze przed pierwszym meczem nie było widać żadnej koncepcji, żadnej analizy zespołu rywala, ani specjalnego przygotowania pod kątem tego spotkania, co dzisiaj jest nie do pomyślenia. Oprócz tego fatalnie wyglądaliśmy pod względem motorycznym i w efekcie przegraliśmy u siebie 1:5, co sprawiło, że sprawa awansu rozstrzygnęła się już w pierwszym meczu. Potem okazało się, że zdaniem działacze doszli do wniosku, że niektórzy piłkarze nie do końca się angażowali i pojawiły się pogłoski o możliwych zawieszeniach. Kara spotkała mnie, Jurka Podbrożnego i Jarka Araszkiewicza. Mieliśmy być zawieszeni, ale ostatecznie pojechałem na rewanż, bo nie było więcej zgłoszonych zawodników.

Czy to wtedy skończył się wielki Lech, który był bardzo mocny na początku lat 90?

Działacze liczyli na awans do Ligi Mistrzów. Taki zastrzyk finansowy byłby bardzo pomocny dla klubu, w którym już wtedy nie działo się najlepiej. Nie udało się i trzeba było sprzedawać piłkarzy, a to sprawiło, że w klubie działo się coraz gorzej.

A jak po latach traktuje Pan tytuł mistrzowski z 1993 roku?

Był tylko jeden zawodnik, który się upomniał za premię za mistrzostwo Polski. Reszta odpuściła, bo w końcu zajęliśmy trzecie miejsce i tylko dzięki temu, że Legia i ŁKS zostały ukarane, otrzymaliśmy szanse gry w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów.

W 1993 roku wyjechał Pan do Hapoelu Tel Aviv. Co Pana podkusiło?

Po meczu ze Spartakiem i historią z zawieszeniem było jasne, że ta miłość nie będzie mogła trwać. Mój czas w Lechu się skończył i trzeba było czegoś poszukać. Zgłosił się Hapoel, być może dlatego, że w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów graliśmy z Beitarem Jerozolima, a ja tam strzeliłem jedną bramkę. Myślę, że gdzieś tam zostałem zauważony przez działaczy i stąd propozycja z Izraela. Pojechałem, zobaczyłem i spodobało mi się, więc zostałem. Może nie było tam najlepiej od strony finansowej, ale pojechaliśmy tam z całą rodziną. Świetnie wspominam pobyt w tym kraju. Chętnie bym tam wrócił, być może jako trener.

Wcześniej miał Pan propozycje z Zabrza czy z Warszawy, które Pan odrzucił. W Polsce tylko Lech?

Miałem propozycję z Legii w 1985 roku, po tym, jak zadebiutowałem w kadrze. W tamtych czasach Legia bazowała na zawodnikach, których ściągała do wojska. Rozmawiałem z jednym pułkownikiem, który widział mnie w klubie z ulicy Łazienkowskiej, z tym że on zaoferował mi właśnie służbę wojskową. Ja byłem natomiast od półtora roku w straży pożarnej, gdzie odrabiałem wojsko i zostało mi tylko pół roku służby. Przedstawiłem więc swoje warunki finansowe, ale Legia chyba nie była zainteresowana takim rozwiązaniem, więc ostatecznie się nie dogadaliśmy. Później, w 1988 roku kończył mi się kontrakt z Lechem i przyszła propozycja z Zabrza, ale wtedy człowiek nie patrzył na pieniądze. Liczyła się przede wszystkim gra w Lechu.

Potem wrócił Pan do Lecha i… Arkadiusz Głowacki mówił wiele lat później „Zachowaniem na boisku imponował mi Damian Łukasik. Zadbał o to, żeby obrońca stanowił monolit. Kończył już karierę i stał się przywódcą naszej drużyny”. Tak wspomina Pana Arek Głowacki, a jak Pan wspomina tamte czasy, kiedy Lech był już na równi pochyłej?

Rzeczywiście nie działo się najlepiej, jak wróciłem do Lecha. Miło mi słyszeć, że Arek mówił takie słowa. To był młody chłopak, który wchodził do zespołu. Ja zawsze wychodziłem z założenia, że ten, kto ma umiejętności i głowę na karku, będzie do zespołu przyjęty. Ja, wchodząc do zespołu, też zostałem świetnie przyjęty przez starszych zawodników. Arek był mądrym i inteligentnym człowiekiem, który wiedział, co chciał osiągnąć. Jeśli chodzi o zespół, to mieliśmy młodą drużynę. W klubie było wtedy daleko do profesjonalizmu i być może dlatego wyniki były takie, jakie były.

Czy można było jeszcze trochę pograć w piłkę?

Zostałem zmuszony do zakończenia kariery przez Pana Grajewskiego. On stwierdził, że niewiele wnoszę do zespołu. Miałem nieco inne zdanie na ten temat, ale wiadomo, jak funkcjonował Lech za czasów Pana Grajewskiego. Grali młodzi zawodnicy, bo ich można było wypromować, a później sprzedać, żeby klub dalej funkcjonować. Miałem 34 lata i mogłem jeszcze dwa czy trzy lata pograć.

W reprezentacji Polski czuje się Pan spełniony?

Mam tutaj spory niedosyt. Rok przed mundialem w Meksyku debiutowałem w reprezentacji i byłem w kręgu zainteresowań trenera Piechniczka. Dostałem powołanie na mecz z Rumunią, ale w meczu ligowym z Widzewem doznałem kontuzji. W efekcie nie pojechałem na to spotkanie. Nie do końca byłem wówczas świadomy, co się tam wydarzyło, ale z tego, co pamiętam, to trenerzy mówili, że to załatwią, a załatwili to w taki sposób, że później wyleciałem z kadry. Trener Piechniczek miał swoje zasady i w sumie to Piechniczkowi się nie dziwie, bo piłkarz powinien przyjechać na kadrę i lekarze powinni ocenić czy się nadaje do gry, czy nie. Na pewno mogłem zagrać tych meczów w kadrze znacznie więcej, ale też świadomość zawodników była zupełnie inna. Takie były czasy.
ROZMAWIAŁ: GRZEGORZ IGNATOWSKI

Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE

 

Ten artykuł ma więcej niż jedną stronę. Wybierz poniżej kolejną, by czytać dalej.

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 5 / 5. Licznik głosów 1

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

Redakcja
Redakcja
Jesteśmy niczym Corinthians — przesiąknięci romantycznym futbolem, który narodził się z czystej pasji i chęci rywalizacji, nie zysku. Kochamy piłkę nożną. To ona wypełnia nasze nozdrza, płuca i wszystkie komórki naszego ciała. To ona definiuje nas takimi, jakimi jesteśmy. Futbol nie jest naszym sposobem na życie. Jest jego częścią. Jeżeli myślisz podobnie, to już znaleźliśmy wspólny język. Istniejemy od 2014 roku.

Więcej tego autora

Najnowsze

Piłkarskie losy Radosława Majewskiego – reminiscencje po meczu Stali Rzeszów ze Zniczem Pruszków

W rozegranym 10 listopada 2024 roku meczu 16. kolejki Betclic 1. Ligi Stal Rzeszów podejmowała Znicz Pruszków. Dla obu drużyn było to starcie o...

Nadzieja FC Futbol, ludzie, polityka – recenzja

Książka „Nadzieja FC Futbol, ludzie, polityka” to zapis z kilkunastomiesięcznej podróży Anity Werner i Michała Kołodziejczyka do Tanzanii, Turcji, Rwandy i Brazylii. Futbol jest...

Remanent 5. Pole karne z bliska.

Jerzy Chromik powraca z piątą częścią Remanentu, w którym przenosi czytelników na stadiony z lat 80. i 90. Wówczas autor obserwował zmagania drużyn eksportowych,...