„Spędziłem długie godziny, gapiąc się na moje białe buty. Gdy minął dzień, myślałem, że mnie zabiją. Grali w karty, szachy – mówili, że są studentami…”. Wenezuela nie okazała się zbyt gościnna dla Alfredo Di Stefano. Spędzając wraz z Realem Madryt czas na posezonowym tournée w Ameryce Południowej, został wciągnięty w sam środek rewolucyjnej walki prowadzonej przez Front Wyzwolenia Narodowego. Było to jednak preludium, a porwania piłkarzy miały już na stałe stać się elementami politycznych rozgrywek, walki ideologicznej i sposobem na zarobienie łatwych pieniędzy.
Piłkarz z definicji wydaje się idealnym celem dla potencjalnych porywaczy. Młody, bogaty, popularny, często będący bohaterem pierwszych stron gazet. Te gwarantują rozgłos, nagłośnienie całej sprawy, o którą się walczy. Pobudki polityczne i ideologiczne nie są jednak jedynymi, jakimi kierują się ludzie przy potencjalnych porwaniach. W wielu przypadkach mają one charakter czysto pragmatyczny i są nakierowane głównie dla osiągnięcia zysku.
W latach 60. i 70. terroryzm religijny był jeszcze zjawiskiem obcym. Działania tego typu miały charakter przede wszystkim ideologiczny lub niepodległościowy. Włoskie Czerwone Brygady, niemiecka Frakcja Czerwonej Armii, czy też baskijska ETA słynęły z porwań politycznych, jednak działania te często zaczepiały też o świat sportu, który wydawać by się mogło, powinien być im zupełnie obcy. Znamy chociażby przykład byłego prezydenta Athletiku Bilbao – Juana Pedro Guzmana Uriby, który stał się ofiarą porwania ugrupowania ETA, choć to były prezydent klubu, swego czasu silnie związanego z organizacją i będącego swoistym symbolem niepodległościowych dążeń Kraju Basków.
Historia porwań piłkarzy i osób ze świata futbolu miała swój początek jednak o wiele wcześniej…
Di Stefano ofiarą malarza-porywacza
Pierwszą ofiarą głośnego porwania piłkarza padł wspomniany we wstępie Alfredo Di Stefano. Był rok 1963 roku i Real Madryt wybrał się na jedno z wielu w ówczesnych czasach tournee po Ameryce Południowej, przygotowywanych głównie z powodów komercyjnych i bardziej przypominających najlepsze imprezy u George’a Besta i Paula Mersona, niż poważne granie. Słynny „Blond Strzała”, jak zwykło się nazywać argentyńskiego wirtuoza, obudzony został o szóstej rano telefonem, nakazującym mu zejść do hotelowego holu. Tam miał zostać przesłuchany przez dwójkę policjantów. Po raz ostatni tego dnia Di Stefano był widziany, wychodząc z dwoma mężczyznami na ulicę. Wszedł do furgonetki i nałożono mu opaskę na oczy. Argentyńczyk mógł być już świadomy, że komisariat będzie raczej ostatnim miejscem, w jakim tego dnia się pojawi.
Piłkarz padł ofiarą porwania przez Narodowy Front Wyzwolenia Narodowego (NLAF), który dzięki tej brawurowej akcji, chciał zyskać rozgłos w walce o swoją sprawę. Wydarzenie to z miejsca pojawiło się na czołówkach światowych gazet i podczas gdy cała Wenezuela i piłkarski świat byli w szoku. Di Stefano za to… grał w karty z porywaczami. Ci już na początku zapewnili gwiazdę Realu Madryt, że włos mu z głowy nie spadnie i Argentyńczyk z hiszpańskim paszportem mógł raczej ze spokojem przyglądać się rozwojowi sytuacji.
Spędziłem długie godziny, gapiąc się na moje białe buty. Gdy minął dzień, myślałem, że mnie zabiją. Grali w karty, szachy – mówili, że są studentami. Ciągle pytali, co chciałbym zjeść, ale nie miałem apetytu… Kiedy mnie wypuścili, przebiegłem kilka ulic, żeby zniknąć im z oczu i wtedy skierowałem się do hiszpańskiej ambasady. Po południu zorganizowałem konferencję prasową, a następnie zagrałem przez chwilę w finałowym meczu turnieju przeciwko Sao Paulo.
Porywacz Di Stefano był nawet znanym i popularnym w Wenezueli malarzem (sic!). W 2000 roku, w wywiadzie dla „El Pais” Alfredo wybaczył swoim porywaczom, stwierdzając, że rozumie ich ówczesne „próby poprawy sytuacji” w kraju.
Przegrane mistrzostwo Barcelony
Pech zdawał się nie omijać hiszpańskich gigantów i po piłkarzu Realu Madryt, kolejną ofiarą porwania padł zawodnik… Barcelony. Tym razem porywacze za cel obrali znakomitego hiszpańskiego napastnika Quiniego, będącego wówczas jednym z najlepszych piłkarzy na Starym Kontynencie. Podobnie jak w przypadku Di Stefano, porwanie również miało kontekst polityczny, a przedstawiciele ugrupowania PRE, odpowiedzialnej za uprowadzenie zrobili to, gdyż nie chcieli dopuścić do zdobycia tytułu przez drużynę „separatystyczną”, jak określali wówczas Barcelonę. Miało to rzecz jasna związek z uznawaniem Barcelony jako symbolu niepodległościowych dążeń całej Katalonii, a lata 1980 i 1981 były wyjątkowo krwawe i pełne tego typu działań na terenie całej Hiszpanii, zwłaszcza ze strony baskijskich separatystów z ETA.
Jak się można domyślić, działania porywaczy przyniosły skutek. Z drużyny całkowicie została wyssana chęć do gry w piłkę, a najlepiej o tym świadczyć mogą słowa Bernda Schustera.
Nie mogę grać, poza nogami mam też serce, chcę tylko, żeby wrócił Quini.
Zespół Barcelony stracił szansę na tytuł, ale odzyskał Quiniego. Klub wpłacił ponad 35 milionów peset, a piłkarz wyszedł na wolność 25 marca. Porywaczy udało się złapać. Hiszpański sąd skazał ich na 10 lat więzienia i karę grzywny w wysokości 35 tys. peset, co przy krzywdzie wyrządzonej piłkarzowi i drużynie, wydaje się być po prostu komiczne.
Lubański niedoszłą ofiarą
Porwania piłkarzy nie dotyczyły jednak zawodników z Półwyspu Iberyjskiego. Albo inaczej… miały ich nie tylko dotyczyć. Tego typu historie posiadają również polski wątek. Jak się miało okazać, jego ofiarą mógł paść jeden z największych piłkarzy w historii polskiej piłki – Włodzimierz Lubański. Po raz kolejny uprowadzenie miało mieć charakter polityczny, który tak bardzo wyróżniał się w latach 60., 70. i 80.
Lubański w 1978 roku, jako zawodnik belgijskiego Lokeren, miał stać się ofiarą zamachu. W tym przypadku czasownik „miał” jest kluczowy, gdyż na szczęście do uprowadzenia nie doszło, a ofiarą niedoszłych porywaczy padł Józef Vacenovski – trener z Czechosłowacji.
Vacenovski zajmował mieszkanie po Lubańskim. Porywacze mieli numer Lubańskiego i co chwilę potwierdzali jego obecność w domu, nie wiedząc jednak, że polski napastnik zmienił właśnie lokum. W efekcie, kiedy chcieli wtargnąć do mieszkania, które w domyśle miało być zajmowane przez Lubańskiego, natrafili na czeskiego szkoleniowca, który ich nie wpuścił, zatrzaskując drzwi. Padło kilka strzałów, jednak na szczęście kule nie wyrządziły większej krzywdy Vecenovskiemu.
Myślałem, co by było, gdybym to ja znalazł się na miejscu Vacenowskiego. Nie wiem, jak by to się skończyło, ale znając siebie, na pewno wyszedłbym bez obaw z mieszkania i w ten sposób wystawiłbym się im do porwania. Od momentu incydentu miałem ochronę policyjną, zresztą szybko wyjechałem na jakiś czas do Polski, bo chciałem uciec od tej napiętej atmosfery. – przyznawał Lubański w wypowiedzi dla „Dziennika Zachodniego”.
Dlaczego padło na Lubańskiego? Bliski przyjaciel porywaczy był ujętym przez polską policję przemytnikiem, a porwanie naszego piłkarza miało stać się kartą przetargową, która powinna pomóc w uwolnieniu więźnia przez polski rząd. Za całą akcją miała stać flamandzka, neonazistowska organizacja VMO.
Koszmar Ameryki Środkowej
Z czasem porwania pozbawione zostały już elementu politycznego, a głównym motywem stały się pieniądze. W efekcie, ofiarami uprowadzeń zaczęli stawać się nie tylko piłkarze, ale także ich najbliżsi. Co więcej, koniec każdej z tych opowieści nie zawsze oznaczał „happy end” i część z nich miała swój tragiczny koniec w postaci czyjejś śmierci.
W tym przypadku znamienny jest przykład byłego piłkarza Tottenhamu, Wilsona Palaciosa, którego brat – Edwin, został ofiarą porywaczy w 2007 roku. 16-letniego chłopaka uprowadzono z domu jego rodziców, po czym rodzina otrzymała informację o wysokości oczekiwanego okupu. 125 tys. funtów zapłacono w ciągu miesiąca, jednak historia miała swój tragiczny koniec. Edwin nie wrócił do domu i rodzina żyła w niepewności co do jego losu przez blisko dwa lata. Ostatecznie, po zeznaniach dwóch zatrzymanych bandytów, policja przeszukała wskazany przez nich teren i znalazła ciało młodszego brata Wilsona.
Dramaturgii całemu wydarzeniu dodawał fakt, iż rodzina Palaciosów wysyłała oficjalne listy z prośbą o pomoc do Gordona Browna – ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii, w których zarzucali władzom w Nikaragui opieszałość i niedbałość w działaniach. Jak się miało okazać, w zarzutach tych zawartych było dużo prawdy.
Prawdziwym centrum porwań piłkarzy jest jednak Meksyk. W kraju, w którym lokalne gangi narkotykowe są w stanie wpływać na politykę, a ich jedynym równorzędnym rywalem zdaje się być wojsko, porwania są jednym z narzędzi nie tylko zarabiania pieniędzy, ale i utrzymywania społeczeństwa w strachu. W ciągu ostatniej dekady ofiarami tajemniczych zniknięć padło aż 20 tys. osób i mało prawdopodobne wydaje się, aby w najbliższych latach ich liczba miała maleć.
W tym roku mieliśmy do czynienia z najświeższym przykładem porwania meksykańskiego piłkarza. Na celownik wzięty został Alan Pulido, były piłkarz greckiego Olympiakosu. Do uprowadzenia doszło w północnym Meksyku, w prowincji Tamaulipas, będącej areną wojny pomiędzy kartelami narkotykowymi. Pulido zabrano w trakcie powrotu z sobotniej imprezy. Jego samochód został zatrzymany, a on sam, wzięty przez zamaskowanych ludzi i wywieziony w nieznanym kierunku. Ostatecznie, dzięki udanej akcji policji, udało się uwolnić piłkarza, a także ująć jednego z porywaczy. Wydarzenie to wywołało jednak falę oburzenia w całym kraju i spowodowało ogólnonarodową dyskusję o bezpieczeństwie publicznym.
Innym znanym porwaniem w meksykańskim futbolu było uprowadzenie ojca legendarnego Jorge Camposa w 1999 roku. W tym przypadku również wszystko zakończyło się szczęśliwie, a Alvaro Campos został uwolniony po sześciu dniach od pojmania.
Nigeria jest kolejnym krajem, który zmaga się z tym problemem, zwłaszcza w obliczu trwającej w ostatnich latach wojny domowej między wojskami rządowymi, a siłami ugrupowania Boko Haram. Mamy tam do czynienia z nasileniem się zjawiska, a co za tym idzie – zwiększoną liczbą porwań. W 2007 roku zniknął były reprezentant kraju – Onyekachi Opam, a rok później brat Josepha Yobo – znanego piłkarza Evertonu. Brat zawodnika uprowadzony został wraz z dwoma kolegami. Co ciekawe, jego znajomi uwolnieni zostali zaraz na początku, a sam Norum Yobo przetrzymywany był przez ponad 12 dni.
Kolejnym nigeryjskim piłkarzem, którego dotknął problem porwań, był John Obi Mikel. Ofiarą tym razem okazał się być ojciec gwiazdy londyńskiej Chelsea. Dramaturgii całej sytuacji dodawał fakt, iż uprowadzony był brutalnie traktowany przez swoich oprawców. Bito go i kopano. Swój finał cały dramat miał dopiero po dziesięciu dniach, kiedy to policja złapała porywaczy. Jak się okazało, jednym z nich okazał się być… oficer miejscowej policji.
Porwania piłkarzy, szczególnie jeśli mówimy o krajach skażonych bardzo wysoką skalą przestępczości, to niewątpliwie jedna z bardzo wysokich cen, jaką muszą płacić za sławę, pieniądze i popularność… To także olbrzymi szok dla rodzin. Jak widać – życie piłkarza nie jest takie kolorowe. Ktoś zawsze może chcieć w stary sensacyjny sposób zarobić trochę grosza.
PIOTR JUNIK
Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE.