Jak wyglądał Hutnik Kraków 30 lat temu? Dlaczego nie wyjechał za granicę? Czemu posiadał „blokadę” na osobę Kazimierza Deyny? Zapraszamy na rozmowę z byłym piłkarzem i trenerem Hutnika Kraków oraz osobą, która wprowadziła Podbeskidzie do Ekstraklasy – Robertem Kasperczykiem.
Pańska przygoda z piłką nożną zaczęła się w Hutniku Kraków, mógłby Pan opowiedzieć o swoich początkach?
Oj, kiedy to było. Klub Sportowy Hutnik Kraków raz w roku organizował tak zwane „dzikie turnieje” i zapraszano drużyny z całej dzielnicy. Jak wiadomo nie było wtedy komórek oraz internetu, więc informacje ukazywały się w tradycyjnych środkach przekazu, jakimi były gazety. Na te ogłoszenia odpowiadało bardzo dużo osiedlowych zespołów, a ja w tym brałem udział. Sami zorganizowaliśmy sobie ekipę, a trenerzy, którzy byli wówczas w Hutniku, wyławiali najlepszych zawodników. I tak zauważono również mnie. Ktoś po kilku minutach gry dostrzegł tę „iskrę Bożą”, no i mnie zapisał. Później była zdecydowanie węższa grupa wyselekcjonowana do treningów. Zaczynałem w piątej klasie podstawówki, dzisiaj dzieci zaczynają już od zerówek. Nie pamiętam pierwszej bramki i meczu, to na pewno było w trampkarzach, w jakimś meczu ligowym. Nie ukrywam, że tych zdobyczy bramkowych było sporo, byłem wtedy z przodu, graliśmy wówczas takie klasyczne 4-3-3, z takim forstoperem.
Każdy z nas miał w dzieciństwie idola piłkarskiego. Kogo Pan uwielbiał?
Moim idolem od zawsze był Marco van Basten. Gdy ukazały się kilka lat później nagrania szkoleniowe dotyczące jego bramek, to zakochaliśmy się do końca w tym kompletnym napastniku.
W dzieciństwie kibicowaliśmy polskim zawodnikom typu Lato czy Szarmach. Nigdy nie byłem fanem Deyny, posiadałem jakąś blokadę, a przecież to był wielki piłkarz. Może dlatego to tak wyglądało, bo grałem w ataku i wolałem po prostu napastników.
W 1985 roku zdobył Pan tytuł mistrza polski juniorów, czy ktoś z tamtej ekipy wybił się w seniorskim futbolu?
Cudowna drużyna, z wieloma zawodnikami do dzisiaj mam kontakt. Jeden z nas już nie żyje. Co pewien czas organizowaliśmy takie turnieje jubileuszowe i spotykaliśmy się już z brzuszkami na festynach czy meczach okolicznościowych. Kto się wybił? W tamtym czasie w Ekstraklasie grał Waldek Góra, był zawodnikiem Legii, zaliczył tam parę występów. Jeszcze Artek Tyrka no i moja skromna osoba. Natomiast było też kilku zawodników, którzy grali na poziomie drugiej, dzisiaj pierwszej ligi. To nie była ekipa zmarnowanych talentów, kilku z nas liznęło tej zawodowej piłki.
W czasie odbywania służby wojskowej grał Pan w Błękitnych Kielce, jak wyglądał tamten okres?
Jakoś nie miałem szczęścia, nawet później w trenerce do klubów, które były dobrze zorganizowane. W Błękitnych też nie było różowo, żyliśmy z dnia na dzień, ale właśnie tam gdzie nie ma pieniążków, to jest taka rodzinna atmosfera, pomaga się sobie wzajemnie. To była bardzo dobra drużyna. Szczególnie w pierwszym półroczu, kiedy walczyliśmy z Siarką Tarnobrzeg, w której grał dzisiejszy trener Cracovii, Jacek Zieliński. Z tamtej drużyny w Ekstraklasie grało kilku zawodników, między innymi Marek Graba, Wojtek Ozimek, Krzysiek Dziubel. To była ekipa fajnych ludzi. My wywalczyliśmy awans do drugiej ligi. Pamiętam jak dziś, pierwsze pół roku w jesieni od 1990 roku byłem zawodnikiem Błękitnych, bo kończyła mi się służba w październiku, to już nie grałem. Po pół roku, kiedy świętowano awans do 2 ligi z Błękitnymi, to przekazem pocztowym do domu przyszły mi pieniądze za awans. Wróciłem potem do Ekstraklasowego Hutnika Kraków, a przecież odchodziłem z niego, gdy grał na zapleczu.
Po powrocie z wojska, przez kolejne dwa lata reprezentował Pan barwy Hutnika, dlaczego tak krótko?
Prosta przyczyna. Medycyna wówczas nie stała na takim wysokim poziomie. Myślę, że dzisiaj nie miałbym problemu z kontynuowaniem przygody piłkarskiej. Zaczynałem wówczas pukać do drzwi pierwszej jedenastki. Najpierw zadebiutowałem u trenera Władysława Łacha, u którego grałem zaraz po powrocie z Kielc. Udało mi się wtedy zdobyć dwie bramki na Motorze Lublin. Potem odnowiły się problemy, miałem je od zawsze, mianowicie z odcinkiem lędźwiowym kręgosłupa, z dolną częścią pleców. Wtedy jedynym ratunkiem była przerwa w treningach. Miałem nawet 3-4 miesiące absencji. To nie było jak teraz, że kładzie się chłopa na stół, operuje się, ludzie żyją, grają i nie ma żadnego problemu. Wtedy nikt nie chciał podjąć się takiego ryzyka. Te bóle narastały w momencie, gdy były coraz większe obciążenia.
Później trenerem został Pan Krzysztof Buliński, który słynął z tego, że reprezentował tak zwaną szkołę „Napoleona”, czyli nieżyjącego trenera Leszka Jezierskiego. Wcześniej był jego asystentem, a później kultywował jego metody przygotowania motorycznego. Jakoś mi się udało przeżyć tę ciężką szkołę. Człowiek zaczął cieszyć gra u boku Mirka Waligóry, Marka Koźmińskiego, który później poszedł do Włoch czy Kazia Węgrzyna. Ekipa ciągle się osłabiała, co roku ktoś odchodził do lepszego klubu. Ja byłem zdany na własny kręgosłup, na los. Przerwy były już coraz dłuższe. Aż wreszcie ówczesny sztab medyczny w 1992 roku po meczu z ŁKSem podpowiedział mi, żebym nie ryzykował, że grozi to wózkiem inwalidzkim. W wieku 25 lat otrzymałem informacje, że na poziomie profesjonalnym nie będę grał w piłkę. Później chodziłem jeszcze na zabiegi, które były w cudzysłowie po to, żeby mnie wyprostować i żebym mógł normalnie funkcjonować, jako osoba, która zajmuje się wszystkim, prócz uprawiania sportu. Nie było odwrotu.
Co Pan wtedy czuł?
Nie da się opisać tego, co wtedy człowiek czuje, kiedy życie staje otworem, zaczyna sobie planować. W wieku 25 lat, kiedy poważnie myślisz o życiu, no niestety, ktoś nożyczkami to przecina. Kontuzja ta nie była pokłosiem żadnego faulu, po prostu to się nasilało już od lat. Wydaje mi się, że moja specyficzna struktura somatyczna. Byłem bardzo szczupły i aparat mięśniowy nie był zbyt dobrze obudowany. Nie miałem wtedy specjalistów od gimnastyki korekcyjnej, myślę, że wiele można było zrobić przy takich ćwiczeniach. Dużo sobie wyrzucam, może to miało wpływ. Mianowicie przed trenerami ukrywałem te bóle. Trener myślał „co ten Kasper tak dziwnie biega?”, a ja walczyłem po prostu z bólem. W końcówce mojej przygody na boiskach Ekstraklasowych otrzymałem propozycje gry za granicą, to był czas, gdy Mirek Waligóra wyjeżdżał do Belgii. Razem mieliśmy tego samego menadżera, razem podjęliśmy decyzje, że wyjedziemy. Ale tak się stało, że ze względu na kontuzję ja zostałem.
Zaraz po zakończeniu kariery zajął się Pan trenowaniem, skąd pomysł na taką formę pracy?
Właściwie trójka ludzi miała na to wpływ. Borykałem się wówczas z myślami, walczyłem, nie wiedziałem co robić. Wtedy nawet grając w Ekstraklasie, nie zarabiało się kokosów. Cieszyłem się bardziej z pięciu minut sławy, że jestem popularny, że ktoś chce mnie pokazać w telewizji, trochę szpanu przed rodziną, znajomymi. Dzisiaj każdy patrzy na pieniądze, żeby sobie zabezpieczyć życie. Pierwszym człowiekiem, który mi pomógł był Marian Cygan. Trener, który już dzisiaj patrzy z dystansem na krakowską piłkę, ma swoje lata i swoje doświadczenia. Był koordynatorem w Małopolskim Związku Piłki Nożnej, miał wszystkie grupy młodzieżowe pod sobą. Teraz jest na zasłużonej emeryturze. To też człowiek, który pozwolił mi w barwach Hutnika w 1986 roku debiutować podczas meczu z Iglopoolem. Powiedział tak „Nie widzę Cię jako sędziego, ale widzę jako trenera. Rób papiery, idź w tę stronę, jeśli chcesz zostać przy piłce, bo masz do tego predyspozycje”. Drugą osobą był Aleksander Chradecki, który nauczył mnie kultury i dyscypliny pracy, całego tego rzemiosła trenerskiego. Powiedział co jest ważne, wyznaczył mi pewne pryncypia. Zaczynałem bez papierów, jako taki kierownik drużyn młodzieżowych, jako drugi trener u Roberta Orłowskiego, który prowadził rocznik 1979, z Krzyśkiem Przytułą jako gwiazdą zespołu. Robiłem wtedy papiery instruktora, trener Hradecki obiecywał mi grupy naborowe rocznika 84. Udało mi się prowadzić taki rocznik, że w roku 2000, chłopcy z rocznika 84 zdobyli srebrny medal na mistrzostwach Polski, przegrywając w meczu we Wronkach z Drukarzem Warszawa w rzutach karnych. Ta praca nie poszła na marne. Miałem przyjemność pracować z takimi zawodnikami jak Marcin Wasilewski czy Michał Pazdan.
Jak to się stało, że objął Pan stanowisko pierwszego trenera Hutnika?
Wcześniej pracowałem również w Wawrzyniance. Zrobiliśmy wtedy awans do B-klasy. Potem praca w Dąbskim Kraków, która pozwoliła mi się ubezpieczyć. Praca w Hutniku to była praca z dziećmi. Jeśli nie ma się wykształcenia pedagogicznego, to trzeba było o tym pomyśleć. Droga do pierwszego trenera Hutnika była długa. Najpierw 10 lat pracy z młodzieżą, a między 1999-2002 praca jako koordynator grup młodzieżowych w Hutniku. Przewinęło się wtedy mnóstwo świetnych trenerów, jak Grzesiek Kmita, którzy potem doszli gdzieś wysoko. Miałem się od kogo uczyć. Praca z młodzieżą musiała na to wpłynąć. Hutnik spadł do ówczesnej trzeciej ligi, odeszło 14 zawodników, drużyna w rozsypce, nie było żadnego zainteresowania sponsorów. Mnie jako wychowankowi powierzono misję ratowania klubu. Chcieli, aby te spółki, które były wokół klubu nadal współpracowały. No i udało się. Byłem tam 4 lata i cały czas byliśmy w górnej połówce tabeli, a to były czasy jedne z najcięższych.
Teraz pytanie o człowieka, który robi furorę. W Hutniku Kraków pod Pańską wodza trenował Michał Pazdan. Zapowiadał się na tak dobrego zawodnika?
Michała przez 7 lat prowadził Kordian Wójs, w tym wieku chyba najważniejszym dla wychowanka. Potrafił na tyle zaszczepić w nim miłość do piłki, że Michał osiągnął tyle, co osiągnął. Nie trzeba było być jakimś wielkim strategiem czy trenerem, aby dostrzec jego talent. Gdy byłem trenerem juniorów starszych, to on już raczkował w młodszych. Wziąłem go do tych najlepszych, o trzy lata starszych od niego, bo po prostu sobie radził. Gdy wchodził do juniora starszego, to debiutował już w III lidze w seniorach. Grał dlatego, że umiejętności mu na to pozwalały. W tym samym spotkaniu debiutował jeszcze jeden zawodnik, który dzisiaj gra dla GKS Katowice, Grzesiek Goncerz. Utrzymuje kontakt z Michałem, jak i z Grześkiem. Mam sporą satysfakcje z nich, jak i z zawodników, którzy grali na poziomie I ligi.
Skomentuje Pan sytuację ze „sprzedanym” meczem Hutnik Kraków – Motor Lublin?
Miałem teraz tydzień urlopu. Chodziłem dużo po lesie, żeby się wyciszyć. Szukałem też grzybów, niektóre były tak obrośnięte mchem, że nie byłem w stanie ich znaleźć. To, o co Pan pyta, też jest tak zarośnięte mchem tak, że ja tam nic nie widzę. Bardzo mi się podobały wypowiedzi dwóch znanych trenerów. Jeden krakowski powiedział „wszyscy w tym byliśmy, nikt nie ma czystych butów”, a drugi „jak dobrze, że los wytransferował mnie na zachód, jak ja się cieszę, że w Polsce mnie wtedy nie było, bo byłbym jednym z wielu”.
Później przeszedł Pan do KSZO Ostrowiec.
Pracę w KSZO dostałem po fajnym okresie w Wieliczce. Był to chyba najlepszy okres tego klubu na poziomie trzeciej ligi. Potem była reorganizacja i awansowaliśmy do 2 ligi. W tej lidze zajęliśmy piąte miejsce, gdybyśmy wygrali mecz z Wigrami, to gralibyśmy w barażach o pierwszą. Ta robota zadecydowała o ofercie. Ostrowiec był drużyną, która za korupcje została zdegradowana. Skład został ten sam, więc wrócili do 2 ligi bez problemów. Pomimo tego, że tam nie było pieniędzy, to był klub, w którym za pół roku dostałem jedną wypłatę. Okres, kiedy szukałem mieszkania, trzeba było jakoś żyć, ciężko było. Zrobiliśmy na jesień tych 25 punktów, które pozwoliły na wiosnę się utrzymać. Później otrzymałem ofertę od Podbeskidzia, z której skorzystałem.
Obejmowanie zespołu, który walczy o utrzymanie to trudna sprawa? Do ostatnich kolejek graliście dzielnie, co się później opłaciło.
To była drużyna, która chyba była punkt czy dwa nad strefą spadkową. Podjąłem bardzo ryzykowną grę. Nie zrobiłem rewolucji, a wiele osób, które było blisko mówiło mi „zrób coś, bo ta drużyna spadnie”. Ściągnęliśmy wtedy dwóch, trzech ludzi m.in. Richarda Zajaca. Trzon pozostał ten sam. Każdy wyjazd, każdy punkt na wyjeździe kosztował bardzo dużo zdrowia. U siebie nie byliśmy w stanie wygrać, tylko raz z Wartą Poznań 3:0 nam się udało. To była bardzo ciężka runda wiosenna. Te męczarnie były nieprawdopodobne, ale udało nam się na Flocie Świnoujście wygrać 3:0, ale z układu tabeli nawet wynikało, że i tak byśmy się utrzymali. Gdybyśmy tam jednak nie wygrali, to jestem pewien, że Roberta Kasperczyka już by nie było.
Grając jeszcze w I lidze, doszedł Pan z Podbeskidziem do półfinału Pucharu Polski edycji 2010/2011. Pamiętam tamto spotkania jak dzisiaj, dopiero druga połowa rewanżowego meczu u siebie przesądziła o odpadnięciu z rozgrywek.
Największym sukcesem tamtego pucharu było wyeliminowanie Wisły Kraków. Na Reymonta bramka Piotrka Malinowskiego, u siebie przegrywaliśmy 0:2, ale wyciągnęliśmy remis. W meczu w Poznaniu wyrównaliśmy w 91 minucie. Rewanż dla nas układał się korzystnie, a my wiedzieliśmy przed meczem, że jeśli wygramy to spotkamy Legię na swojej drodze. Prowadziliśmy już 2:0 z Lechem Poznań, dwa do zera… Ostatnie 15 minut meczu, kiedy zdecydowały talenty Rudniewa i Stilicia. Oni nas po prostu położyli. Kapelę Lech miał wtedy świetną. Pamiętam tę sytuację jak dziś, że przy stanie 2:0 dla nas Piotrek Koman powinien Siergieja Kriwca przeciąć, lecz tego nie zrobił i poszedł kontratak. Po zdobytej później bramce ruszyli, po prostu nas zmietli.
Walczyliście wówczas nie tylko o finał Pucharu Polski, ale także o awans do Ekstraklasy.
Ciężko było podzielić te dwa cele. W Pucharze Polski, po wyeliminowaniu Wisły już myśleliśmy o finale, a z drugiej strony walka o awans do Ekstraklasy. Trzeba było korzystać z tych samych zawodników. Nie ma takich drużyn, przynajmniej w ostatnich 20 latach, które dotarłyby do półfinału pucharu i zrobiło awans. Wiedzieliśmy, że jeśli w pucharze odpadniemy, to nam ludzie wybaczą. Nie wybaczyliby natomiast braku awansu, kiedy to ¾ sezonu jesteś na 2 miejscu.
Właśnie, awansował Pan z Bielskiem z drugiego miejsca do Ekstraklasy, jakie to było uczucie?
Ciężko w słowniku znaleźć słowa, które wyraziłyby tę radość. Życzyłbym każdemu trenerowi, aby tym wynajętym otwartym autobusem, przejechać się po centrum miasta. Feta na placu ratuszowym, koncert Pawła Kukiza z zespołem Piersi. Najlepsze momenty. Jestem z tego dumny i to zostanie mi na zawsze.
Odpowiadała Panu filozofia klubu? Ściąganie zawodników z bliskich rejonów, opieranie drużyny na Słowakach czy Czechach?
Pytanie trafione w dziesiątkę. Były trzy tory pozyskiwania zawodników. Pierwszym byli młodzi zawodnicy, nie tylko z okolic, utożsamiający się z klubem. Nie chcieliśmy, aby 90% składu klubu z Bielska stanowiła armia zaciężna, która jest na chwile. Jeśli ktoś jest tutaj trzy, cztery lata to przesiąknie tym rejonem. Nie chcieliśmy zawodników, którym nie zależy, takich, którzy chcieli się pokazać i po pół roku odejść. Drugim torem byli Słowacy i Czesi. Rynek Słowacki był wówczas wschodzącym. Wybieraliśmy opcje, brzydko mówiąc tańszą. Teraz jest różnie, ceny się trochę podrównały. Wtedy można było kupić, zapłacić prowizję menadżerską za słowackiego piłkarza 1/3 kwoty jak za Polaka, takie było przełożenie. Trzecim torem była ta armia zaciężna, ale to sporadycznie.
Mimo niewielkiej kwoty wykupu trafiali się wartościowi zawodnicy.
Dowiaduje się Pan, że w rezerwach Żiżkow, drugiej ligi czeskiej jest taki chłopak jak Demjan. Przyjeżdża na testy, jest z nami dwa, trzy dni, a ja idę do prezesa i mówię „to jest to, musimy go mieć, to ten człowiek, który będzie świetnym uzupełnieniem Adama Cieślińskiego w ataku”. Nie mogłem uwierzyć, że zawodnik z rezerw drugiej ligi czeskiej, robi taką furorę w pierwszej lidze, a później Ekstraklasie.
W ostatnich latach nie widziałem, aby Podbeskidzie korzystało z wielu wychowanków. Brakuje zdolnej młodzieży w Bielsku?
Z młodzieżą to też szerszy problem, wydaje mi się, że stanowczo za krótko z nami był koordynator pracy z młodzieżą, trener Włodzimierz Małowiejski. To chyba też problemy finansowe spowodowały, że był tak krótko. Miał tam zrobić taki model szkolenia młodzieży jak w Lechu Poznań. W Bielsku to nie jest takie ujednolicone. Nie uderzając w nikogo, tam chyba potrzebna jest strategia prowadzenia tego od pierwszego trenera. Podbeskidzie nie słynie z produkcji piłkarzy. Cieszy mnie postęp np. Mateusza Kupczaka i żal, że gra w innym klubie, a nie u „Górali”. Aż się prosiło, żeby takiego chłopaka, który jest z okolic Bielska zostawić. Już nie mówię o innych. Oprócz Damiana Byrtka w pucharach grał też Damian Nowak. Osobiście lubiłem w takich momentach sięgać po młodzież, zapraszając ją chociażby na treningi. Szło to w dobrą stronę. Myślę, że ostra walka o utrzymanie w ostatnich latach to też nie był dobry czas na wprowadzanie zawodników, to tak w obronie Bielszczan. Każdy chciałby mieć taki komfort jak trener Fornalik, że trafia do pierwszej ósemki i pokazuje takiego 16-letniego Bargiela.
W debiutanckim sezonie zajęliście wysokie 12 miejsce. W 19 kolejce byliście swojego rodzaju rewelacją będąc nawet na szóstej pozycji! Nie wytrzymaliście presji?
Po rundzie jesiennej zajmowaliśmy wysokie miejsce. Baliśmy się okresu przygotowawczego, że wyjdzie to, co robiliśmy. Byliśmy jedyną drużyną obok ŁKSu, która nigdzie nie wyjechała. Obóz zrobiliśmy w Grodzisku, gdzie warunki socjalne były świetne, ale treningowe fatalne. Nie dlatego, że tam nie ma bazy, ale temperatura -18C dochodząca do -26C. Dostaliśmy zakaz wychodzenia na zewnątrz od naszego sztabu medycznego. Prawdziwa parodia. Próbowaliśmy nadrobić to treningami siłowymi, na hali, graliśmy w siatkonogę. Biegaliśmy, a chłopcy po 15 minutach mieli tak zmarznięte płuca, że się nie dało. To był najgorszy okres, nie podtrzymaliśmy tego potencjału. Ze zazdrością czytaliśmy o przygotowaniach innych drużyn, które były w Turcji czy Hiszpanii. To był najgorszy okres finansowy, potem się to nie powtórzyło. Szkoda, bo to rykoszetem uderzyło we mnie, nastąpił marazm, był problem z premią za utrzymanie, milion złotych poszło w eter. Nowe władze wycofały te kwotę, chłopcy czuli się oszukani. Jeszcze potem zacząłem rotować, żeby sprawdzić innych zawodników, to również miało wpływ na porażki i remisy.
Po serii 15 meczów bez zwycięstwa rozwiązano z Panem kontrakt. Dlaczego drużyna nie potrafiła się przełamać i wygrać?
Jeżeli na poziomie Ekstraklasy nie dostaje pan przez kilka miesięcy pensji, to nie jest to komfortowa sytuacja. Ciężko było chłopaków zmotywować. Z takimi trochę nowymi siłami przystąpiliśmy do nowego sezonu, myślałem, że problemy finansowe przy drobnych korektach odejdą na bok. Ale jednak chyba nie. Może w tamtej sytuacji trzeba było większej rewolucji personalnej? A może jednak zmiany trenera. Formuła się wyczerpuje, trzy lata w jednym klubie, ciągle te same buźki. Później byli trenerzey Sasal, Kubicki i Michniewicz, kiedy to zespół był z pieniędzmi na bieżąco, fajnie to wyglądało. Okazało się, że zawodnicy, którzy jesienią nie mieli w sobie motywacji, nagle ją znaleźli. Chyba ta decyzja o zmianie była w tym momencie słuszna. Potem ten sam problem miał Czesław Michniewicz, na jesień znowu po kilku meczach problem, chociaż wycisnął z nich maksimum.
Kibice ciągle miło wspominają Pana na trybunach.
Byłem raz na meczu Podbeskidzia, nieoficjalnie. Pojechaliśmy z kolegą prywatnie, zobaczyć spotkanie, odwiedzić znajomych. Miałem chyba nawet nakrycie głowy, żeby usiąść między kibicami. Przyznam szczerze, że to, co wydarzyło się w tym meczu, przerosło moje oczekiwania. Gdy mnie rozpoznano, zaczęto śpiewać, skandować moje nazwisko. Było mi tak cholernie głupio, bo nie chciałem swoją osobą zawracać głowy, ale z drugiej strony było mi tak miło. Stwierdziłem, że do Bielska o każdej porze dnia i nocy mogę się wybrać z podniesioną głową.
Pracował Pan później w Stali Rzeszów, Motorze Lublin, Limanovii Limanowa czy Sandecji Nowy Sącz. Dlaczego te przygody trwały tak krótko?
Każdy klub to inna bajka. Dużo sobie zarzucam, absolutnie. Kiedyś pewna osoba powiedziała mi „ty Robert jesteś długodystansowcem, nie możesz pracować pół roku”. Wracając do Bielska, co sprawiło, że byłem tam dłużej? Wygrana z Flotą 3:0, i prezes Janusz Okrzesik, który zaufał mi w perspektywie długofalowej. Przeważnie wynik tutaj, już, teraz. Najlepiej, gdy jest pomysł. Gdy robota jest dobrze wykonywana, to ona wyjdzie. To jest myślenie zachodnie. Niestety, gdy tutaj się przegra kilka meczów, już się rozmawia z innymi trenerami. Plus organizacja, gdy dotknąłeś już jakiejś lepszej, to ciężko się początkowo odnaleźć. Zabrakło też cierpliwości.
Pracuje Pan obecnie jako skaut w Cracovii, jak wyglądają tam Pańskie zadania?
Nie tylko skaut. To nie jest precyzyjne określenie. Jestem skautem, pomagam w pierwszym zespole, jeżdżę po boiskach, nie tylko polskich. Pomagam szukać wzmocnień. To ciężka robota, bo jak się jakiś chłopak podoba, to okazuje się, że menadżer zwariował i można tylko machnąć ręką. Ja zajmuję się również koordynowaniem pracy nad grupami młodzieżowymi. Mam jakby ośmiu trenerów pod sobą i staram się układać to na model, taki jaki ja chciałbym widzieć.
Czy jest sposób na to, aby wykluczyć ryzyko, że zawodnik się nie sprawdzi?
Nie ma reguły na to, czy transfer będzie udany. Nawet najlepszym klubom, trenerom trafiają się niewypały. To, że Bartek Kapustka jest tu, gdzie jest to wynika z tego skautingu. Warto czasem zainwestować w taką sieć, warto się pomylić parę razy, żeby wyłowić perełkę. Bo ona w momencie sprzedaży się zwraca, a także spłaca tych, którzy nie wypalili.
Czy to już koniec przygody Roberta Kasperczyka z trenowaniem pierwszych zespołów?
Posiadam obecnie taką filozofię. Chcę zrobić tutaj fajną pracę, żeby powalczyć o siebie w przyszłości. Niech tak zostanie.
ROZMAWIAŁ: MARIUSZ ZIĘBA
Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE