Bycie anonimowym korespondentem ma wiele zalet. Jedną z nich jest tytularna anonimowość. Niewielu ludzi mnie kojarzy, jeszcze mniej zna osobiście. Nie przesiąkłem środowiskiem, bo nigdy do niego nie należałem – i póki co do przynależności nie aspiruję. Dzięki temu mogę się wczuć w rolę obserwatora, który patrzy na wydarzenia sportowe oczami kibica.
Ledwo tydzień temu opuszczałem mury stadionu przy Bułgarskiej z przeświadczeniem szybkiego powrotu. Może ostatni mecz nie był porywający ze strony ekipy z Poznania, natomiast atmosfera, jaką usiłuje budować wokół siebie Lech Poznań, jest w pewien sposób magiczna. Niestety, póki co jest to raczej czarna magia, bo tak należy określić strzelecką niemoc niegdysiejszej potęgi, postrachu polskich boisk. Czasami zastanawiam się, czy na Kolejorza nie została rzucona klątwa, będąca karą za sprzedawanie swoich najlepszych strzelców. I pozostał Lech z ledwie lufkami, które do dawnej świetności nawet nie nawiązują. Kolejorz nie dorobił się do tej pory legendarnej Armaty Urbana, a ultima ratio regum nie budzi żadnego przerażenia w oczach przeciwników. Ciężko, żeby budził. Króla z prawdziwego zdarzenia w Poznaniu nie było od dawna, więc trudno mówić o jego „ostatnim argumencie”.
Zanim przejdę do wydarzeń meczowych, tradycyjnie chciałbym nawiązać do tego, co miało miejsce przed jego inauguracją. Tym razem to klub pierwszy zapukał do mych drzwi, a nie odwrotnie. Okazało się, że moja poprzednia relacja wywołała reakcję w postaci kontaktu ze strony biura prasowego. Bardzo mnie zaskoczyło, a jednocześnie ucieszyło, że moje uwagi nie pozostały bez echa. Widać „anonimowa korespondencja” interesuje nie tylko futbolowych geeków i wszelkiej maści hipsterów, którzy pochłaniają wszystko, co wypuszcza retro (pozdrawiam wszystkich czterech czytelników), ale również i sam klub, którego owa relacja dotyczy. Uprzedzając podejrzenia, nie był to kontakt krytyczny. Pracownik klubu postanowił uzyskać szerszy obraz w kwestii moich małych uwag organizacyjnych (zainteresowanych odsyłam do poprzedniej relacji). Mam nadzieję, że przyłożyłem swoją małą cegiełkę do przyjemnie czystych stanowisk prasowych.
Zauważyłem, że od pewnego czasu coraz wcześniej wyruszam na stadion. Gdy chodziłem tam jako kibic, zwykle trafiałem na trybunę 5-10 minut przed pierwszym gwizdkiem. Teraz pojawiam się w murach piłkarskich aren do dwóch godzin wcześniej. Mimo to nie unikam przez to ciekawych przygód towarzyszących drodze na mecz. Tym razem byłem świadkiem, jak dwójka młodych kibiców debatowała na temat jazdy bez biletu. Znaczy się, bilet oni mieli, ale jego ważność upłynęła w połowie trasy tramwajowej. I zaczęła się między nimi walka o to, czy wysiadać, czy nie. Chudszy wyraźnie przestraszony widmem mandatu namawiał grubszego do opuszczenia pojazdu, grubszy oponował, mówiąc, że mandat chętnie zapłaci. Swoista walka dobra ze złem, metaforycznie odegrana przez tę dwójkę, umiliła mi drogę na stadion i poprawiła humor po wysłuchiwaniu, jak wcześniej jedna ze współpasażerek postanowiła na cały tramwaj prowadzić telefoniczną dysputę na temat remontów, melanży, spraw rodzinnych i chorób, fizyki kwantowej i historii malarstwa mongolskiego. Dramat. Do dziś nie rozumiem ludzi, którzy bez skrępowania rozmawiają telefonicznie w tramwaju na tematy wszelakie.
Czy jest jedną z największych osobowości w futbolu? A może tylko zwinnie gra na emocjach kibiców i dziennikarzy? Poznaj historię w której centrum stoi Zlatan Ibrahimović
I tak dotarłem na INEA Stadion. Tradycyjnie szybka kawka, rzucenie okiem na program meczowy i oczekiwanie na składy. Korzystając z okazji, napisałem pierwsze akapity tej relacji i zacząłem obserwować jak radzi sobie grający wcześniej Ruch. Tak jak myślałem, wybór Stępińskiego na kapitana w FantasyLidze był strzałem w 10. Na szczęście mam aż 3 piłkarzy Lecha w składzie, to na pewno mnie uratuje z niebytu ostatniej pozycji – pomyślałem w duchu. Chwytając kartkę z wyjściowymi formacjami i kolejną kawę czym prędzej ruszyłem na trybunę.
Pierwsze akty piłkarskiej batalii w Poznaniu miały napawać optymizmem. Lech atakował, był waleczny, groźny i wyraźnie zaangażowany, by przełamać ligową niemoc. Szybko jednak zaczął powtarzać się scenariusz sprzed tygodnia, kiedy to poznaniacy również przeważali w pierwszych fazach meczu. W mojej głowie zaczął malować się nieprzyjemny obraz porażki.
Tym razem jednak do przerwy utrzymał się wynik bezbramkowy, a sam mecz był bardzo mizerną strawą dla duszy. Między innymi dlatego wszyscy ochoczo ruszyli w kierunku przygotowanego poczęstunku. Menu zbliżone do tego ubiegłotygodniowego, z tą różnicą, że chłodnik zastąpiło gazpacho. Jak już wspomniałem wcześniej, catering klubowy mi zwykle odpowiada, natomiast tym razem pomyślałem, że świetnym uzupełnieniem tych ogórków byłaby zmrożona butelka ulubionej wśród Polaków substancji. I szkoda, że owej substancji zabrakło, bo zdecydowanie ułatwiłaby ona odbiór drugiej części spotkania. Niestety, ale Lech Poznań postanowił zaserwować kibicom powtórkę z epok literackich. Tym razem padło na romantyzm:
Mam wrażenie, że tylko kwestią czasu jest, aż klub zacznie popadać w dekadentyzm. I jest to tym bardziej przykre, bo jeszcze niedawno ekipa z Poznania aspirowała do walki na poziomie europejskim. Teraz nie jest w stanie nawiązać do dawnej świetności i niewiele wskazuje na to, żeby miało się to zmienić. Po straconej bramce zaczął przypominać tonącego – w panice rzucił się do walki o odrobienie strat, a w wyniku braku spokoju jeszcze bardziej pogarszał swoją sytuację. Efektem tego był drugi gol, oraz widmo trzeciej straconej bramki. Kibice coraz głośniej zaczęli dawać wyraz swojemu niezadowoleniu, a twitterowe nastroje ostatecznie przechyliły się z sielanki ku dramatowi. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że przychodziliśmy na stadion spokojni i pewni wygranej, a pierwsze akty meczu tylko potwierdzały słuszność tych nastrojów.
Mecz zakończył się wynikiem 2:0, natomiast to nie kolejna porażka powinna być największym zmartwieniem dla kibiców, dziennikarzy i samej drużyny. Bardziej dramatyczna jest niespotykana wręcz nieskuteczność strzelecka zespołu z Poznania. Nie licząc wygranej z Ruchem Chorzów w ostatniej kolejce poprzedniego sezonu (który celowo wykluczam z wyliczania, bo Ruch był drużyną obijaną przez całą rundę mistrzowską), ostatnie trafienie piłkarze Kolejorza odnotowali 19 kwietnia 2016 roku… To daje 682 minuty bez trafienia w Ekstraklasie! Ciężko nie dostrzec analogii do sytuacji Skorży. Urban również wydawał się wielkopolskim dobrodziejem i cudotwórcą. Chwała mu za wyciągnięcie drużyny z kryzysu, jednak jego ostatni bilans tylko nakręca kołowrót gilotyny. Jeśli trener szybko nie znajdzie drogi wyjścia z kryzysu, to czeka go los taki sam jak jego poprzednika. Pytanie, czy Urban posiada jeszcze ultima ratio regum w swoim arsenale.
Najbliższego meczu przy Bułgarskiej prawdopodobnie nie zobaczę. Może to i lepiej. Czasem mam wrażenie, że przynoszę drużynie pecha, bo wszystkie moje wizyty na stadionie kończą się porażką. Niby przesądny nie jestem, ale mam wrażenie, że Poznaniakom nie pomogą egzorcyzmy. Strzelenie bramki może być wydarzeniem określanym mianem „cudu nad Wartą”. Nie daje mi jednak spokoju przeczucie, że trenera Urbana już na konferencji nie spotkam. Tylko czy klub ma sensowne alternatywy?