Argentyna to jeden z najbardziej zwariowanych narodów, jeśli chodzi o fascynację piłką nożną. O tym, jak wielką pasją stał się futbol w tym kraju, w książce „Aniołowie o brudnych twarzach. Piłkarska historia Argentyny” pisze znakomity brytyjski dziennikarz Jonathan Wilson. Publikacja pod naszym patronatem ukaże się już 20 czerwca, ale już dziś możecie zapoznać się z jej fragmentem!
Książka w przedsprzedaży dostępna jest TUTAJ
– oszczędzasz blisko 10 zł od ceny okładkowej
– wysyłka od 16 czerwca
– pakiety z innymi futbolowymi książkami
Fragment książki:
Oficjalnie finał mistrzostw świata oglądało 68 346 widzów, ale w rzeczywistości było to ponad 80 tysięcy ludzi, a kolejne tysiące zebrały się na ulicach wokół Centenario. Przed wejściem na stadion kibiców poddawano rewizji, żeby sprawdzić, czy nie wnoszą broni, a sędzia, doświadczony Belg John Langenus, przygotował sobie plan ewakuacji, umożliwiający dotarcie na statek zaraz po zakończeniu meczu. „Czułem prawdziwy strach” – opowiadał później. Śmiercią grożono także Montiemu, który z początku odmówił gry, co wywołało konsternację w całej drużynie, zwłaszcza że rutynowany pomocnik Adolfo Zumelzú, który mógłby go zastąpić, był niezdolny do gry z powodu kontuzji. Kiedy wszystkie próby przekonania Montiego zawiodły, ustalono, że w jego miejsce zagra Alberto Chividini, mający wcześniej na koncie tylko trzy występy w reprezentacji – ale w przedmeczowy poranek lider reprezentacji oświadczył, że gotów jest jednak wyjść na boisko. Morale drużyny już jednak ucierpiało: tego, że twardziel Monti nagle się przestraszył, Varallo nie potrafił mu wybaczyć nawet po 80 latach. „Urugwajczycy ograli nas, bo byli cwani – mówił. – No i umieli wykorzystać to, że są gospodarzami. Niektórzy moi koledzy bali się, jakie będą konsekwencje naszej wygranej. Luis Monti był świetnym piłkarzem, ale tego dnia pozostawał kompletnie niewidoczny. Gdyby jakiś Urugwajczyk się przewrócił, pewnie próbowałby go podnieść. Podobno dostawał listy z pogróżkami – mnie by to nie obeszło. Był taki obrońca urugwajski, który krzyczał do mnie: »Zostaw tę piłkę, bo cię zabiję«, ale ja to olewałem. Potem zresztą podbiegł następny i zawołał: »Nie zwracaj na niego uwagi, to świr«”.
Varallo twierdził, że nigdy nie pozwoliłby sobie na taką słabość, jaką okazał Monti. „Mój kuzyn, który często jeździł do Urugwaju, żeby organizować mecze dla Estudiantes i Gimnasii, przyjechał do Montevideo właśnie tego dnia i odwiedził hotel Urugwajczyków. Kiedy go ujrzeli, zapytali, co tu robi. »Przyjechałem zobaczyć mojego kuzyna, Varallo«, odpowiedział. »Aaa, on jest pierwszy, którego musimy wykosić«, usłyszał. Problem w tym, że opowiedział mi to dopiero, gdy wróciliśmy do Argentyny! Wtedy nie pisnął ani słowem. Ale ja miałem charakter: nie dbałem o to, czy ktoś chce mnie zastraszyć”.
Nie dbał też o ból. „Miałem kontuzję, więc myślałem, że nie zagram w tym finale. Ale rano przed meczem spróbowałem trochę pobawić się piłką w jakimś kurniku niedaleko naszego hotelu w Santa Lucía i kolano spisało się całkiem nieźle. Najbardziej doświadczeni członkowie drużyny uznali więc, że powinienem zagrać. W tamtych czasach to najstarsi piłkarze podejmowali decyzje. To prawda, mieliśmy trenera, ale on się nie liczył – nie pamiętam nawet, jak się nazywał*. Okropnie chciałem grać, nawet sobie nie wyobrażacie, jak bardzo marzyłem o pokonaniu tych całych Urugwajczyków. Wiecie, prawdziwe derby Ameryki Południowej to mecze Argentyna – Urugwaj. To tutaj grali najlepsi piłkarze, a meczami z jakąś Brazylią nikt się wtedy nie przejmował”.
Varallo zdawał sobie sprawę ze znaczenia tego spotkania i z oczekiwań rodaków. „Siedzieliśmy w szatni przed meczem, kiedy asystent trenera wręczył mi plik telegramów, wszystkie z życzeniami powodzenia – wspominał. – Wysyłali je krewni, przyjaciele, lekarze, ale też wielu mieszkańców mojego rodzinnego miasta, La Platy, których osobiście nie znałem. Lektura tych wiadomości była tak poruszająca, że wielu z nas miało łzy w oczach. Trudno było się skupić przed grą”. Emocje sięgnęły zenitu, gdy sędzia Langenus, w tradycyjnym kaszkiecie i pumpach, wyprowadził obie drużyny na murawę. „To było niezwykłe przeżycie zobaczyć ten wielki tłum wypełniający trybuny – opowiadał Varallo. – Widownia składała się w większości z Urugwajczyków, którzy zaczęli nas wyzywać, ale było też trochę rodaków, nawet jeśli większość statków nie mogła przepłynąć przez La Platę z powodu mgły. Wśród publiczności był też mój ojciec, ale musiał opuścić stadion, zasłaniając się urugwajską flagą: niektórzy Urugwajczycy polowali na Argentyńczyków i próbowali ich pobić. Nigdy tego nie zapomnę. Od najpiękniejszych momentów po najgorsze – wszystko się wówczas wydarzyło”.
O książce:
Alfredo Di Stéfano, Diego Maradona, Gabriel Batistuta, Juan Román Riquelme, Sergio Agüero, Leo Messi… Argentyna zrodziła wielu wspaniałych piłkarzy. Bardziej niż jakikolwiek inny naród żyje i oddycha piłką nożną. O futbolu dyskutuje się tu bez przerwy: w domach, kawiarniach, na ulicach. Do dyskusji włączają się nawet pisarze i filozofowie.
Jonathan Wilson, który mieszkał w tym kraju przez ostatnią dekadę, postanowił bliżej przyjrzeć się fascynującym dziejom piłki nożnej w Argentynie. Od zaadoptowania nieznanej brytyjskiej gry, po pasję milionów. Od złotej ery la nuestry, przez żywiołowy styl gry zmieniający się w antyfutbol, a następnie fuzję piękna i skuteczności pod wodzą Césara Luisa Menottiego, po pięć przegranych finałów w XXI wieku.
Tak właśnie powstali Aniołowie o brudnych twarzach – jedna z najwspanialszych książek, jakie napisano o futbolu. O obsesji, która wyznacza Argentyńczykom rytm życia. Od pierwszego do ostatniego gwizdka.
Autor: Jonathan Wilson
Tytuł oryginału: Angels With Dirty Faces: The Footballing History of Argentina
Tłumaczenie: Michał Okoński
Data wydania: 20 czerwca 2018
Cena okładkowa: 49,90 zł
Liczba stron: ok. 608 i 2 x 8 ( zdjęcia )