N ie ukrywam, że wyczekiwałem na start Ekstraklasy z niecierpliwością. O ile jeszcze kilka lat temu polskie rozgrywki ligowe śledziłem okazjonalnie, o tyle dziś jestem na bieżąco niemal porównywalnie z Premier League. Przyczynił się do tego splot wielu okoliczności, które pozwoliły mi dostrzegać w polskiej lidze to, czego nie widziałem wcześniej. Dziś jako Anonimowy Korespondent mam przyjemność czerpać radość z obserwowania spotkań z perspektywy, jakiej wcześniej nie znałem. Co ważniejsze, mogę się tą perspektywą dzielić z wami.
Skłamałbym, mówiąc, że przerwa od Ekstraklasy była dla mnie czasem odpoczynku od piłki. Zresztą, nie była dla nikogo. Niedawno zakończone Mistrzostwa Europy zostały rzucone na tapet każdego portalu związanego ze sportem. Nawet nasze RetroFutbol nie pozostawało obojętne wobec jednego z najważniejszych cyklicznych świąt piłkarskich. Miałem przyjemność uczestniczyć w tym święcie nie tylko w roli biernego widza rozłożonego na wygodnym fotelu przed szklanym ekranem 15-calowego laptopa (z telewizorem żyję w separacji od ponad dekady). Tym razem dałem się porwać przygodzie i wyruszyłem do Marsylii, by zobaczyć, jak Polacy biją Ukraińców – na szczęście tylko na boisku, bo atmosfera wokół stadionu była wręcz piknikowo-sielankowa (no może z wyjątkiem drobnego incydentu polskich pseudokibiców, którzy postanowili sobie udowodnić, który klub ma najlepsze zgody w kraju).
Muszę uderzyć się w pierś, bo nie zrobiłem obszernej relacji z tego wyjazdu. Pomyślałem jednak, że znalazłoby się w niej więcej przygód niezwiązanych z piłką, niż wydarzeń okołomeczowych. Ponadto nie byłem tam w roli korespondenta, a zwykłego kibica, który bilet i przejazd opłacił z własnych, ciężko zarobionych pieniędzy. Dla tych, którzy śledzą przygody Anonimowego Korespondenta, byłaby to nuda porównywalna z oglądaniem pierwszych meczów Legii w tym sezonie. Nie warto więc tracić akapitów.
Tak jak wspomniałem we wstępie, nie mogłem doczekać się startu Ekstraklasy z kilku względów. Pierwszym jest oczywiste zafascynowanie piłkarskim kunsztem gwiazd światowej piłki, opakowanym wizualnie i marketingowo niczym najlepsze ligi świata… no dobra realizacja spotkań jest naprawdę na wysokim poziomie, ale z tym kunsztem się trochę rozpędziłem. W każdym razie można znaleźć na polskich boiskach kilka perełek, które dosyć szybko są przechwytywane przez większe kluby. I to jest właśnie ten element, który mnie przyciąga do śledzenia polskiej piłki. Możliwość towarzyszenia narodzinom potencjalnych gwiazd. Ach, ileż to było pięknych wzlotów ponad głowy reszty piłkarzy. Większość co prawda niczym Ikar szybko spalała się od blasku swojej wątpliwej sławy i spadała poniżej poziomu, z którego startowała, jednak nielicznym udało się przedrzeć do szerokiego grona europejskich średniaków, a nawet rokujących talentów.
Drugim powodem wyczekiwania na start Ekstraklasy była FantasyLiga, w której wirtualnie haratam razem ze znajomymi z mniejszym lub większym powodzeniem. Dzięki temu mogę się poczuć niczym trener Urban, który pracując na żywym organizmie, musi podejmować decyzje, mające strategiczne znaczenie dla ostatecznego układu tabeli. Na razie idzie mi podobnie jak Lechowi w zeszłym sezonie (pozwolę sobie w tym miejscu zacytować jednego z dziennikarzy w skądinąd legendarnym już stwierdzeniu – „fatalnie to wygląda”). Pewnie jak zwykle mój menadżerski nos uaktywni się w dalszych fazach rozgrywek ligowych i może dogonię peleton. To fascynujące, że pomimo uważania się za maniaka ligi angielskiej, to polska wersja FantasyLigi wciąga mnie w całości, w odróżnieniu od bijącej rekordy popularności wersji angielskiej. Może to właśnie przez urok Ekstraklasy, która jest mniej oczywista niż PremierLeague i czasami obrońca za 1/3 średniej wartości rynkowej staje się prawdziwym asem w rękawie liderów.
No i wreszcie powód trzeci – znów mogę stać się Anonimowym Korespondentem. Dzięki uprzejmości osób odpowiadających za przyznawanie akredytacji mogę wrócić między mury stadionu przy Bułgarskiej. Oczywiście trochę porwałem się z motyką na słońce, próbując akredytować na całą rundę jesienną, natomiast ku mojej uciesze pierwszy mecz tego sezonu na INEA Stadionie obejrzałem z wysokości trybuny prasowej. Tutaj mógłbym rzucić kilka ciekawych i nieco kontrowersyjnych ciekawostek związanych ze sposobem przyznawania akredytacji, niemniej jednak mając na uwadze szeroko rozumiane dobro ogółu, zamilknę w tej kwestii na wieki.
To już ponad pół roku, od czasu kiedy ostatni raz zawitałem na trybunę prasową poznańskiego stadionu. Wiele rzeczy uległo zmianie i wprawiło mnie w małe zakłopotanie. Pierwszym zaskoczenie było przeniesienie punktu odbioru akredytacji. Niby nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że dotychczasowy punkt był w najodleglejszym puncie stadionu. Nie lubiłem tam chodzić, no ale pasja wymaga poświęceń. Nauczony doświadczeniem znów skierowałem się do znienawidzonego punktu, by dowiedzieć się, że czeka mnie dalszy marsz, tym razem w powrotnym kierunku… Zmiana bardzo dobra, tylko do cholery… czemu nie sprawdziłem tego wcześniej. Jak to mówią – kto nie ma w głowie, musi mieć w nogach – więc mam nauczkę. Zmieniła się również droga na trybunę prasową, też została skrócona, ale o mały włos nie przyczyniła się do mojego błądzenia.
„Na szczęście” nie wszystko uległo zmianie. Prasowa sieć Wi-Fi kuleje dokładnie tak samo, jak podczas mojej ostatniej wizyty. Z drugiej strony mam wrażenie, że to ogólna przypadłość wszystkich stadionów. Niby sieć Wi-Fi jest zainstalowana, ale i tak każdy korzysta z błogosławieństwa Tetheringu i hojności operatorów komórkowych, którzy nie szczędzą na pakietach danych oferowanych swoim klientom. Z rzeczy pozytywnych należy wspomnieć o kawie, której jak zwykle na prasówce jest pod dostatkiem. Pisząc ten akapit, jestem już po 2 kubkach, a mecz jeszcze się nie zaczął. Zebraną energię wykorzystam na wytarcie pulpitu, który zająłem… tak upi***olony stół z pewnością spotkałby się z krytyką popularnego swojego czasu, byłego prezentera pewnej stacji telewizyjnej. Widać, że przerwa sezonowa nie służy stanowiskom prasowym. No dobra, może trochę się czepiam, w końcu to nie loża prezydencka, tylko miejsce pracy wszelkiej maści redakcyjnych wyrobników.
Piłkarsko również niewiele się zmieniło. Kiedy byłem tu ostatni raz, to Lech był rozdarty pomiędzy walką o honor w Lidze Europy i bitwą o ostatnie miejsce w tabeli. Wbrew oczekiwaniom kibiców pierwsza połowa nie skończyła się łomotem zmęczonego pucharami Zagłębia. Pomimo wielu odważnych prób to Lubinianie wyszli na prowadzenie. Lech Poznań niczym Seba na osiedlu próbował groźnie wyglądać, ale zachwiał się od pierwszego strzału. Później próbował co prawda się zrewanżować zgodnie z osiedlową maksymą „łokieć pięta, nie ma klienta”… łokieć był nawet skuteczny, ale pięty brakowało. Pierwsza połowa zakończyła się nijakim 1:0.
W przerwie klub udowodnił swoją spójność, serwując w ramach dziennikarskiej strawy chłodnik, chleb ze smalcem i ogórki kiszone… Te ostatnie doskonale komponowały się z wyraźnie skwaszonymi po przerwie minami zebranego grona. Żeby nie było, nie hejtuję zaserwowanego menu, które wyjątkowo przypadło do mojego gustu. Ostatni raz podobny zestaw (zamiast chłodnika był żurek) spotkałem na meczu z Fiorentiną. Obserwowanie jak włoscy dziennikarze brutalnie zderzają się z polską kulturą kulinarną, było skądinąd dosyć śmieszne. Tym razem niejadków nie było, wszyscy jak jeden mąż rzucili się do żarcia. Dzięki temu syci i w wyraźnie lepszych nastrojach wróciliśmy obserwować drugą połowę, w której Lech miał udowodnić, że stracona bramka to był tylko wypadek przy pracy.
Nie udowodnił. Pierwsze minuty drugiej połowy szybko dały do zrozumienia, że z tej mąki chleba nie będzie… to znaczy będzie, ale piekarzem tym razem okaże się drużyna z Lubina. Lechowi brakowało tego, co zaprezentowało Zagłębie – spokój, skuteczność oraz plan. Kolejne bezproduktywne dośrodkowania zatrzymywały się na głowach obrońców. O ile w pierwszej połowie piłkarze Kolejorza sprawiali pozory zagrożenia bramki rywala, o tyle po przerwie drużyna gości kontrolowała przebieg meczu. Lechowi brakowało również piłkarza pokroju Starzyńskiego. Nicki Bille Nielsen sprawiał wrażenie splątanego we własnych próbach dryblingu, a Robak przypomniał, że jest z niego prawdziwy chłop jak dąb – piłka odbijała się od niego jak od spróchniałego pnia drzewa.
I w tym momencie uświadamiamy sobie, że mówimy w końcu o królu strzelców sezonu 2013/14, który 21 lutego 2014 roku wcisnął Lechowi 5 bramek, a rok później zaliczył hat-tricka z GKS-em. To przecież zawodnik, który swoją regularność strzelecką udowadniał wielokrotnie. Miał być lekarstwem Lecha na ofensywny marazm. Jedynym lekarstwem były jednak prochy, które przepisywali mu kolejni fizjoterapeuci po przejściu do drużyny z Wielkopolski. Swoją drogą to ciekawe, bo wspominam teraz z rozrzewnieniem, jak mój znajomy z pracy (prywatnie kibic Pogoni) cieszył się, że jego drużyna pozbyła się piłkarza, który jak to określił „cud, że chodzi”. Widać typowy kibic Portowców miał lepsze rozeznanie niż skauting Lecha.
Wynik meczu został ustalony przez kadrowicza, strzałem zbyt urokliwym jak na polskie boiska. Zagłębie zrobiło świetny interes wykupując Starzyńskiego za bańkę z Lokeren. On za sezon lub dwa i tak wyląduje za granicą, ale za cenę 5 razy większą niż obecnie. Widać w Lubinie mają łeb do interesów, czego niestety w Lechu od pewnego czasu brakuje… chociaż akurat na rynku transferowym zarząd Lecha jest aktywny, w końcu rozbiera zespół z niemałym kunsztem. Na pytanie dziennikarza podczas konferencji o braku Linettego trener Jan Urban odrzekł wymownie „wszyscy doskonale wiemy, dlaczego z usług Karola już nie możemy skorzystać”.
Pozostając przy temacie konferencji – jak zwykle drogę pomiędzy trybuną prasową a salą konferencyjną „umiliła” winda, która po raz kolejny obwieściła swoim syntetycznym głosem „poziom zero” – coraz poważniej zastanawiam się, czy to jeszcze określenie piętra trybuny, czy już wskazanie miejsca, w którym jest drużyna z Poznania. Mam nadzieję mieć okazję śledzić z trybuny prasowej dalsze próby wyjścia z marazmu, który trawi jeszcze nie tak dawnego Mistrza Polski.
BARTŁOMIEJ MATULEWICZ
Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE