Pamiętacie może dziką fascynację Borussią Dortmund w Polsce? Jeszcze niedawno w telewizji publicznej mogliśmy obejrzeć więcej meczów BVB niż jakiegokolwiek innego europejskiego klubu, a nawet reprezentacji Polski. TVP zrobiła wówczas wszystko, aby obrzydzić kibicom w Polsce żółto-czarne barwy. Szkoda, że ludzie szczeniacko pokochali BVB – pokochali powierzchownie i porzucili od razu, kiedy na horyzoncie pojawił się obiekt westchnień dużo bardziej atrakcyjny.
Tymczasem Borussia Dortmund to uwodzicielski przykład klubu piłkarskiego jako społeczności. Gdzieś na Zachodzie Niemiec w regionie przemysłowym objawił się przykład dla całej piłkarskiej Europy. „Czy wygrywasz, czy przegrywasz…” – w Polsce to pusty slogan. Podobnie w innych, dużo bardziej rozwiniętych piłkarsko krajach. W Dortmundzie bez kibiców nie byłoby klubu. BVB niejednokrotnie była pogrążona w skrajnym kryzysie i za każdym razem udało jej się wybrnąć. Choć dzisiaj nie można mówić o finansowej i sportowej katastrofie, w żółto-czarnej części Zagłębia Ruhry wiedzą. Bez względu na wszystko, na Westfalenstadion ryknie osiemdziesiąt tysięcy gardeł, jednocząc się w fanatycznym dopingu.
„Przez całe życie nie będziecie mieli patery w ręku”
Sezon 2006/2007 w Bundeslidze właśnie dobiega końca. Borussia Dortmund przegrywa na BayArena z Bayerem Leverkusen 1:2, choć akurat w tamtym momencie to zupełnie nieistotne.. Około trzech tysięcy kibiców z Westfalii wypatruje na niebie „niespodziankę” dla swojego rywala. W pewnym momencie na stadionie słychać już tylko radujących się gości z Dortmundu, kiedy na niebie pojawia się mały samolot z długim transparentem. Widnieje na nim napis: EIN LEBEN LANG. KEINE SCHALE IN DER HAND. Po polsku brzmi to właśnie tak, jak powyższy śródtytuł. To wszystko dlatego, że „Aptekarze” noszą przydomek „Vizekusen” od notorycznego pecha w walce o mistrzostwo Niemiec.
Samolot zamiast na lotnisko zmierza teraz do Gelsenkirchen, gdzie odwieczny rywal, Schalke 04, przegrywa historyczną szansę na tytuł mistrzowski – ten ostatecznie trafia na konto VfB Stuttgart. Fani zgromadzeni na Veltins Arena pogrążeni we łzach, kiedy słychać coraz głośniejszy dźwięk samolotowego silnika. Wcześniej wspomniany napis upokarza całe Gelsenkirchen. Kibice Schalke od razu domyślili się, kto za tym stoi. Otóż napis był koloru… żółto-czarnego.
Pilot kieruje się teraz na Dortmund, gdzie na lotnisku grupa kibiców BVB wręcza mu zapłatę: bagatela trzy tysiące euro. Ale czym są pieniądze w obliczu takiego przedsięwzięcia? Zmieszali rywali z błotem i uczynili to bez chamstwa i wulgaryzmów.
Od Łodzi po Monachium
Cofnijmy się do roku 1996. Ówczesny mistrz Niemiec przyjeżdża do Łodzi, aby rozegrać mecz w ramach Ligi Mistrzów. Awans z grupy jest już zapewniony, a widzewiacy pewnie nie przypuszczają, że właśnie grają jak równy z równym przeciwko przyszłemu zdobywcy najcenniejszego trofeum. Bohaterem spotkania zostaje Jacek Dembiński – strzelec dwóch bramek dla Widzewa. Jak sam przyznaje – mistrz Polski powinien wygrać tamto spotkanie, gdyż jego zdaniem przy bramce wyrównującej Jurgena Kohlera jeden z niemieckich piłkarzy dopuścił się faulu. Skończyło się na 2:2. Dembiński z nikim nie mógł wymienić się na koszulki, gdyż w klubie oszczędzano na kompletach. Koszulkę BVB zdobył później podczas gry w HSV.
Warto dodać, że remis Borussii Dortmund z Widzewem Łódź był jedyną wyjazdową stratą punktów Niemców w tamtej edycji Ligi Mistrzów. Wszystkie pozostałe mecze na wyjeździe wygrywali!
Po pokonaniu AJ Auxerre w ćwierćfinale i Manchesteru United w półfinale, Borussia Dortmund musiała zmierzyć się z Juventusem Turyn na Stadionie Olimpijskim w Monachium. Myślicie, że to im ułatwiało? Jeśli tak, mylicie się. Na trybunach zasiadła duża grupa kibiców Bayernu Monachium sympatyzujących z Juventusem. To Włosi byli faworytami, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że mistrzowie Niemiec w fazie pucharowej wygrali komplet czterech spotkań. Skończyło się na 3:1 dla Niemców po dwóch golach fenomenalnego Karla-Heinza Riedlego i nokautującym golu „super rezerwowego” Larsa Rickena. Mathias Sammer wzniósł puchar Champions League na stadionie znienawidzonego rywala. Historia jak z bajki!
Jazda na krawędzi
Nazajutrz na głównym placu w Dortmundzie piłkarzy przywitało pół miliona ludzi, czyli prawie tyle, ile wynosi cała populacja miasta! Po wygraniu Pucharu Interkontynentalnego kilka miesięcy później, wydawało się, że to jest ten moment, kiedy Borussia Dortmund w końcu stała się klubem piłkarskim z europejskiej czołówki na długie lata. Pewne pokonanie (2:0) Cruzeiro Belo Horizonte miało swoją oczywistą wymowę.
Do ogromnych pieniędzy zdobytych w Lidze Mistrzów dołączyły fundusze z wejścia na Giełdę Papierów Wartościowych. Z tego tytułu klubową kasę zasiliło aż 120 mln euro, z czego aż połowa miała zostać przeznaczona na transfery! Przed nowym sezonem kibice wykupili prawie 45 tysięcy karnetów. Czy mogło być lepiej? Ściągnięto znane w Europie nazwiska. Jan Koller, Marcio Amoroso, Ewerthon, Evanilson. Jednak nowy zastęp „gwiazdek” nie przyniósł oczekiwanego skutku. Owszem, nie brakowało przebłysków formy. Natomiast w ostatecznym rozrachunku efekty były marne. Czy czegoś Wam to nie przypomina? Za kilkanaście lat pewnie tak samo wspomni się o Immobile, Ramosie czy Mchitarianie. Amoroso strzelał, podobnie jak dzisiaj Aubameyang.
Ale do rzeczy. Finał Pucharu UEFA z 2002 roku i z trudem wywalczane prawo gry w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów spowodował krach finansowy. Pieniądze z Giełdy to nie był stały dochód, a na szczeblu sportowym również wpływy uzależnione były od wyniku, na który szastający pieniędzmi na prawo i lewo działacze nie mieli zwyczajnie wpływu.
W lecie 2003 roku w dramatycznych okolicznościach Borussia Dortmund przegrała z Club Brugge w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów. Jak się później okazało, był to koniec epoki.
Nad przepaścią
Na koniec sezonu 2003/2004 zorientowano się, że klub piłkarski jako działalność nie posiada „na czysto” ani jednego euro. Pozostały długi, które po wliczeniu kosztownych kontraktów zawodzących gwiazd wyniosły aż 120 mln euro. Kwota ogromna, która przeminęła dopiero wraz z wybuchem talentu Goetzego i Lewandowskiego. Ze skutkami działań w latach 1997-2004 Borussia Dortmund tak naprawdę zmaga się do dzisiaj.
Odpowiedzialni za taki stan rzeczy, czyli prezydent Gerd Niebaum i menedżer Michael Meier zostali wyrzuceni dyscyplinarnie. Na ten swoisty tonący luksusowy statek zostali wciągnięci Reinhard Rauball i Hans-Joachim Watzke. Polityka oszczędnościowa mogła doprowadzić do spadku, co równałoby się z likwidacją klubu. Wielokrotnie potem BVB była na skraju przepaści. Pogoniono najdroższych w utrzymaniu piłkarzy, na ich miejsce ściągnięto dużo tańszych w zawodników. Westfalenstadion, największy stadion w Niemczech i świątynię fanów z Zagłębia Ruhry, przemianowano na Signal Iduna Park. Sportowo Borussia Dortmund awansowała tylko do Pucharu Intertoto. Tam doznała kompromitującej porażki z SK Sigmą Ołomuniec – wcześniejszym pogromcą Pogoni Szczecin.
Mistrzowie cierpliwości
Kibice w obliczu permanentnego kryzysu obniżyli wymagania. Borussia stała się zespołem z dołu tabeli i wzrastającą frekwencją. Można śmiało stwierdzić, że im większy kryzys, tym więcej kibiców przychodziło na mecz. Pewnie gdyby nie oni, Westfalenstadion stałby się skansenem albo centrum handlowym. Sam klub zniszczony przez rozrzutność prezesów mógłby przestać istnieć. Prezesów, którzy uciekli jak szczur z tonącego okrętu – dodajmy.
Mimo licznych upokorzeń, jak wspomniana już porażka z Sigmą Ołomuniec, kibice nigdy się nie odwrócili. Wystarczyło im pokonanie raz w sezonie Schalke 04 Gelsenkirchen albo Bayernu Monachium, co również było na porządku dziennym. Wiadome było w Dortmundzie od początku, że klub z taką koniunkturą po prostu musi dźwignąć się z ciemnych czeluści finansowego kryzysu. Jeśli FC Barcelona to coś więcej niż klub, co zatem powiedzieć o Borussii Dortmund? Kiedy w Katalonii nastał sportowy kryzys, Camp Nou wydawało się opustoszałe. W Dortmundzie dumnie wiodły żółto-czarne flagi na Signal Iduna Park. Jak to będzie po niemiecku? Mehr als ein veiren? Chyba właśnie tak.
Zastanówcie się dwa razy
O tzw. sezonowcach i skutkach takiego typu zachowań powstała już niezliczona ilość tekstów. Nie wiem, ilu z Was słyszało o kryzysie Borussii Dortmund z przełomu wieku, czy tego z 1929 roku. W tym wszystkim chciałem zwrócić uwagę na znaczenie wspólnoty w zepsutym dzisiaj do szpiku kości świecie futbolu. Czasie globalizacji i sprowadzania klubów piłkarskich tylko i wyłącznie do tabel przychodów i rozchodów Excela. Lokalnego patriotyzmu już niestety nie ma, a Polacy nawołujący do niepodległości Katalonii (wierzcie mi, są tacy, włączcie tylko internet) nawet nie wiedzą, jak bardzo są śmieszni w swoich osądach. Patrzę na Dortmund jak na historię niezłomności w walce o coś więcej niż futbol. Bo przecież od początku powstawania klubów piłkarskich chodziło o zjednoczenie, poczucie wspólnoty, prozaiczne poczucie jedności.
W czasie permanentnego bezrobocia w okręgu przemysłowym stadion piłkarski stał się jedynym azylem. Człowiek wrzeszczący w 80-tysięcznym tłumie natychmiast zapomina o depresji i problemach dnia codziennego. Przecież, o zgrozo, w Zagłębiu Ruhry bezrobocie jest największe w Niemczech. BVB – ten trzyliterowy skrót oznacza gwarancję futbolu najwyższej próby, przedmiot kultu. Borussia Dortmund to fenomen. Po prostu fascynacja.
KAMIL ROGÓLSKI