Michał Zachodny wziął na warsztat „polską myśl szkoleniową” i rozłożył ją na czynniki pierwsze, analizując przyczyny rzadkich zwycięstw i znacznie częstszych porażek polskiej reprezentacji. Znany analityk odmalowuje krajobraz piłki nożnej znad Wisły na przestrzeni dziesięcioleci, przedstawiając jej rozwój na tle taktycznych przemian w światowym futbolu.
Co doprowadziło polską reprezentację do największych sukcesów w historii? W jaki sposób Kazimierz Górski i Antoni Piechniczek zbudowali drużyny, które sięgnęły po trzecie miejsce na mistrzostwach świata? Jak grały zespoły kolejnych selekcjonerów? Czy polski piłkarz ma w DNA grę z kontry? Czego najbardziej brakuje w polskim futbolu?
Michał Zachodny w swojej książce odpowiada na te i wiele innych pytań oraz analizuje, kiedy staliśmy się tak pragmatyczni, że jedynym celem naszych drużyn jest obecnie przetrwanie 90 minut, by ewentualnym korzystnym wynikiem usprawiedliwić sposób, w jaki się go osiągnęło.
Więcej o książce – https://bit.ly/3Bk0Xwj
Fragment książki:
To nie tak, że polska piłka nie próbowała wyrwać się z przeklętego kręgu archaicznego, powolnego i nierozwojowego sposobu gry z lat 90., gdy poziom korupcji oraz kombinatorstwa hamował jakikolwiek postęp. W nowym milenium pojawiały się w kraju postacie, które nie tylko chciały zmian i o nich mówiły, ale też potrafiły je wdrożyć. Ale słowa Andrzeja Strejlaua z poprzedniej dekady były i wciąż są aktualne: Polska i Polacy są krajem zrywu, wielkich, aczkolwiek krótkotrwałych akcji. Jeśli pojawia się potrzeba natychmiastowej mobilizacji do działania czy pomocy, to – niezależnie od dziedziny – nie mamy sobie równych. Gdy zmiany wymagają czasu i konsekwencji, bywa różnie, najczęściej po prostu brakuje nam cierpliwości i wytrwałości w obliczu ewentualnych niepowodzeń.
Tymczasem piłkarskie rewolucje wymagają czasu. Zanim reprezentacja Niemiec wykorzystała nową jakość inaczej wychowywanych i myślących zawodników, poniosła klęski w trakcie Euro 2004 (ledwie dwa punkty w fazie grupowej), a także w meczach towarzyskich z Koreą Południową, Słowacją, Turcją czy Włochami (aż 1:4!). Chwilę później Hiszpania, korzystająca już z dobrodziejstw tiki-taki, podbiła Stary Kontynent (triumf w 2008 roku), ale eliminacje do turnieju w Austrii i Szwajcarii zaczęła od porażek z Irlandią Północną oraz Szwecją, rok 2006 zakończyła zaś przegraną w towarzyskim meczu z Rumunią. Włosi z pierwszych sześciu meczów kadencji Roberto Manciniego wygrali tylko dwa (z Polską i Stanami Zjednoczonymi – po 1:0), a przecież potem sięgnęli po mistrzostwo Europy, prezentując sposób gry, który diametralnie odbiegał od kojarzonego z nimi stylu. W tych przypadkach innowatorzy również mieli powody, by zwątpić, wrócić do tego, co sprawdzało się w bliższej lub dalszej przeszłości.
Jerzy Engel także mógł odrzucić hasło „futbolu na tak”, z którym ruszał do pracy z reprezentacją Polski. Formowana przez niego drużyna nie wygrała żadnego z pierwszych sześciu meczów kadencji, w czterech z rzędu nie była w stanie strzelić gola. Kiepsko, zwłaszcza jak na zapowiedzi selekcjonera sprzed debiutu przeciwko Hiszpanii w Kartagenie (0:3). „Bez względu na to, jak się mecz układa, cały czas nasi gracze muszą dążyć do tego, by zmienić coś, co się źle układa, na absolutnie pozytywną rzecz – mówił na antenie Wizji Sport. – Myślę, że to są najważniejsze elementy, żeby wychodząc na boisko, wszyscy byli nastawieni pozytywnie, żeby grali o zwycięstwo, a nie tylko bali się tego, co się stanie, i myśleli, jak zabezpieczyć własną bramkę. Oczywiście, kiedy piłki nie mamy, trzeba się zabezpieczać, bo to jest taki moment, kiedy trzeba się bać. Ale kiedy mamy piłkę, trzeba szukać jak najprostszej drogi do bramki przeciwnika, szukać cały czas sposobu zdobycia bramki”.
Wtedy z niego szydzono. Reprezentacji liczono minuty bez strzelonego gola, po bezbramkowym remisie z Węgrami w „Piłce Nożnej” pytano: „Jak można było?!”, a gdy z Finlandią w Poznaniu kadra powtórzyła ten wynik, w tym samym tygodniku drużynę nazwano „zlepkiem zawodników”. „[To] musi się spotkać ze stanowczym sprzeciwem prawdziwych miłośników prawdziwej piłki nożnej. Tak, prawdziwej, albowiem to, co widziałem w środowy wieczór, nie ma nic wspólnego z tym, jak się kopie piłkę w innych krajach. Kiedy się patrzy na poczynania facetów broniących (!) biało-czerwonych barw, ogarnia człowieka najgłębsza frustracja i niesmak” – pisano.
Engel myślał o futbolu inaczej, choć nie odrzucał ani nie krytykował polskiej myśli szkoleniowej. Był przecież jednym z wychowanków warszawskiego AWF-u oraz profesora Talagi. Ale już sam temat jego pracy magisterskiej wiele mówi o jego inspiracjach: w 1974 roku wyjechał do Niemiec obserwować reprezentację Polski Kazimierza Górskiego w mistrzostwach świata. Tam też zdecydował, że chce być trenerem. Wiele rozmawiał z legendarnym selekcjonerem, w pracy często się do niego odnosił, dzień po nominacji na stanowisko selekcjonera odwiedził Górskiego w Warszawie, twierdził, że to właśnie za jego namową w trakcie pracy z kadrą przestał czytać prasę. Nawet już po powrocie z Korei i Japonii w 2002 roku, gdy w studiu TVP tłumaczył się z niepowodzenia reprezentacji w mistrzostwach, w dyskusji uczestniczył także Górski. „Skoro wszystko było tak dobrze, dlaczego było tak źle?” – zapytał młodszego kolegę wówczas 81-latek. I tym razem Engel odniósł się do krytyki z wyjątkową pokorą.
Przy reprezentacji był już za czasów Antoniego Piechniczka, pracował przed mundialem w 1982 roku w roli szefa banku informacji. Jego późniejsza kariera nie była specjalnie spektakularna, choć Engel doczekał się przełomu, gdy w 1985 roku, mając 33 lata, został trenerem warszawskiej Legii. W pierwszym sezonie ligowym skończyło się wicemistrzostwem, w drugim – piątym miejscem, choć przy ledwie czterech porażkach w całych rozgrywkach. To jednak nie krajowe podwórko pokazało potencjał młodego szkoleniowca, lecz europejskie puchary, a konkretnie – dwa dwumecze z Interem Mediolan.
Legia Engela debiutanckiego sezonu nie zaczęła dobrze, bo od remisu z Górnikiem Wałbrzych i porażki ze Śląskiem Wrocław, ale stopniowo drużyna się docierała. Miała swoje atuty: u nowego szkoleniowca boczni obrońcy (Dariusz Kubicki i Dariusz Wdowczyk) często angażowali się w ataki zespołu, ogromną jakość ofensywie dawał Dariusz Dziekanowski, wszechobecny był Andrzej Buncol. „Dobrze wiedział, jak zarządzać drużyną, umiał z nami rozmawiać, czuliśmy, że jest jednym z nas. Bardzo inteligentny szkoleniowiec i doskonały motywator. Mecze z Interem tylko to potwierdzają” – wspominał po latach Witold Sikorski w „Przeglądzie Sportowym”.
W trzeciej rundzie warszawianie znaleźli się po pokonaniu norweskiego Vikinga i węgierskiego Videotonu. Inter, trzecia drużyna poprzedniego sezonu Serie A, był zdecydowanym faworytem, miał w składzie Liama Brady’ego, Marco Tardellego, Alessandro Altobellego, Giuseppe Bergomiego i Waltera Zengę w bramce. W rewanżu w Warszawie wystąpił też Karl-Heinz Rummenigge. Legia zagrała jednak na San Siro nad wyraz odważnie. W średnim pressingu, z Kubickim i Wdowczykiem angażującymi się w ataki, świetnym Dziekanowskim, który kreował sytuacje kolegom. Skończyło się bezbramkowym remisem, choć także gospodarze mieli kilka klarownych okazji po stałych fragmentach. Mario Corso na rewanż przygotował jeszcze mocniejszy zespół, Jacek Kazimierski częściej interweniował w bramce niż Zenga po drugiej stronie boiska, ale Legia też mogła zdobyć zwycięskiego gola. Gdy Engel przygotowywał już listę pięciu piłkarzy do wykonywania rzutów karnych, Pietro Fanna głową zdobył bramkę decydującą o awansie Interu.
Corso był zachwycony. „Obie drużyny rozegrały przepiękne spotkanie, lecz wynik jest zasłużony. Myślę, że pokazaliśmy wszystkim naszym przeciwnikom, ile wart jest prawdziwy Inter. Legia udowodniła, że jest naprawdę wielką drużyną. Mówiąc to, zdaję sobie sprawę, jak łatwo prawić komplementy rywalom, gdy odniosło się zwycięstwo, ale tym razem w mych słowach naprawdę nie ma nic z konwenansów” – twierdził w pomeczowym komentarzu szkoleniowiec gości.
Engel wiedział, jaką szansę zaprzepaścił jego zespół. Co ciekawe, wskazywał na problem z wymiarami boiska na stadionie przy ulicy Łazienkowskiej, mówiąc, że jest wąskie, co nie pozwalało rozwinąć skrzydeł Legii, a ułatwiało organizację defensywie Interu. Ustawiona w 4-4-2 drużyna musiała więc przebijać się środkiem, częściej z frustracji kończąc ataki przedwczesnymi strzałami z dystansu. Te wnioski przydały się jednak trenerowi już po roku, gdy los znów zetknął oba zespoły (choć Inter prowadził już wówczas Giovanni Trapattoni).
Z jakiegoś powodu pierwszy mecz drugiej rundy Pucharu UEFA Legii z Interem nie jest wymieniany jednym tchem wraz z innymi najlepszymi występami polskich drużyn w europejskich pucharach. Tymczasem warszawianie zagrali wówczas fantastycznie, a w niesamowitym pierwszym kwadransie drugiej połowy goście po prostu nie istnieli. Siłą Legii było to, że jej skład praktycznie się nie zmienił, dzięki czemu lekkość rozegrania i boiskowe automatyzmy wręcz rzucały się w oczy.