Dyplomacja stadionowa, czyli jak Chiny przejmują futbol

Czas czytania: 7 m.
0
(0)

Mali chłopcy, Ary i Dolla, kopią piłkę na jednym z przedmieść Luandy, największego i najważniejszego miasta Angoli. Futbolówka co rusz uderza tu o jakąś starą puszkę, w innym miejscu o spalony w trakcie zamieszek stragan, przecinając od czasu do czasu swoim lotem, drogę, a raczej wydeptany przez ludzi szlak, który ulicą może i był, ale 30 lat wcześniej. Wtem, Ary wybija piłkę zza róg i po kilkusekundowym spacerze po swoją należność, chłopcu ukazuje się niesamowity widok, do którego z jednej strony jest przyzwyczajony, a z drugiej nie może oprzeć się wrażeniu, że ma do czynienia z czymś transcendentnym i dla niego nieosiągalnym. Wśród budynków udekorowanych śladami po pociskach artyleryjskich, będących pamiątką po wojnie domowej, o której nikt już nie pamięta o co walczono, ukazuje im się monumentalny obiekt. Nowoczesny, piękny, 50 tys. stadion, którego nie powinno być w Angoli, a już tym bardziej w takiej okolicy. Swoją obecnością przypomina grę „znajdź niepasujący element”, niż tak panującą wokół nich rzeczywistość.

Krótka historia, której krajobraz raczej przypomina obrazy z „Czasu Apokalipsy” Ridleya Scotta, niż stolicę bogatego w surowce naturalne państwa. Być może imiona chłopców mogą się nie zgadzać, ale można założyć, że setki, jeśli nie tysiące takich historii, ulice Luandy przeżyły już w trakcie swojej historii. To obraz jednej z afrykańskich metropolii, na której opisanie paradoksów i skrajności, zużyto już tony papieru i tysiące afrykańskich/południowoamerykańskich/azjatyckich (tu wybierz pasujący przymiotnik) drzew. Dlatego też, poniższy tekst nie będzie traktował o różnicach w rozwoju państw afrykańskich, a raczej spróbuje Tobie, Drogi czytelniku, odpowiedzieć na pytanie, które pewnie nurtuje Cię od kilkunastu sekund – skąd tam się wziął ten cholerny stadion?

Jak możecie zapewne zakładać, nie jest to przypadek pojedynczy. Podobny widok spotkamy praktycznie w większość afrykańskich państw, których nie stać na wybudowanie porządnych arterii komunikacyjnych w mieście, zapewnić publicznego programu robót i dać pracę milionom swoich obywateli, podczas gdy w centrach bądź na obrzeżach ich stolic stoją monumentalne stadiony. Skąd zatem państwa, które często uznawane są przez ONZ  za upadłe, mają środki na budowę nowoczesnych stadionów? Albo być może pytanie powinno brzmieć trochę inaczej – co muszą oddać, aby takie obiekty mieć zbudowane na własnym terytorium?

Odpowiedź jest bardzo prosta i zapewne większość z Was się jej spodziewa. Dla państwa z Afryki, Ameryki Południowej czy też Azji Południowo-Wschodniej, posiadanie nowoczesnego stadionu, zazwyczaj o statusie narodowego, jest kwestią już nie tyle prestiżową, co ocierającą się nawet o honor. Reprezentanci szeroko rozumianego trzeciego świata, próbują coraz mocniej wchodzić na światowe salony, wiedząc o tym, że często mają za sobą argument w postaci zasobów naturalnych lub głosu na plenum ogólnym ONZ. Często są to małe dyktatury, które swoją władzę opierają na nepotyzmie, posiadaniu wielkich majątków i koncesji na wydobycie, a także korzystające ze strumienia pomocy humanitarnej (której dużą rolę w utrzymaniu niestabilności w tych krajach opisuje chociażby Linda Polman w książce „Karawana kryzysu”).

Przeczytaj także: „Futbol w kraju Wielkiego Smoka – część 1

W efekcie te małe państewka, aby uzyskać międzynarodowy rozgłos i splendor, stają do walki o organizację imprez sportowych o międzynarodowym znaczeniu, których rzetelne przeprowadzenie może zapewnić chwilową ulgę i przerwę od światowego ostracyzmu, skierowanego ku krwawym dyktaturom. Po otrzymaniu już prawa do danego eventu, dominować zaczyna korupcja, biurokracja, przekręty na przetargach i znikające miliony dolarów, co w konsekwencji prowadzi do problemów organizacyjnych, których świadkami byliśmy chociażby w Gwinei Równikowej przed Pucharem Narodów Afryki niespełna cztery lata temu

Dyplomacja stadionowa – przez sport do serca Afryki

W takich przypadkach na scenie pojawiają się oni – Chińczycy, którzy niczym król Midas, sypią złotem (tu: dolarami) na prawo i lewo, zapewniając odpowiedni przebieg danej imprezy i współfinansując budowę stadionów, infrastruktury i centrów prasowych. To właśnie dzięki nim, mali Ary i Dolla, mogą kopać piłkę w pobliżu monumentalnych stadionów i marzyć o tym, że kiedyś sami będą mieli szansę zamienić brudną ulicę, na świeżo skoszoną murawę. Co istotne, proces ten nabiera coraz większych rozmiarów, a swój początek miał już w drugiej połowie XX wieku.

Chiny po reformach Denga Xiaopinga, zapoczątkowanych w 1978 roku, stały się jednym z najbardziej dynamicznie rozwijających się gospodarek. Ekonomia uzależniona od eksportu, z czasem swój punkt ciężkości zaczęła przenosić na inwestycje infrastrukturalne i kreowanie w społeczeństwie chińskim klasy średniej, będącej naturalnym motorem napędowym gospodarki. Przeorientowaniu uległa również polityka zagraniczna, która do tej pory polegała na nastawieniu na konfrontację. Od tego momentu dominującymi filarami działalności Chin na arenie międzynarodowej stała się zasada pokojowego rozwoju, która w teorii nakreślała kooperację, jako sposób, w jaki chińska dyplomacja miała funkcjonować. Pod fasadą hasła „wzajemnej wymiany myśli, idei i kultury”, które stało się swoistym symbolem tejże polityki, stał jednak polityczny pragmatyzm i partykularne interesy Chin. W tym właśnie celu wykorzystywano  tzw. „soft power” (wpływanie na inne państwa w sposób pośredni za pomocą własnej kultury, myśli politycznej etc.), starając się uzyskiwać coraz większe wpływy na międzynarodowej arenie.

Jednym z elementów wspomnianej „soft power” jest dyplomacja stadionowa, która uprawiana jest przez Chiny w krajach trzeciego świata. Mechanizm działania jest prosty. Chińczycy oferują swoim partnerom budowę stadionu w stolicy, który ma zazwyczaj w danym kraju status narodowego. Początkowo oczywiście sprytni chińscy dygnitarze nie oczekują niczego w zamian, a gest ten ma na celu scementowanie chińsko – … (tu wpisz nazwę dowolnego państwa w Afryce) przyjaźni. Inwestycja finansowana jest w trojaki sposób:

– ze środków ChRL,

– za pomocą niskoprocentowych pożyczek udzielanych przez chińskie banki, z długim okresem spłaty,

– poprzez wejście miejscowych spółek z chińskimi w joint-venture (co w praktyce oznacza przejęcie tych firm przez Chińczyków).

Jak zapewne możecie zauważyć, każdy z powyższych sposób w mniejszy, lub większy sposób uzależnia kraje trzeciego świata od swojego chińskiego partnera. Oczywiście, na papierze wygląda to na naprawdę atrakcyjne warunki inwestycyjne, a dla takich państw jak Angola czy Sudan wydaje się darem od Niebios. W rzeczywistości pod tym działaniami ukryty jest swoisty cyrograf, który państwa trzeciego świata podpisują ze swoim większym partnerem. Swoisty „pakt z diabłem”, który powoduje coraz większe uzależnienie krajów rozwijających się od Chin i chińskich inwestycji.

Chinadependencia

Od 1950 roku Chińczycy przeznaczyli na inwestycje w stadiony prawie 40 miliardów dolarów. W efekcie wybudowano 85 obiektów na całym świecie, z czego aż 52 powstały w samej Afryce. Regionami, w których szczególnie intensywnie rozwijana jest polityka stadionowa są, oprócz Afryki, również Ameryka Środkowa, a także Azja Południowo-Wschodnia. Swoje narodowe obiekty zawdzięczają Chińczykom m.in. Kostarykańczycy, Jamajczycy, Ugandyjczycy, Syryjczycy, Nepalczycy, a nawet Papua Nowa Gwinea, o całym kontynencie afrykańskim nie wspominając. Wszak wystarczy przypomnieć, że Puchary Narodów Afryki, odbywające się odpowiedni w Mali (2002 r.), Ghanie (2008 r.), Angoli (2010 r.), a także Gabonie i Gwinei Równikowej (2012 r.), nie odbyłyby się bez chińskiej pomocy.

Zwłaszcza dwa ostatnie przypadki są wyjątkowo jaskrawe. W Angoli Chińczycy zbudowali wszystkie cztery stadiony, w tym największy blisko 50 tys. Estadio de 11 Novembro, wybudowany na przedmieściach Luandy (przy jego budowie pracowało 900 chińskich robotników). Całkowity koszt? 600 milionów dolarów. Trudno przypuszczać, aby Angolczycy byli w stanie z własnej kieszeni sfinansować tak wielki projekt. Z kolei PNA w 2012 rok. na 20 miesięcy przed było zagrożone i mogło się w ogóle nie odbyć w wyniku opóźnień w pracach nad budową i renowacją stadionów. Ostatecznie do akcji wkroczyli Chińczycy, którzy zdążyli w terminie wybudować 40 tys. obiekt praktycznie od podstaw (sic!).

W efekcie przez ponad 50 lat funkcjonowania tej polityki, aż 10 państw gościło imprezy sportowe o randze międzynarodowej. Oprócz wspomnianych Pucharów Narodów Afryki, Sri Lanka zawdzięcza Chińczyków mistrzostwa świata w krykieta, a Fidżi Igrzyska Południowego Pacyfiku w 2003 roku. W normalnych okolicznościach państwa te nie miałyby najmniejszych szans zorganizowania tej rangi imprez, ani pod względem logistycznym i finansowym, ani tym bardziej infrastrukturalnym.

To nie jest transakcja win-win

Oczywiście dyplomacja stadionowa nie ma przypadkowego charakteru i ukierunkowana jest uzależnienie mniejszych państw od swojego chińskiego partnera.Ten wzrost zależności może przybierać różną formę, jednak najczęściej polega on na uzyskiwaniu preferencyjnych pozycji w przetargach na koncesje złóż surowców naturalnych, co w praktyce oznacza ich przejęcie przez Chińczyków. Nie od dziś wiadomo, że Afryka jest kontynentem zasobnym w surowce, zwłaszcza te rzadkie (mangan, boksyty, nikiel etc.), które od lat stanowiły istotną część chińskiego eksportu (Kraj Środka również ma olbrzymie złoża metali rzadkich). Dzięki uzyskaniu koncesji na wydobycie, Chińczycy mogą stawiać kopalnie, w których w nieludzkich warunkach zatrudniani są miejscowi. Rzecz jasna, całość wydobywanych minerałów przewożona jest do Chin, co w efekcie powoduje, że „Państwo Środka” uzyskuje monopol na surowce, które niezbędne są chociażby do tworzenia ekranów smartfonów czy też telewizorów i różnego rodzaju przewodników. W konsekwencji daje to Chińczykom możliwość ustalania wysokich cen i uzyskiwania krociowych zysków, napędzających chińską gospodarkę. Oczywiście Chińczycy nie tylko uzyskują możliwość wydobycia, ale także prominentne kontrakty dla firm z sektora budowlanego, o wielkich wpływach w lokalnych elitach nie wspominając.

Co ciekawe, Chińczycy odpowiadają za cały proces budowy stadiony, począwszy od przygotowania stadiów wykonalności, poprzez projektowanie, na samym wykończeniu kończąc. Sprawia to, że w celu przygotowania inwestycji ściągane są setki chińskich robotników i inżynierów, którzy odpowiedzialni są za posuwanie się prac do przodu. Doprowadza to do sytuacji, w której chińskiej inwestycje nie tworzą nowych miejsc pracy dla miejscowych robotników, gdyż Chińczykom o wiele bardziej opłaca się ściągnąć z Chin wykwalifikowanych pracowników, niż szkolić od nowa miejscowych. Rzecz jasna miejscowi pracują na budowach, lecz wykonują prace pomocnicze, co tworzy pole do konfliktów pomiędzy nimi, a ich chińskimi współpracownikami. Efekt? W Angoli dochodziło nawet do zbrojnych napadów na Chińczyków, które przeprowadzane były przez niezadowolonych, miejscowych pracowników.

Dyplomacja stadionowa orężem w walce politycznej

Dyplomacja stadionowa wpływa również na wzrost znaczenia Chin na arenie międzynarodowej. Przykładowo, przy głosowaniu nad ważnymi uchwałami ONZ, Chińczycy mogą przypomnieć swoim mniejszym partnerom o stadionach i innych inwestycjach, które mogli postawić dzięki chińskiej „pomocy”. Powoduje to, że mniejsze kraje mogą być wręcz zobowiązane do popieranie inicjatyw Chin w ONZ, a jak doskonale wiemy, głos każdego państa na plenum ogólnym jest tak samo istotny. Co więcej, Chiny często stosują te zabiegi jako działania torpedujące politykę zagraniczną Tajwanu. Przykładem może być tutaj Ameryka Środkowa, która przez wiele lat stanowiła ostatni bastion dla państw uznających rząd w Tajpej. Chiny rozpoczęły więc masowe inwestycje w infrastrukturę sportową w tym regionie świata, co spowodowało, że z czasem większość państw przestawała uznawać Tajwan, kierując swój wzrok w stronę Pekinu. Jednym z przykładów tej polityki było chociażby Kostaryka, która w 2007 roku zerwała swoje stosunki dyplomatyczne z Tajwanem, a cztery lata później… cieszyła się z nowego stadionu narodowego, wybudowanego przez Chińczyków.

Trudno sobie wyobrazić, że kraje afrykańskie nie są świadome tego, co niesie za sobą polityka stadionowa. W praktyce jest to bowiem otwarcie szeroko drzwi dla rabunkowej polityki surowcowej, którą stosują chińskie przedsiębiorstwa. Owszem, państwa te zyskują infrastrukturę i możliwość przeprowadzenia imprezy, która da krajowi chwilowy rozgłos. Jednocześnie rezygnują jednak z długofalowych korzyści płynących z wydobycia tych surowców, które być może pozwoliłyby tym państwom w przyszłości samodzielnie finansować tego rodzaju inwestycje.

Nic więc dziwnego, że dla Chińczyków ustrój polityczny danej państwa nie odgrywa kompletnie żadnej roli. Można uznać nawet, że im jest on bardziej autorytarny, tym łatwiej robi się tam interesy. Lokalni watażkowie mogą wiele ugrać na kontraktach podpisywanych na budowę stadionów, a Chińczycy z kolei zyskują usługi lokalnego lidera, który jest gotów zrobić wszystko, aby utrzymać się przy władzy i luksusowym życiu. W efekcie być może i powstają monumentalne stadiony, ale turniej nie niesie za sobą długofalowych korzyści w postaci miejsc pracy i polepszenia losu miejscowej ludności.

Jak więc można zauważyć, łapy „chińskiego smoka” sięgają już coraz dalej, stając się stałym elementem nie tylko światowej gospodarki, ale także sportu. Co więcej, nie zamierzają one traktować piłki nożnej jako kolejnej swojej rozgrywki, lecz zamierzają ją wykorzystać dla zwiększenia swojego zasięgu i siły oddziaływania. Do tej pory tendencja ta dotyczy krajów szeroko rozumianego trzeciego świata, lecz coraz większa ilość klubów przejmowanych przez azjatyckich właścicieli, a także transferowe show dokonane przez Chińczyków zimą, wskazuje, że Europa też niedługo może stać się ich łupem.

A w cieniu wielkich około piłkarskich rozgrywek tylko Ary z Dollą cierpią dalej. W końcu, od oglądania wielkiego obiektu z zewnątrz, woleliby miejsca pracy dla swoich rodziców, równy chodnik i zieloną trawę na szkolnym boisku…

PIOTR JUNIK

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 0 / 5. Licznik głosów 0

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

spot_img
Piotr Junik
Piotr Junik
Sympatyk Realu Madryt i wszystkiego, co związane z hiszpańskim futbolem. Zafascynowany polityczno-społecznym aspektem piłki nożnej. Zawodowo projektuje i buduje najlepsze stoiska targowe w kraju.

Więcej tego autora

Najnowsze

„Manchester City Pepa Guardioli. Budowa superdrużyny” – recenzja

„Manchester City Pepa Guardioli. Budowa superdrużyny” to pozycja znana dzięki wydawnictwu SQN na polskim rynku od kilku lat. Okazją do wznowienia publikacji było zwycięstwo...

GKS Katowice – historia na 60-lecie klubu

10 marca 2024 roku Retro Futbol gościło na Stadionie Miejskim w Rzeszowie, gdzie w meczu 23. kolejki Fortuna 1. Ligi Resovia podejmowała GKS Katowice....

„Semiologia życia codziennego” – recenzja

Eseje związane jakkolwiek z piłką nożna to rzadkość. Dlatego "Semiologia życia codziennego" to niezwykle interesująca lektura. Tym bardziej, że jej autorem jest słynny humanista,...