Sezon 1990/1991. Ostatni, w którym polskiemu zespołowi udało się dotrzeć do tak dalekiej fazy rozgrywek pucharowych jak półfinał. Blisko 30 lat temu, piłkarze warszawskiej Legii dotarli do 1/2 finału Pucharu Zdobywców Pucharów. Po drodze wyeliminowali wielką Sampdorię Genua. Dziś przypomnimy sobie ostatnią taką szarżę polskiej drużyny w europejskich pucharach.
Trudna sytuacja i łatwe losowanie
A tak naprawdę nic tego nie zapowiadało! Na przełomie lat 80. i 90. Legia Warszawa nie radziła sobie najlepiej. Sezon 1989/1990 zakończyła na siódmej pozycji w ligowej tabeli. Wojskowi uplasowali się wówczas za plecami, chociażby takich drużyn jak Zawisza Bydgoszcz czy Olimpia Poznań. Legionistom udało się wywalczyć jednak Puchar Polski, co gwarantowało im udział w nieistniejącym obecnie Pucharze Zdobywców Pucharów.
Na domiar złego stołeczni borykali się z problemami finansowymi. Klubowy dług na koniec 1990 roku miał wynosić 3,5 miliona złotych. Legii miała pomóc na tej płaszczyźnie, założona przez biznesmena Janusza Wojtysiaka fundacja Warsfutbol. Rzeczywistość okazała się brutalna, a samo wspomnienie nazwy owej fundacji u wielu kibiców z Warszawy do dziś wywołuje alergię. Do tego tematu zresztą jeszcze powrócimy.
Przed rozpoczęciem kampanii 1990/1991 w Legii nastąpiła również roszada na stanowisku trenera. Władysław Stachurski zastąpił Lucjana Brychczego. Legenda Legii natomiast, pełniła funkcję szkoleniowca tymczasowego od momentu, gdy w kwietniu 1990 roku Kici wskoczył na to miejsce, łatając dziurę po Rudolfie Kaperze.
Warszawianie rozpoczęli pucharowe granie od 1/16 finału. Ich pierwszym rywalem był luksemburski Swift Hesperange. Być może dziś wylosowanie zespołu z tego niewielkiego państwa wywołałoby obawy wśród niektórych sympatyków stołecznej drużyny. Wszak wielu z nich ma w pamięci nieodległy blamaż z F91 Dudelange.
Trzydzieści lat temu porażka z takim zespołem nikomu się nawet nie śniła. Roman Kosecki i spółka mieli wyjść na murawę i po prostu zrobić swoje. I tak też uczynili. Piłkarze z Beneluksu dwukrotnie przyjęli bagaż trzech goli, samemu nie trafiając do bramki strzeżonej przez Macieja Szczęsnego ani razu. Wspomniany Kosa trzykrotnie pokonywał za to luksemburskiego golkipera Alaina Schumachera. Łatwy i przyjemny awans do kolejnej rundy.
Pisz w szpitalu, Iwanicki zapewnia awans
Nazwa Aberdeen F.C. w obecnych czasach nie wzbudziłaby raczej wielkiej trwogi nawet w polskich zespołach. Jednakże w latach 80. The Dons byli liczącą się firmą, która pomiędzy rokiem 1980 i 1985 potrafiła trzykrotnie sięgnąć po mistrzostwo w lidze, która kojarzy się z duopolem klubów z Glasgow.
W tamtym okresie mówiono wręcz o narodzinach nowych potentatów w postaci wspomnianego Aberdeen oraz Dundee United (zdobyli mistrzostwo w 1983 roku). Mecze pomiędzy tymi zespołami zaczęto wówczas nazywać New Firm Derby w opozycji do pojedynków Celtiku z Rangersami. Za ojca sukcesów Aberdeen, można uznać jednego człowieka – Alexa Fergusona.
Fergie był opiekunem The Dons w latach 1978-1986. Oprócz trzykrotnej wygranej w lidze doprowadził Aberdeen do trzech triumfów w Pucharze Szkocji, zwycięstwa w Pucharze Zdobywców Pucharów 1983 i Superpucharze Europy 1984. W 1986 roku opuścił Szkocję i zajął się budowaniem potęgi Manchesteru United.
Od tego momentu The Dons tracili na znaczeniu zarówno na arenie międzynarodowej, jak i w ojczyźnie. Ostatnim trofeum wywalczonym przez ten zespół, pozostaje wygrana w Pucharze Szkocji w 1990 roku. Gdy Legia wylosowała Szkotów w 1/4 finału, wiele osób wieszczyło, że to koniec przygody warszawian z Pucharem Zdobywców Pucharów. Stało się inaczej, chociaż dwumecz z Aberdeen to nie była bułka z masłem.
Do Szkocji zdobywcy Pucharu Polski pojechali z jedną myślą – nie stracić bramki. Już po wyjściu na murawę okazało się, że czeka ich bardzo trudna przeprawa. Kibice Aberdeen urządzili taką wrzawę, że zawodnicy Legii z trudem porozumiewali się pomiędzy sobą na boisku. Faktycznie to The Dons byli stroną przeważającą, ale nie mieli za bardzo pomysłu, jak przełamać defensywę Wojskowych. Gdy już im się to udawało, na posterunku był Szczęsny.
Pierwszy mecz zakończył się bezbramkowym remisem. Legioniści wrócili do domu mocno poobijani, gdyż szkoccy piłkarze grali bardzo ostro. Leszek Pisz wylądował po meczu w szpitalu, po tym jak zderzył się głową z jednym z przeciwników.
W spotkaniu rewanżowym bardzo długo zapowiadało się na to, że do rozstrzygnięcia tego dwumeczu będzie potrzebna dogrywka. Aż nadeszła 84 minuta. Dariusz Czykier zagrał długą piłkę do Romana Koseckiego. Szkocki obrońca przerwał to podanie, lecz do bezpańskiej piłki najszybciej dobiegł Krzysztof Iwanicki, który lobem pokonał wychodzącego do futbolówki bramkarza Michaela Watta. The Dons nie zdołali odpowiedzieć. Legioniści awansowali do ćwierćfinału. Nagrodą miała być dla nich możliwość zmierzenia się z wielką Sampdorią Genua.
Genuański dream team i wymiana napastników
Gianluca Pagliuca, Roberto Mancini, Gianluca Vialli, Pietro Vierchowod. Czy wymieniam skład reprezentacji Włoch na mundialu w 1990 roku? Zaiste mógłbym tak rozpocząć tę wymieniankę, bo cała czwórka znalazła się wówczas w drużynie powołanej przez Azeglio Viciniego. Cały kwartet łączyła również przynależność klubowa. Jak zapewne się orientujecie, byli oni graczami Sampdorii, czyli kolejnej przeszkody na drodze Legii Warszawa.
Zanim stołeczni przystąpili do dwumeczu z Sampą, zespół opuścił Roman Kosecki. Popularny Kosa wybrał dość egzotyczny jak na tamte czasy kierunek i postanowił przywdziać barwy stambulskiego Galatasaray. W grze był podobno także Arsenal, ale Anglicy chcieli najpierw zobaczyć reprezentanta Polski na testach, na co nie przystał sam zainteresowany. Ostatecznie Kosecki przeniósł się do Turcji za sumę 600 tysięcy dolarów (Kanonierzy dawali podobno o milion więcej).
Biorące udział w przeprowadzaniu transakcji, wspomniane na samym wstępie Warsfutbol potrafiło jednak wykazać zaledwie 450 tysięcy dolarów przychodu. Co się stało z brakującymi pieniędzmi? Sprawą malwersacji zajęła się prokuratura, a kulisy transferu ówczesnej gwiazdy polskiej piłki stanowią zagadkę nawet dziś.
Chwilę przed tym, jak Kosecki udał się nad Bosfor, szeregi CWKS-u zasilił nikomu nieznany napastnik Wojciech Kowalczyk. Osiemnastolatek występował wcześniej w Polonezie Warszawa i miał być raczej melodią przyszłości. Nikt nie sądził, że kilka miesięcy później kibice Legii zapomną o Koseckim, gdyż nad Łazienkowską rozbłyśnie gwiazda Kowala. To on w największym stopniu przyczynił się do mega sensacji, jaką był triumf nad naszpikowanym gwiazdami obrońcą trofeum.
Absurdalna premia i błąd Pagliucy
W 1990 roku to właśnie zespół z Italii triumfował w PZP, odprawiając w finale Anderlecht, dzięki dubletowi ustrzelonemu przez Vialliego. W 1991 roku Sampa zmierzała po scudetto, natomiast Legia znów tłukła się w środku tabeli ligi polskiej. Tymczasem podopieczni Vujadina Boskova mieli chrapkę na drugi puchar z rzędu i Wojskowi mieli stanowić zaledwie przystawkę przed główną ucztą.
Przed meczem działacze Legii ustalili z zawodnikami, że w przypadku awansu do półfinału, piłkarze otrzymają 200 tysięcy dolarów premii do podziału na drużynę. Włodarze pogrążonego w problemach finansowych CWKS-u, bez mrugnięcia okiem zgodzili się na sumę zaproponowaną przez graczy, pewni tego, że Sampa wyrzuci ich zespół za burtę. Po dwumecz musieli sięgać bardzo głęboko do kieszeni…
Patrzyliśmy na nich jak na wielkich, zawodowych piłkarzy. My nie czuliśmy się zawodowcami. Czuliśmy się jak amatorzy. Ich drużyna wyszła na rozgrzewkę i jak zobaczyliśmy, ilu trenerów ją prowadzi, to byliśmy pod wrażeniem.
Piotr Czachowski, ówczesny piłkarz Legii
Włosi przystąpili do meczu z Gianlucą Viallim na ławce rezerwowych. Była to kara za zbyt późny powrót reprezentanta Italii do hotelu dzień wcześniej. Natomiast w zespole Wojskowych, już w dziewiątej minucie murawę musiał opuścić Andrzej Łatka, który zerwał mięsień dwugłowy. Zastąpił go Kowalczyk.
To piłkarze z Genui nadawali ton temu spotkaniu, lecz Legioniści dzielnie stawiali czoła renomowanemu przeciwnikowi. Tuż przed przerwą zespół ze stolicy Polski wykonywał rzut rożny. Pisz odegrał do boku, do Iwanickiego, ten wrzucił futbolówkę w pole karne, a do piłki najwyżej wyskoczył Dariusz Czykier. Ta dostała dziwnej rotacji po uderzeniu głową gracza gospodarzy, podskoczyła nad interweniującym Pagliucą i wpadła do bramki przyjezdnych.
Legioniści wyszli na sensacyjne prowadzenie. Błotnista i nierówna murawa stadionu przy Łazienkowskiej, ewidentnie była sprzymierzeńcem Legii w tym meczu. Mimo kilku dogodnych okazji w drugiej połowie włoski gigant nie potrafił odrobić straty. Warszawiacy jechali na Półwysep Apeniński z jednobramkową zaliczką.
Kowal show
Dzień dobry, nazywam się… – powiedziałem w 19 minucie meczu, gdy minąłem trzech makaroniarzy i nie dałem szans Pagliuce na interwencję. – …Wojciech Kowalczyk – dodałem zaraz po rozpoczęciu drugiej połowy, gdy „ukłułem” ponownie.
Pisał w swojej autobiografii Kowal. Prawdziwa historia główny aktor rewanżowego spektaklu, który określił mecz w Genui jako swoje piłkarskie narodziny. Wówczas miał miejsce również słynny komentarz Andrzeja Szeląga, który przez lata mogliśmy usłyszeć w czołówce kultowego magazynu Gol:
Idzie środkiem Kowalczyk, ale tam dośrodkowanie do Cyzio! Jest Kowalczyk… i proszę państwa bramka!
Była 54 minuta meczu. Stołeczni prowadzili już 2:0. Gospodarzom potrzebne były trzy gole, by awansować do półfinału. Przy drugim trafieniu Kowalczyka, zawodnicy Sampy sygnalizowali zagranie ręką.
To, że piłka uderzyła mnie w rękę, nie miało większego znaczenia, bo miałem ją przy sobie. W ogóle nie spodziewałem się, że ta piłka przeleci nad obrońcą i nad Cyzią. Sędzia nie odgwizdał ręki, ale według mnie podjął słuszną decyzję.
Wojciech Kowalczyk
Brudna włoska robota
Spanikowani gospodarze rzucili się do odrabiania strat. Co rusz atakowali bramkę strzeżoną przez Macieja Szczęsnego. Ten jednak obok Kowalczyka był tego dnia najlepszym graczem gości. Zawodnicy Sampy przez cały mecz posuwali się do nieczystych zagrań, dodatkowo w pewnym momencie z trybun Stadio Luigi Ferraris, zaczęły lecieć w kierunku polskiego bramkarza różne przedmioty.
Mam wybić piłkę, a w tym czasie dostaję 500-lirówką, która była dużo większej wagi i średnicy niż nasza dzisiejsza pięciozłotówka. Jak trafiała w potylicę, to nie było przyjemne. Gdy tylko dostałem w podstawę czaszki, natychmiast podniosłem i pokazałem sędziemu. W tym momencie podszedł Mancini i trzepnął mnie po łapach. I co? Dostałem żółtą kartkę, a Mancini nie.
Maciej Szczęsny
Piłkarze Legii byli bici, opluwani, ciągnięci za włosy przez swoich przeciwników. Mancini stawał na ręce Iwanickiego, a Jacek Cyzio kończył mecz z korkami rywala odciśniętym na udzie. Niemiecki arbiter Wielland Ziller zdawał się niczego nie zauważać, pomimo tego, że kieszenie miał wypełnione monetami i zapalniczkami lecącymi z trybun. Napór Włochów trwał.
W końcu w 67. minucie Mancini wykorzystuje dośrodkowanie Dosseny i wolejem umieszcza piłkę w bramce polskiego zespołu. Warszawiacy opadają z sił, Genueńczycy się spieszą. Dwie minuty przed końcem regulaminowego czasu gry, Vialli kąśliwym strzałem ze skraju pola karnego doprowadza do wyrównania. Nie najlepiej zachował się w tamtej sytuacji Szczęsny, który zamiast parować futbolówkę, starał się ją łapać.
Chwilę później Mancini wbiegł do bramki i próbował w agresywny sposób wyrwać piłkę z rąk golkipera Legii. Ten w końcu nie wytrzymał i chciał pięścią rozkwasić nos gwiazdora Sampy. Ziller wyciągnął czerwony kartonik, wcześniej pokazując drugie żółtko polskiemu bramkarzowi. Ten po latach przyznaje, że najbardziej żałuje, iż nie trafił czysto w twarz rywala.
Zdobywcy Pucharu Polski wykorzystali już wcześniej limit zmian. Pomiędzy słupkami musiał stanąć któryś z piłkarzy z pola. Padło na Marka Jóźwiaka. Pomimo kotłowaniny w polu karnym Legii, Sampdoria nie zdołała przechylić szali awansu na swoją korzyść. Polski zespół zakwalifikował się do półfinału. I jak do tej pory to jest ostatni przypadek, gdy drużyna z naszego kraju przeszła pucharową rundę na wiosnę.
Na następny dzień podopieczni Stachurskiego zostali okrzyknięci w ojczystej prasie bohaterami. Dzień po przylocie Wojciech Kowalczyk udał się wraz z kolegami z Bródna, pograć towarzysko na osiedlowym boisku, ubrany w trykot Roberto Manciniego, który przywiózł z Italii.
Ostrożni działacze i krótka radość
Juventus, Barcelona, Manchester United i Legia Warszawa. Tak wyglądał kwartet, który zameldował się w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów w sezonie 1990/1991.
Chociaż Alexa Fergusona nie było już na ławce trenerskiej Aberdeen, to Szkot i tak pojawił się w stolicy Polski. Los skrzyżował drogi Wojskowych z Czerwonymi Diabłami. Podopieczni Władysława Stachurskiego przystąpili do pierwszego meczu osłabieni brakiem zawieszonych za kartki Macieja Szczęsnego i Dariusza Kubickiego oraz kontuzjowanego Andrzeja Łatki i Krzysztofa Budki.
Mimo to włodarze Legii podeszli do negocjowania premii za awans z większą ostrożnością niż przed dwumeczem z Sampdorią. Stanęło na 15 tysiącach dolarów na głowę. Nadszedł dzień meczu. Na trybunach stadionu przy Łazienkowskiej zameldowało się blisko 20 tysięcy osób.
Pamiętam, jak wychodziliśmy na mecz, stanąłem obok Marka Hughesa. Spojrzałem na swoje nogi i na jego. Moje dwie były jak jego jedna. Takiego zawodnika ciężko było na boisku przepchnąć, czy wygrać z nim pojedynek biegowy.
Piotr Czachowski
Rundę wcześniej, podopieczni Alexa Fergusona wyeliminowali francuskie Montpellier z Henrykiem Kasperczakiem na ławce trenerskiej i Jackiem Zioberem w składzie. Polski piłkarz zdołał nawet strzelić Anglikom gola, ale na niewiele się to zdało.
Red Devils coraz lepiej spisywali się pod skrzydłami utalentowanego szkockiego menadżera. Na Łazienkowskiej stracili jednak bramkę jako pierwsi, gdy Jacek Cyzio pokonał w 38 minucie gry Lesa Sealeya. Radość Legionistów trwała dosłownie chwilę.
Anglicy wznowili od środka, poszła piłka do Lee Sharpe’a, ten skręcił Arka Gmura i dośrodkował – 1:1. Potem prasa pisała, Że to wszystko przez Arka, bo po golu Jacka Cyzio przez całe boisko zasuwał, Żeby go ucałować. Prawy obrońca do lewego napastnika. A jak go mógł nie ucałować!? Szwagier szwagra?! Szwagier szwagra w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów?
To znów fragment książki Kowal. Prawdziwa historia.
Chwilę później Marek Jóźwiak stracił piłkę na rzecz Marka Hughesa i musiał faulować Walijczyka, by ten nie wyszedł sam na sam ze Zbigniewem Robakiewiczem, zastępującym w bramce Szczęsnego. Został za to ukarany czerwoną kartką. Na przerwę Legia schodziła z bramkowym remisem, ale jej sytuacja była trudna.
Druga połowa to totalna dominacja przybyszów z Anglii. W 54. minucie Legionistom znów dał się we znaki Mark Hughes, który płaskim strzałem zza pola karnego wyprowadził Manchester na prowadzenie. Wynik ustalił trzynaście minut później kapitan United – Steve Bruce. Przed rewanżem szanse Legii były bardzo znikome.
Honorowe pożegnanie
Na Old Trafford gra znów toczyła się pod dyktando gospodarzy. Zbigniew Robakiewicz ponownie miał sporo pracy. Skapitulował jednak tylko raz. W 23 minucie gry pokonał go Lee Sharpe. Stołeczni zdołali odpowiedzieć w drugiej połowie spotkania. Wojciech Kowalczyk urwał się Gary’emu Pallisterowi i dzięki doskonałemu przerzutowi Jacka Bąka wyszedł sam na sam z Sealeyem. 1:1 w Teatrze Marzeń i honorowe pożegnanie zdobywcy Pucharu Polski z europejskimi pucharami. Po meczu Legioniści chcieli się wymienić koszulkami z renomowanymi rywalami. Nie każdy z nich chciał jednak to zrobić.
Pamiętam taki obrazek, gdy schodziłem z boiska i na murawie pojawił się Alex Ferguson. Powiedział swoim zawodnikom, że mają się z nami wymienić koszulkami. To było coś niesamowitego, docenił naszą klasę.
Jacek Cyzio
Warto dodać, że gracze Wojskowych z powodu zawirowań regulaminowych musieli występować zarówno w dwumeczu z Sampdorią, jak i z Manchesterem United z zaklejonym logo sponsora na koszulkach.
Podopieczni Alexa Fergusona ostatecznie zwyciężyli w tamtej edycji Pucharu Zdobywców Pucharów. Trzy tygodnie później pokonali w Rotterdamie FC Barcelonę 2:1. Był to początek drogi usłanej trofeami, którą w następnych latach kroczył były opiekun Aberdeen i jego piłkarze. W 1993 roku po raz pierwszy od 26 lat Red Devils sięgnęli po mistrzostwo Anglii.
Legioniści w sezonie 1990/1991 zajęli w lidze polskiej dopiero dziewiąte miejsce. W finale Pucharu Polski musieli uznać wyższość GKS Katowice. Nadal zmagali się z problemami finansowymi. Cała ta otoczka sprawiła, że wynik wykręcony wówczas przez warszawski klub, był jeszcze bardziej zaskakujący. Gdy dodamy do tego, że przez kolejne niemal trzydzieści lat, żaden inny polski zespół nie zdołał powtórzyć tego wyczynu (i zapewne szybko nie powtórzy), to pozwoli nam to jeszcze bardziej docenić tamten pucharowy rajd Legii.
RAFAŁ GAŁĄZKA