Wyobraź sobie, że masz kolegę w klasie, z którym nie za dobrze się dogadujesz. Kiedyś, bardzo dawno temu zrobił Ci ogromną krzywdę, która zostawiła głęboką bliznę na Twojej psychice i poczuciu własnej wartości. Ten kolega jest też od Ciebie większy i silniejszy, chciałbyś zareagować, ale w zasadzie nie wiesz jak…
Później dorastacie, jesteście w kolejnych klasach razem. Ty nabierasz pewności siebie i chciałbyś mu się postawić – lecz on nadal jest zbyt silny. Co więcej, zrządzeniem losu okazuje się, że jesteś zmuszony z nim współpracować przy projekcie klasowym. Ale takim nie na jednej lekcji, nie na tydzień. Ten projekt trwa cały rok szkolny. Boli Cię to strasznie, bo nie wiesz jak w końcu się na nim odegrać. Aż przychodzi moment zawodów szkolnych. Wy w jednej dyscyplinie, spotykacie się w półfinale konkurencji, wokół cała szkoła obserwuje. I wygrywasz, zrzucasz poczucie wiecznego upokorzenia. Możesz w końcu z dumą podnieść czoło, bo udało Ci się zemścić. I to w najbardziej cywilizowany sposób – nie wymierzeniem ciosu, nie podkablowaniem u dyrektora. W duchu sportowej rywalizacji.
I tak właśnie czuł się naród holenderski względem Niemców. Już Wam rysuję analogię.
W trakcie II Wojny Światowej Holandia formalnie zachowała neutralność w konflikcie, a ta została brutalnie pogwałcona przez nazistowskie Niemcy. 10 maja 1940 roku wojska III Rzeszy zajęły kraj i okupowały go, aż do kwietnia 1945 roku. Następnie w wyniku przeobrażeń politycznych w zachodniej Europie państwa Beneluksu plus Francja, Niemcy Zachodnie i Włochy rozpoczęły proces integracji gospodarczej i politycznej, którą dzisiaj znamy pod nazwą Unia Europejska. Nie chcę tutaj streszczać całego tego procesu, ale najważniejsze jest wiedzieć po prostu, że Holandia musiała podjąć ścisłą współpracę z Niemcami. Nie można rzecz jasna powiedzieć, że Niemcy Zachodnie to to samo państwo co III Rzesza. Nie zmienia to jednak faktu, że percepcja społeczna jest dość prosta: Niemcy to zawsze Niemcy. Jeszcze niedawno nas okupowali, a teraz musimy z nimi współpracować?
I znowu – sport jawi się jako przestrzeń emanacji społecznej i ten konkretny mecz piłkarski stał się dla Holendrów pewną metaforą zemsty i rewanżu na sąsiedzie, któremu nie mieli okazji odegrać się w żaden sposób.
Wyjaśnić należy jednak jedną rzecz. II Wojna Światowa nie jest dla Holendrów tym samym co dla Polaków. O ile w naszej historii ten okres uważa się za najokropniejszy, o tyle w Holandii sama wojna nie zmieniła zbyt wiele. Mówiąc wprost – życie w wielu miejscach w Holandii toczyło się dalej tak samo, jak przed wojną. Ba, były nawet miasteczka, gdzie nie uświadczyło się żadnego niemieckiego żołnierza czy urzędnika. Dlaczego zatem ten mecz urósł do wręcz mitycznej rangi dla Holandii?
Po II Wojnie Światowej niemiecka reprezentacja dość szybko weszła na poziom, który pozwolił jej rywalizować na najważniejszych imprezach międzynarodowych. Z kolei między 1950 a 1970 rokiem Holandia w zasadzie w żaden wyjątkowy sposób nie prezentowała się piłkarsko na tle innych nacji, a największym rywalem była reprezentacja Belgii.
Jednak w 1974 roku w końcu nadszedł lepszy czas dla reprezentacji Holandii i tego roku dotarli aż do finału MŚ, gdzie zmierzyć się mieli z Niemcami. Bezsprzecznie dwóch zawodników holenderskich było żywo doświadczonych wojną. Jeden z nich – Willem van Hanegem – jako niemowlę stracił w trakcie wojny swojego ojca oraz 10-letniego brata podczas brytyjskiego nalotu. Inny zawodnik, Ruud Krol, był synem czynnego uczestnika holenderskiego ruchu oporu, również byłego piłkarza – Kukiego Krola. On sam niechętnie opowiadał o swoich przeżyciach wojennych, ale wiadomo na pewno, że w pewnym momencie ukrywał przed niemieckimi żołnierzami 13 Żydów. W trakcie wojny cudem uniknął śmierci, gdy tajna niemiecka policja przyszła po niego do sklepu, który prowadził w Amsterdamie. Kukiego wówczas nie było na miejscu, lecz tego szczęścia nie miał jego przyjaciel, który z kolei należał do komunistycznego ruchu oporu. Pech chciał, że miał przy sobie 3 dowody tożsamości. Nigdy już więcej się nie widzieli. Kuki przeżył wojnę, lecz ten czas na zawsze go zmienił. I w tej atmosferze wychowywany był właśnie Ruud Krol.
D la tych dwóch zawodników finał z 1974 roku był czymś więcej niż zwykłym meczem, a po końcowym gwizdku van Hanegem schodził z boiska ze łzami w oczach. Lecz nadal, cały odbiór rywalizacji z Niemcami nie był dla społeczeństwa holenderskiego czymś szczególnym. Nawet dla wielu piłkarzy również nie miało znaczenia, że byli to Niemcy: Franz Beckenbauer i Johan Cruyff byli przyjaciółmi, a Johnny Rep i Paul Breitner wspólnie oprotestowali zakaz FIFA o wymienia koszulek po meczu (na bankiecie pomeczowym wymienili krawat i kurtkę). Po prostu w końcu piłkarska reprezentacja Holandii zaczęła coś znaczyć pod względem sportowym i tutaj na pewno zmianie uległo podejście do piłki nożnej w kraju. Holendrzy nie spodziewali się pokonać reprezentację Niemiec, ale bycie lepszym od Belgii zupełnie wystarczyło.
Jednakże, rok 1974 był dla dużej części społeczeństwa zbyt bliskim okresem od czasu zakończenia wojny. Wiele osób wciąż nie przetrawiło traumy związanej z tym okresem, było to zbyt trudne i zbyt bolesne. II Wojna Światowa była wciąż w pewnym sensie tematem tabu, a pamiętając o postępującej integracji polityczno-gospodarczej, nikt głośno nie wspominał o niemieckim okupancie. Było to po prostu niewygodne i mogło zakłócić cały proces integracji społecznej, która legitymizowała integrację polityczną.
Dopiero w latach 80-tych II Wojna Światowa przeżyła swój renesans – jakkolwiek absurdalnie to nie brzmi. Zaczęły powstawać pomniki upamiętniające Holocaust, 5 Maja ponownie stał się dość istotnym dniem dla Holendrów i znów zaczęto celebrować dzień wyzwolenia, a w 1985 roku z okazji 40 rocznicy zakończenia konfliktu powstało mnóstwo książek, które w różny sposób opisywało ten czas, jednak zawsze z tym samym mianownikiem – Holender dobry, Niemiec zły. Choć jest to zbyt duże przejaskrawienie, bo Holendrzy zdali się świadomie pomijać aspekt własnej kolaboracji i ciemniejszej strony własnej historii (zresztą – który naród tego nie pomija). Dość powiedzieć, że największy odsetek zabitych Żydów (poza Polską, gdzie rzecz jasna istniały obozy zagłady), był właśnie w Holandii.
Niemniej jednak – klimat w latach 80-tych zbudowany wokół II Wojny Światowej dość skutecznie wpłynął na obraz Niemców w Holandii. Można powiedzieć, że demony zostały uwolnione. I w tej atmosferze został rozegrany mecz w 1988 w ramach Mistrzostw Europy.
Dobro kontra Zło.
N asi idą dziś w bój przeciwko tym ohydnym Niemcom – Voller, Kohler i – o zgrozo! – Matthaus. Oni nie potrafią nic tylko nurkować, nie to co nasi chłopcy! Tak można streścić podejście Holendrów do meczu. Byli gotowi na wojnę. A jak powiedział kiedyś G. Orwell – „sport to wojna minus strzelanie”. Więc nie ma lepszej formy do rewanżu, jak futbol.
Ba, kabareciarz Erik van Muiswinkel napisał nawet na ten temat wiersz:
Adam, Ewa, jabłko?
Hitler, Florence Nightingale?
Nie wiem, jestem agnostykiem
I najlepiej amoralnym.
Dobro i Zło
Spójrz kochanie, spójrz na telewizor:
Pomarańczowy, Gullit, Biały.
Biały, Matthaus, Czarny.
Dla samych Holendrów Niemcy byli personifikacją zła. Holenderscy zawodnicy w oczach swoich kibiców byli zabawni, naturalni, wyjątkowi. Wielu z kibiców nosiło czapki imitujące fryzurę kapitana Ruuda Guulita. Pomarańczowe koszulki z przebijającą bielą i ciekawym jak na tamte czasy wzorem miały bardziej pozytywne skojarzenia. Niemcy w swoich prostych biało-czarnych strojach nie wyróżniali się niczym, nawet twarze takie same, poważne. Tylko numery inne. No i wiadomo – to Niemcy. „Tysiąc lat niemieckiego humoru to najkrótsza książka świata”. Takie postrzeganie niemieckich piłkarzy dodatkowo podburzało negatywne emocje. Obie drużyny były sprowadzone wprost do wizerunku swoich głównych postaci. Guulita i Matthausa. „My jesteśmy jak Guulit, oni są jak Matthaus”.
Oczywiście jest to duże uproszczenie i ma ono wady – wszak Holendrzy na ten moment sami zdawali się zapomnieć, jak bardzo są nietolerancyjni wobec innych nacji – Turków, Marokańczyków czy Surinamczyków (czyli wobec pochodzenia samego Ruuda Gullita). Ale to pasowało, na tamten moment, na tamte 90 minut to zdecydowanie pasowało.
W pewnym sensie, ten mecz stał się swoistą romantyczną metaforą wojny. Rewanżu. Zemsty. Mecz rozgrywany w Hamburgu, więc było to symboliczne odwrócenie inwazji. Odziana w pomarańczowe barwy holenderska armia wjechała samochodami na teren byłego okupanta. I pokonała ich na ich własnym terenie. Popularność zyskała przyśpiewka „Oni przyszli w 1940, my przyszliśmy w 1988”.
Po tym meczu, który stał się swego rodzaju kulminacyjnym momentem w historii społecznej relacji między Holendrami i Niemcami (przynajmniej dla Holendrów), mecze między obiema reprezentacjami nie miały już takiego podłoża historycznego oraz wyczuwalnego napięcia. W ramach Mistrzostw Świata w 1990 roku obie drużyny również ze sobą rywalizowały, jednak nie było już tego swego rodzaju moralnego kontrastu. Nie była to już rywalizacja Dobra ze Złem. Krewki Holender przegrał z Niemcem zasłużenie i wrócił z powrotem do szeregu.
Niemniej jednak – mecz z 1988 roku, który był półfinałem w ramach prestiżowej imprezy oraz fakt, że odbywał się w Niemczech, miał fundamentalne znaczenie dla społeczeństwa holenderskiego. W końcu po latach zyskali możliwość rewanżu. Tuż po wojnie przecież trzeba było się integrować, proces się pogłębił. Nie było mowy o politycznej zemście i otwartym konflikcie interesów gospodarczych między krajami. Ale wraz ze wzrostem znaczenia sportowego piłkarskiej reprezentacji Holandii, rosło napięcie wynikające z chęci odwetu za lata upokorzeń, szczególnie związanych z II Wojną Światową. 21 czerwca 1988 roku stał się dla Holandii piłkarskim… no nie wiem. Grunwaldem? Chyba tak możemy to porównać. Mityczne zwycięstwo. Zrzucili okowy ucisku.
MIESZKO RAJKIEWICZ