Nie tak dawno Piotr Skrobowski w pierwszej części wywiadu dla naszego portalu opowiadał o swojej piłkarskiej karierze (przeczytasz ją tutaj). Dziś pora na dalszy ciąg rozmowy, tym razem dotyczący kulisów przygody z piłką, a także lat 90., w których były piłkarz Wisły Kraków jako prezes wyprowadzał klub na prostą, by następnie oddać go w ręce Tele-Foniki.
Podczas piłkarskiej kariery zwiedził Pan kawał świata. Do dziś krążą legendy o zagranicznych wyjazdach w latach PRL-u, podczas których sportowcy zabierali ze sobą różne towary, wymieniając je lub handlując nimi za granicą. Pan też miał podobne doświadczenia?
Przy okazji zagranicznych wyjazdów każdy chciał jakoś dodatkowo zarobić. Najfajniejsze były wizyty w tych krajach, w których była „wymienność” – do Jugosławii wieźliśmy na przykład kryształy, a przywoziliśmy dżinsy. Później te dżinsy wywoziliśmy do ZSRR, a stamtąd wracaliśmy ze złotem. Można powiedzieć, że była to taka transakcja wiązana. Oczywiście nie było to gigantyczny przemyt, bo przywoziliśmy przykładowo po dwie, trzy obrączki, które następnie sprzedawaliśmy w Polsce. O grubszych sprawach nic mi nie wiadomo.
Zdarzały się jakieś wpadki, zabawne sytuacje związane z tym drobnym handlem?
Pewnego razu, gdy jechaliśmy z Wisłą Kraków na obóz do Jugosławii, jeden z kolegów zameldował się na miejscu zbiórki z wielkimi torbami. Zdumiony kierownik drużyny zapytał go, dlaczego nabrał aż tyle rzeczy, na co ten odpowiedział, że skoro zgrupowanie ma trwać tydzień, to zabrał ze sobą sporo dresów i inne ubrania. Na miejscu okazało się jednak, że w torbach pochowane miał części… wielkiego namiotu, który miał zamiar sprzedać (śmiech). Innym razem celnik, przybijając na granicy pieczątki w naszych paszportach, mocno się zdziwił. Nie sprawdzano wtedy dokumentów indywidualnie, tylko każdy oddawał swój paszport kierownikowi, a ten udawał się z nimi do celnika. No i facet przybijał pieczątki jedna po drugiej, ale nagle zastygł w bezruchu, bo w jednym z paszportów zobaczył zdjęcie… starszej kobiety. W tamtych czasach na jeden paszport, tzw. „książeczkę walutową”, można było wywieźć 10 dolarów. Któryś z piłkarzy wpadł więc na pomysł, jak wywieźć dodatkową „dychę”. Oprócz swojego paszportu, zabrał ze sobą dokument babci i oba oddał kierownikowi przed kontrolą. Celnik był jednak czujny i z niecnego planu kolegi ostatecznie nic nie wyszło (śmiech).
Jeśli chodzi o klimat lat 80., wiele mówi się dziś także o korupcji, która w tamtym czasie panoszyła się w polskiej piłce. Pan na zakończenie sezonu 1981/1982 wziął udział w jednym z najdziwniejszych meczów tamtych lat – spotkaniu Wisły Kraków ze Śląskiem Wrocław.
Z racji tego, że byłem młodym zawodnikiem, tradycyjnie najmniej wiedziałem. Przed meczem najbardziej doświadczeni piłkarze, tacy jak Budka, Kmiecik, Kapka czy Płaszewski, mówią: „Słuchajcie chłopaki, gramy na maksa. Widzewowi zależy na naszym zwycięstwie i proponują nam specjalny bonus za pokonanie Śląska”. Pomyślałem: „Super, zawsze to fajnie dostać dodatkową kasę za wygrany mecz!”. Już na boisku zaczęły się jednak dziać dziwne rzeczy. Po mojej bramce na 1:0 Śląsk dostał rzut karny, ale Tadeusz Pawłowski go nie wykorzystał. Piłkarza z Wrocławia zaczęli nerwowo biegać po boisku i krzyczeć do nas: „Co tu się dzieje? Przecież mecz jest ułożony! Daliśmy wam pieniądze, żebyście odpuścili to spotkanie!”. Żaden z młodych zawodników o tym jednak nie wiedział. Trzymało to w tajemnicy kilku starszych piłkarzy Wisły, którzy, kto wie, być może grali nawet na dwie strony. Doszło do niesamowitego numeru, bo na ten mecz zjechały wszystkie władze wojskowe. Medale za mistrzostwo Polski dla Śląska były już przygotowane, szykowano festyn z okazji zdobycia tytułu, zaproszono orkiestrę… Kiedy objęliśmy prowadzenie, na trybunach zapanowała konsternacja. Po meczu musieliśmy stamtąd uciekać, bo chcieli nas zjeść żywcem za zepsucie Śląskowi całej zabawy. Zresztą nie tylko my musieliśmy się ewakuować, bo wkrótce Wrocław opuścił posądzany o różne rzeczy Tadeusz Pawłowski, który wyjechał za granicę. Dla mnie najważniejsza była moja dobra postawa i fakt, że wygraliśmy mecz. Cała reszta mnie nie interesowała.
Długo musiał Pan czekać na poznanie prawdziwej wersji wydarzeń tamtego dnia?
Nie, bo niedługo po tych wydarzeniach na zgrupowaniu kadry całą historię opowiedział nam Roman Wójcicki. Czuliśmy się trochę nieswojo, że koledzy próbowali nas w jakiś sposób wykręcić z tego meczu.
Z korupcją zetknął się Pan także później, już w latach 90., kiedy jako prezes Wisły Kraków próbował awansować z nią do najwyższej klasy rozgrywkowej.
Wtedy zaczął już działać „Fryzjer”, działacz Amiki Wronki, z którą walczyliśmy o awans. Pod względem sportowym byliśmy absolutnie drużyną, która powinna awansować. W jednej z ostatnich kolejek sezonu 1994/1995 pojechaliśmy do Wrocławia na mecz ze Ślęzą. Rozpoczęło się spotkanie i nagle okazało się, że nie możemy w ogóle wyjść z własnej połowy! Nie dlatego, że tak słabo graliśmy, ale z powodu sędziów, którzy robili wszystko co w ich mocy, żeby wygrali gospodarze. Arbitrzy powiedzieli zresztą naszym piłkarzom: „Przestańcie liczyć na jakiekolwiek zwycięstwo, bo nie macie na to żadnych szans”. Wszystko było tak poukładane, żeby do pierwszej ligi awansowała Amica, a nie Wisła i tak się stało. W kolejnym sezonie mieliśmy już taką punktową przewagę, że nikt nie był nas w stanie dogonić i wtedy udało się uzyskać awans.
Czy rzeczywiście korupcja w latach 90. przybrała formę dużo bardziej zorganizowaną w porównaniu do tego, co działo się jeszcze dekadę wcześniej?
Nigdy sam nie uczestniczyłem w takich transakcjach, ale w latach 80. odbywało się to raczej na zasadzie, że były dwa kluby, które się przyjaźniły i dochodziło do umowy: „Dajcie nam wygrać w tej rundzie, to my damy się pokonać w następnej”. Poza tym, jakie pieniądze wchodziły wtedy w grę? Stosunkowo niewielkie. Dopiero później, w latach nowej Polski, pieniądze zaczęły mieć ogromne znaczenie i można było coś z nimi zrobić. Z tego co czytałem w gazetach, w latach 90. korupcja przybrała dużo większe rozmiary. W Warszawie potrafiło się spotkać kilku ludzi i ustalić z góry wyniki najbliższych pięciu kolejek. Sędzia, który jechał na mecz, wiedział, jaki ma paść wynik i jak ma gwizdać. To wszystko oparte było na jednym wielkim kamuflażu. Później ciężko było uwierzyć w to, kto w tym wszystkim brał udział, kiedy kolejnym osobom stawiano zarzuty…
Mimo tego w latach 90. udało się Panu wyprowadzić Wisłę Kraków na prostą i przekształcić ją w spółkę akcyjną.
To była na pewno moim sukcesem. Jako były piłkarz i, nie ukrywajmy, Wiślak, zareagowałem na apel prezesa Miętty-Mikołajewicza, który nawoływał, by ratować klub. Drużyna spadła do drugiej ligi, atmosfera nie była zbyt dobra, tym bardziej, że działo się to wszystko krótko po haniebnym zakończeniu sezonu 1992/1993 i pamiętnym meczu z Legią Warszawa. Nie było pieniędzy, nie było chętnych do sponsorowania klubu, a Wisła jako klub milicyjny znajdowała się w trudnym położeniu z powodu policyjnych przekształceń. Będąc na wczasach z prezesem jednej z potężniejszych firm budowlanych w Polsce, Ryszardem Ściborowskim, wyszedłem z propozycją przejęcia Wisły. Odpowiedział: „Nie ma problemu. Mam prężnych kolegów, mam udziały w banku – spróbujmy to zrobić”. Doszło więc do utworzenia spółki i każdy – Wisła i inwestorzy – dostali swoje udziały. Ja miałem 3% akcji, więc mogłem w głosowaniu przechylić szalę korzyści na jedną bądź drugą stronę. To był moment, kiedy zaczęliśmy myśleć o poważnej piłce.
Wisła była jednym z pierwszych polskich klubów, który przekształcił się w spółkę akcyjną. Łatwo było działać w takiej właśnie, nowej przecież dla wszystkich, formie?
Trzeba było uważać, żeby pod względem finansowym klub funkcjonował właściwie. Musieliśmy ruszyć w miasto szukać pieniędzy, sponsorów… Niewielu znało wtedy w ogóle takie słowa jak „sponsor” czy „marketing”, a my zaczęliśmy już mówić o tym, że reklamy są konieczne. Sukcesem był więc nie tylko awans z Wisłą do pierwszej ligi, ale też wszystkie przemiany organizacyjne, które zachodziły w klubie.
Wyprowadził Pan klub na prostą, przekształcił go w spółkę akcyjną, a w 1997 roku sprzedał ją Tele-Fonice.
Właścicielom Tele-Foniki należy się ogromny szacunek za to, że od początku zrozumieli ten biznes i w niego weszli. Początkowo było ich trzech, ale później się rozstali i pozostał już tylko prezes Bogusław Cupiał. Gdyby nie Tele-Fonika, nie byłoby sukcesów Wisły w ostatnich latach. Wielka szkoda, że zabrakło tej „kropki nad i” w postaci awansu do Ligi Mistrzów…
Jak Pan myśli, dlaczego nie udało się wejść do piłkarskiego raju?
W prowadzeniu klubu zostało popełnionych za dużo błędów. Źli doradcy, niewłaściwi prezesi… No i brak szczęścia, bo jak inaczej nazwać kilka minut na Cyprze i w Atenach, których zabrakło do awansu? W meczu z Panathinaikosem załatwił nas w dodatku chłopak, który mógł u nas grać!
Mówi Pan o Emmanuelu Olisadebe?
Tak, właśnie o nim. W 1997 roku można go było kupić za śmieszne pieniądze. Przywiózł go do Polski jakiś menadżer ze Śląska, nie pamiętam już jego nazwiska, i chciał jak najszybciej sprzedać. Mówił: „Fajny chłopak, gra w ataku, szybko biega. Może namieszać w polskiej lidze”. Trenerem Wisły był w tamtym czasie Wojciech Łazarek, więc poszedłem do niego zapytać, czy chciałby się mu przyjrzeć. Graliśmy wtedy jakiś sparing i trener kazał mu się przebrać i od razu wybiec na boisku. Wiadomo, że chłop po 48 godzinach podróży nie mógł pokazać niczego wielkiego – parę razy się zerwał, widać było, że ma szybkość, ale Łazarek nie był do niego przekonany. Pozwolił mu zostać jeszcze jeden dzień, ale później przyszedł do mnie i w swoim stylu powiedział, że takich jak Olisadabe to on na drzewa wysyła. Menedżer zabrał więc go na testy do Ruchu Chorzów, gdzie też go nie chcieli i ostatecznie piłkarz wylądował w Polonii Warszawa, gdzie odkrył go Jerzy Engel.
Historia z Emmanuelem Olisadebe miała miejsce już pod koniec pańskiej prezesowskiej przygody z Wisłą Kraków. Po przejęciu klubu przez Tele-Fonikę, po zaledwie trzech miesiącach na stanowisku, postanowił Pan odejść. Dlaczego?
Nie odpowiadała mi liczba doradców, którzy nagle pojawili się w klubie. Uważałem, że albo będę kontynuował rozpoczętą prace ze swoimi ludźmi, z którymi ciągnęliśmy Wisłę bez wielkich pieniędzy, przede wszystkim w oparciu o wychowanków, albo odejdę. Kiedy w klubie pojawiły się ogromne pieniądze, do Wisły przyjeżdżały dwa autobusy piłkarzy i wszystkich kupowano. Każdy chciał przy tym zarobić, bo byliśmy jedynym klubem w Polsce, w którym pojawiła się tak duża kasa. Jeśli ja miałbym zarządzać finansami, to każdą złotówkę traktowałbym jak własną. Tymczasem jak trener Łazarek powiedział, że potrzebuje dwunastu zawodników, to mu ich sprowadzano. Potem okazywało się, że budżet był dziesięciokrotnie większy niż zakładany. Dlatego postanowiłem odejść.
Nie ma Pan poczucia, że coś Pana stracił? Wyprowadził Pan klub na prostą, ale lata największych sukcesów Pana ominęły.
Sam czasem zastanawiam się, czy dobrze zrobiłem, że uniosłem się honorem i ambicją. Może trzeba było skulić ogon i zostać, pozwalając innym, by robili, co chcą? Z drugiej jednak strony, skoro rozpocząłem już jakąś pracę, uważałem, że powinna być kontynuowana. Do czegoś przecież doszedłem, nie było tak, że przyszedłem do klubu bez żadnych zasług i powiedziałem, że od teraz ja tu będę rządził. Być może gdybym pogodził się z tamtą polityką Wisły, popracowałbym jeszcze parę lat, a może wręcz odwrotnie – zostałbym zwolniony? Rotacja na stanowisku prezesa była przecież po moim odejściu dosyć duża.
Ostatnio z pracą pożegnał się kolejny prezes Wisły, Jacek Bednarz. Uważa Pan, że była to dobra decyzja?
Bardzo szanuję Jacka Bednarza jako zawodnika i człowieka. Niestety trafił na bardzo trudny okres w Wiśle. Klub był przyzwyczajony do wielkich sukcesów, co sezon walcząc o najwyższe cele, czym rozpieścił kibiców. Kiedy znalazł się w trudnej sytuacji, nie było łatwo nim zarządzać. Poza tym, powiedzmy sobie szczerze, historia kariery Jacka Bednarza nie podobała się w Krakowie wielu ludziom. Grał w Ruchu Chorzów, później w Legii Warszawa, a nie są to kluby, z którymi Wisła sympatyzuje. W wielu gestach pokazał potem swoją niechęć wobec kibiców. Trzeba powiedzieć sobie jasno, że w dzisiejszych czasach fani są znaczącą częścią futbolowego biznesu. Nie chodzi nawet o finanse, bo który zawodnik lubi grać przy pustych trybunach? Ja nie znam żadnego. Ten konflikt doszedł już do takiego momentu, że musiało to wszystko pęknąć. Ktoś powinien wcześniej pomyśleć, czy Jacek Bednarz będzie na tym stanowisku akceptowany. Moim zdaniem już od początku nie był.
Jak Pan wspomniał, Wisła przeżywa teraz słabszy okres w swojej historii. Uważa Pan, że sposobem na odzyskanie silnej sportowej pozycji może być postawienie na młodzież, tak jak działo się to za pańskich czasów?
To na pewno jedno z rozwiązań. Juniorzy Wisły zdobyli niedawno mistrzostwo Polski, więc trzeba dać im szansę. Nie będzie oczywiście tak, że od razu trzech młodych zawodników wskoczy do pierwszego składu, ale jeśli jeden będzie grał w wyjściowej jedenastce, a drugi czy trzeci wchodził w trakcie meczu, wkrótce na pewno staną się przydatnymi piłkarzami. Nie brnąłbym ponownie w armię zaciężną i wymienianie składu, bo to nie ma sensu. Nie wiem, czy zbawią nas kolejni piłkarze pokroju sprowadzonego niedawno Guzmicsa, szczególnie po tym, co Węgier pokazał w derbach Krakowa…
Rozmawiał Piotr Stokłosa