O statnie mecze w europejskich pucharach dobitnie udowodniły, że piłka nożna jest sportem kosmicznym. To dyscyplina absolutnie szalona. Zdarzają się wprawdzie mecze, podczas oglądania których trzeba podpierać powieki zapałkami, ale po latach najmocniej pamięta się wielkie spektakle, na których nie sposób zasnąć. Do tej drugiej kategorii należał mecz rozegrany w sezonie 2009/10 w ramach rozgrywek ligi francuskiej, kiedy Olympique Lyon mierzył się z Olympique Marsylia.
Pierwsza połowa
8 listopada 2009 roku doszło do jednego z najwspanialszych meczów w historii ligi francuskiej, a może nawet w ogóle w annałach futbolu. Na Stade Gerland gospodarze byli szczególnie zmotywowani, by odnieść zwycięstwo, wygrana bowiem dawała im awans na pierwsze miejsce w tabeli Ligue 1.
Marsylczycy nie mogli odpuścić, gdyż mecz z OL był dla nich jednym z kroków do powrotu na krajowy szczyt. Szalony spektakl od mocnego uderzenia zaczęli gospodarze. Już w 3. minucie bramkę zdobył Miralem Pjanić. Podopieczni Didiera Deschampsa, który niecałą dekadę później osiągnie z reprezentacją Francji największy trenerski sukces, wyrównali już po ośmiu minutach za sprawą Souleymane Diawary. Remis nie widniał na tablicy wyników długo, gdyż celnym strzałem głową popisał się Sidney Govou i zespół z Lyonu znowu prowadził.
To wszystko wydarzyło się w ciągu pierwszego kwadransa. W takich sytuacjach komentatorzy zazwyczaj cytują Alfreda Hitchcocka, który twierdził, że wielki spektakl zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie. Tak było tego listopadowego wieczora na ówczesnej arenie OL. Po piłkarskim trzęsieniu ziemi poziom emocji miał dopiero wzrastać.
I tak tuż przed przerwą marsylczycy zdołali po raz kolejny wyrównać. Stało się tak za sprawą fatalnego błędu Hugo Llorisa. Bramkarz, który teraz przygotowuje się wspólnie z kolegami z Tottenhamu do boju przeciwko Liverpoolowi w finale Ligi Mistrzów, wówczas strzegł bramki OL. Strzałem z ponad 25 metrów pokonał go Benoit Cheyrou.
Druga połowa
Druga odsłona tego pamiętnego widowiska zaczęła się wyśmienicie dla OM. Już trzy minuty po wznowieniu rywalizacji Bakari Kone dał prowadzenie ekipie gości. Owo prowadzenie zrobiło się jeszcze okazalsze, gdy do siatki trafił Brandao. Do końca pozostawało 11 minut. Wydawało się, że to, co najbardziej emocjonujące już za nami. Że Marsylia nie może wypuścić zwycięstwa.
Ale wszyscy ci, którzy są rozkochani w piłce nożnej, wiedzą doskonale, że to jedna z najdziwniejszych i najbardziej niezrozumiałych rzeczy na świecie. Dwa gole przewagi, nawet wówczas, gdy zegar odmierza ostatnie minuty, to żadna zaliczka, a nawet, cytując klasyka, niebezpieczny wynik. Piłkarze OM tego dnia przekonali się o tym bardzo boleśnie.
Lisandro Lopez zdobył dwie bramki w ciągu trzech minut. Najpierw trafił z akcji, a następnie wykorzystał rzut karny.
W takiej chwili zawodnicy OM mogli poczuć, jak pod ich stopami zapada się murawa. To jednak nie był koniec ich kilkuminutowego koszmaru. Kolejny cios zadał Michel Bastos. Zegar na szalejącym z radości Stade Gerland pokazywał 90. minutę.
Tego wieczora na boisko wyszli prawdziwi wojownicy, których nic nie miało prawa załamać. Goście zatem nie stracili wiary i uratowali remis. Jak na tak szalony mecz przystało, wszystko musiało zakończyć się z przytupem. W trzeciej z doliczonych minut piłkę do swojej bramki skierował Jeremy Toulalan. Po końcowym gwizdku wynik brzmiał 5:5.
W takich sytuacjach z ust komentatorów znów płyną słowa o słynnym reżyserze. Tym razem jednak bądźmy poważni. Ktoś, kto wymyśla takie zwroty akcji, jak w filmach „Psychoza” czy „Okno na podwórze”, nie miałby problemów z wymyśleniem scenariusza meczu piłkarskiego. Nawet tak wielkiego, jak ten.
Pomeczowe echa
O meczu długo mówiło się na całym świecie. Waga spotkania nie była wprawdzie tak wielka, jak ostatnie półfinały Ligi Mistrzów. Ligue 1 nie gromadzi przed telewizorami takiej rzeszy piłkarskich fanów jak rozgrywki Champions League. Ale spotkanie OL z OM zapisało się w historii naszej ukochanej dyscypliny złotymi zgłoskami.
Kiedy niemal w ostatniej chwili strzeliliśmy piątego gola, myśleliśmy, że to już koniec. Ale, żeby było jasne, jesteśmy zadowoleni z remisu, bowiem odrobienie dwubramkowej straty w ostatnich dziesięciu minutach, to trudna rzecz. Wynik 5:5 był sprawiedliwy. To była świetna rozrywka. Ważne jest, aby mecze piłkarskie były czasem trochę szalone. – powiedział ówczesny zawodnik OL, Kim Kallstrom.
Wspomniany już Deschamps, nawet przy dwubramkowym prowadzeniu, nie myślał o tym, że mecz został rozstrzygnięty:
Kiedy Lyon zdobył trzecią bramkę, poczułem, że mogą wyrównać. Byliśmy zbyt bierni. Straciliśmy dwa punkty. Prowadząc 4:2 na dziesięć minut przed końcem, musimy umieć to obronić – powiedział ówczesny szkoleniowiec OM.
Wulkan emocji
W Polsce przypominany dziś mecz pokazywany był w dwóch stacjach. Prawa do ligi francuskiej miały bowiem dwie telewizje – Canal + oraz nieistniejący już Orange Sport. W pierwszym kanale tę epicką rywalizację komentował Rafał Dębiński. Gdy zapytano go o najlepszy mecz, jaki miał okazję relacjonować, odpowiedział:
Listopad 2009. Lyon – Marsylia 5:5! 5 goli w ostatnim kwadransie! Końcówkę komentowałem w „dziupli” na stojąco. Ależ to były emocje!
W „pomarańczowej” stacji za mikrofonem zasiadł Mateusz Święcicki. On też odpowiadając na podobne pytanie, nie miał wątpliwości:
Olympique Lyon vs Olympique Marsylia w 2009 roku. Skończyło się 5:5. Odleciałem na inną planetę.
Kibice zobaczyli dziesięć goli (po raz pierwszy na boiskach ligi francuskiej od 1984 roku, kiedy Metz rozbiło Nimes 7:3), chociaż sytuacji dla obu drużyn było tyle, że spokojnie mogli oklaskiwać nawet dwadzieścia bramek. W tym dniu, podczas tych magicznych dwóch godzin, nic nie było logiczne. Rządził radosny, ofensywny futbol. Nikt, kto zasiadł na trybunach stadionu w Lyonie, nie zapomni tego wydarzenia.
Sezon przyniósł, jak na razie ostatnie, mistrzostwo dla Olympique Marsylia. Drużyna z Lyonu zajęła natomiast drugie miejsce w tabeli. Był to zatem mecz dwóch najlepszych wówczas drużyn we Francji. Ci, którzy mieli okazję go oglądać, nigdy nie wypuszczą tego starcia z bazy swoich piłkarskich wspomnień.
GRZEGORZ ZIMNY