Trzeci strzelec wszech czasów polskiej ekstraklasy to zdecydowanie postać, która zasługuje na książkę. Zwłaszcza że jest poza tym bardzo ciekawym człowiekiem, a jego kariera miała dość nietypowy przebieg. W październiku 2020 r. w serii Biblioteka Przeglądu Sportowego ukazał się wywiad-rzeka z Tomaszem Frankowskim. „Franek” odpowiadał na pytania Piotra Wołosika, dziennikarza „Przeglądu Sportowego”, a zarazem swojego kolegi od dzieciństwa.
Kiedy „Łowca Bramek” wyjeżdżał w 1993 r. z Polski, był piłkarzem zupełnie anonimowym. Spędził we Francji pięć lat (z dwumiesięczną przerwą na pobyt w Japonii, gdzie trenował go Arsene Wenger) i mimo że piłkarsko specjalnie się nie wybił, to przynajmniej poznał świetnie język francuski, co teraz procentuje w pracy posła do Parlamentu Europejskiego. Wszedł jak burza do Wisły Kraków, gdzie hurtowo strzelał gole. Pod Wawelem miał lepsze i gorsze okresy, a odszedł w 2005 r. po kolejnej nieudanej próbie awansu do Ligi Mistrzów.
Druga przygoda za granicą zaczęła się bardzo dobrze w hiszpańskim Elche, ale potem były złe decyzje, sportowy zjazd i w końcu złota jesień piłkarskiej kariery w rodzinnym Białymstoku. Jeśli do tego dodamy przygodę reprezentacyjną, gdzie „Franka” ominęły wszystkie wielkie turnieje (przynajmniej w roli piłkarza), to mamy materiał na świetną książkę. A jak to faktycznie wyszło?
Piotr Wołosik pracuje w „Przeglądzie Sportowym” od 2008 roku, wcześniej był w dziale sportowym „Faktu”. W 2016 r. razem z Łukaszem Olkowiczem napisał książkę „Lewy. Jak został królem”. Opowieść o tym, jak najlepszy obecnie piłkarz na świecie doszedł do miejsca, w którym znajdował się w 2016 r. (a był już wówczas gwiazdą Bayernu) została napisana bez współpracy z głównym bohaterem. W przypadku Tomasza Frankowskiego takiej współpracy nie mogło zabraknąć – autor chodził z „Frankiem” do podstawówki w Białymstoku (potem w liceum zetknął się z Markiem Citko – wciąż nie mamy biografii tego piłkarza…), a ich przyjaźń trwa do dzisiaj.
Zazwyczaj nie czytam innych recenzji książki, którą sam biorę na warsztat (aby się nie sugerować), ale tym razem przeczytałem tekst Piotra Stokłosy na jego blogu „Książki Sportowe”. Autor tej recenzji zadaje pytanie, czy przyjaźń bohatera z dziennikarzem jest bardziej wadą czy zaletą? Na pewno Tomasz Frankowski zaufanemu człowiekowi mógł powiedzieć wiele więcej, niż przypadkowemu dziennikarzowi, który chciałby o nim pisać książkę. Z drugiej strony sympatia dla „Franka” mogła powstrzymać Piotra Wołosika przed drążeniem niewygodnych tematów.
Zgadzam się z wątpliwościami Piotra Stokłosy, natomiast – występując trochę w roli adwokata Frankowskiego i Wołosika – autorzy bronią się formą narracji. Gdyby była to tradycyjna biografia, warto byłoby skonfrontować pewnie historie z drugą stroną. Ot, choćby taką:
Dwa lata później na nasze zgrupowanie o Osieczanach pod Myślenicami przyjechał Atlas z drugim dziennikarzem – Adamem Godlewskim. Dopytywali między innymi o ten mecz z Amicą. Nasza luźna godzinna rozmowa, choć nie był to żaden wywiad, słowo w słowo została opisana tygodniku „Piłka Nożna”. W tak rewelacyjną pamięć dziennikarzy trudno było uwierzyć. Wtedy domyśliliśmy się, że autor reportażu, wspomniany Godlewski, miał prawdopodobnie w kieszeni włączony dyktafon.
Przypomnieliśmy sobie, że podobna historia zdarzyła się także podczas któregoś z naszych zgrupowań na Cyprze. Adam przeprowadził rozmowę z naszym fizjologiem Ryszardem Szulem. Szul, wykształcony człowiek, wplatał w rozmowie specjalistyczne słownictwo z fizjologii. Zdziwił się mocno, gdy dziennikarz, który nie nagrywał rozmowy, użył w artykule dokładnych cytatów, zapamiętał co do joty dość skomplikowane określenia medyczne, których wyjawiać w wywiadzie nie miałby zamiaru. Nagrywanie „spod pachy” nie bardzo nam się podobało. Myślę, że jeśli dziś Adam to przeczyta, też poczuje zażenowanie. (s. 114)
Niezbyt dobrze wypada tu Adam Godlewski; aż chciałoby się go zapytać o tę sytuację. Być może jego wersja trochę by to wszystko tłumaczyła, ale właśnie forma wywiadu-rzeki pozwala na unikanie konfrontowania informacji – Tomasz Frankowski po prostu opowiada swoją historię, nie ma miejsca na inne opinie. Nie jest to zarzut z mojej strony, a stwierdzenie faktu; mamy wersję Tomasza Frankowskiego, a „oskarżeni” przez niego będą mogli się bronić gdzie indziej.
Podobnie jest ze słynnym brakiem powołania na mundial w 2006 roku, od którego zresztą zaczyna się książka – sporo jest oskarżeń, pojawia się „wątek menedżerski”, dostaje się trochę Radosławowi Osuchowi. Przy okazji innej wielkiej imprezy, Euro 2012 (moim skromnym zdaniem Tomasz Frankowski powinien tam być jako zawodnik, ale w książce nie widać jakiegoś wielkiego żalu z tego powodu, a na pewno mniejszy niż w 2006 r.), znowu Tomasz Frankowski wbija szpileczkę. I to nie w byle kogo, bo w samego Roberta Lewandowskiego:
Robert Lewandowski narzekał na szkoleniowy niedowład w szatni w przerwie meczu z Grecją. Zamiast dyskusji i pomysłów, co zmienić, gdy nie idzie, w przebieralni panowała cisza…
Byliśmy w tej samej szatni i dokładnie pamiętam burzę mózgów, zaś hałas był taki jak na stołecznym bazarze Różyckiego w czasach jego rozkwitu. Dopiero po dwóch, trzech minutach Franz uciszył towarzystwo i podjął suwerenne decyzje. (s. 220)
Możemy znowu zastanawiać się, co by na to opowiedział „Lewy”? Wiadomo, że Tomasz Frankowski zawsze dobrze dogadywał się z Franciszkiem Smudą i być może chciał trochę stanąć w obronie swojego trenera… Zawsze mamy słowo przeciwko słowu, ale raz jeszcze podkreślę – autorzy wybrali formę wywiadu-rzeki, więc siłą rzeczy narrator może być tylko jeden.
Piotr Stokłosa żałował jeszcze, że za mało został wyeksplorowany wątek Arsene’a Wengera, w końcu jednego z najbardziej znanych trenerów w historii piłki nożnej. Wydaje mi się, że być może „Franek” po prostu nie miał zbyt wiele do powiedzenia na ten temat, bo ich współpraca była krótka, zresztą cała japońska przygoda była dość dziwaczna:
Za zwycięstwo dostawaliśmy 2,5 tysiąca dolarów premii na głowę. A że byłem tylko półtora miesiąca, więc za wiele ich nie ugrałem. Naprawdę do dziś nie wiem, czy grałem w… lidze japońskiej. Wyczytałem, że latem rozgrywają tam Puchar Ligi. System rozgrywek ligowych i pucharowych był tak zawiły, że nawet nie brałem się za rozgryzanie tego. Japońscy kibice potrafili docenić wysiłek, nawet gdy ich ulubieńcy przegrali. W meczu z Verdy Kawasaki przeważaliśmy, a rywale wbili nam trzy gole. Mimo to po meczu dostaliśmy potężną owację. Nigdy później w żadnej lidze nie doświadczyłem braw po porażce 0:3 u siebie. (s. 79)
Zgadzam się, że wątków do wyeksplorowania mogłoby być pewnie dużo więcej (w sumie mało jest też o wielkich bojach pucharowych Wisły pod wodzą Henryka Kasperczaka, ale „Franek” leczył wtedy kontuzję, był trochę obok), ale też książka nie mogła mieć 1000 stron. Generalnie jest to bardzo przyjemna lektura i po jej przeczytaniu utwierdzam się w przekonaniu, że Tomasz Frankowski to po prostu bardzo fajny człowiek.
„Franek. Prawdziwa historia Łowcy Bramek” to wywiad-rzeka, gdzie były piłkarz opowiada swoją historię, wiele spornych kwestii przedstawia ze swojego punktu widzenia. Bardzo budujące też to, że ta opowieść ma happy end. Nie jest to kolejny „Zasypany” czy „Przegrany”, tylko mamy przykład piłkarza, dla którego zawieszenie butów na kołku nie było końcem świata. Frankowski to inteligentny człowiek, który świetnie odnalazł się w biznesie, a potem także w polityce. Jeśli weźmiemy pod uwagę ten walor edukacyjny, to warto polecać tę książkę innym piłkarzom.
Mimo ogólnego pozytywnego przesłania, znajdziemy też w opowieści „Franka” kilka zadr. Największa to z pewnością brak powołania na MŚ 2006 czy w ogóle brak udziału z reprezentacją w wielkiej imprezie. Trzeba też przyznać, co robi zresztą też sam bohater, że w sumie nie wyszło mu za granicą. Pierwszy raz wyjechał jako człowiek bardzo młody, być może jeszcze niegotowy. Na drugi podbój zachodu zdecydował się po trzydziestce, dokuczały mu kontuzje, kilka decyzji było nietrafionych. Nie jest to też więc tylko i wyłącznie sielanka, a opowieść posiadająca blaski i cienie.
Tomasz Frankowski to postać, o której chciałoby się pisać i rozmawiać dużo. Pamiętam, jak mój kolega z gimnazjum wysłał do niego listowną prośbę o autograf, a „Franek” odesłał aż kilka kartek z podpisem. Jedną z nich ten kolega (obecnie ceniony dziennikarz sportowy) dał mi w prezencie, mam ją do dzisiaj – wielki szacunek, że Frankowski nie zlekceważył takiej korespondencji. Pamiętam jego śmieszny wywiad z Supernova TV (jeśli ktoś nie kojarzy – odsyłam na YT), albo jak po meczu w deszczu i chłodzie szczerze powiedział dziennikarzowi, że teraz czas na piwko. Po prostu taki „swój chłop”, którego można podziwiać na boisku i miło z nim spędzać czas poza boiskiem. Można też się nie zgadzać, bo z jednej strony „Franek” miał lekki żal do Wengera, że ten nie wziął go do Anglii, tłumacząc to jego słabymi warunkami fizycznymi, ale potem „Franek” sam przyznał, że w Championship grano futbol, który mu nie odpowiadał.
Nie przedłużając już zbytnio – mnie się książka Tomasza Frankowskiego i Piotra Wołosika bardzo spodobała, przeczytałem ją z przyjemnością. Może jest trochę przesłodzona, parę osób miałoby zupełnie inne spojrzenie na pewne sprawy, ale przede wszystkim jest to portret (właściwie autoportret) bardzo ciekawego piłkarza, który chyba jednak faktycznie miał dużo pecha podczas swojej kariery. Zdecydowanie warto poznać jego historię i zarazem historię polskiej piłki nożnej w czasach przełomu wieków.
NASZA OCENA: 8/10
Książka „Franek. Prawdziwa historia Łowcy Bramek” jest napisana przyjemnym stylem, jest to właściwie rozmowa dwóch kumpli. Pewnie nie znajdziemy tam wszystkich informacji, które chcielibyśmy poznać, ale jest to po prostu historia z perspektywy jej głównego bohatera. Nic nie stoi nie przeszkodzie, aby ta książka zachęciła jakiegoś autora do napisania pogłębionej biografii „Łowcy Bramek”, gdzie będzie można także zapytać innych o sporne sytuacje. Zdecydowanie polecam, bo historię Tomasza Frankowskiego trzeba poznać.
BARTOSZ BOLESŁAWSKI
Nasz partner Sendsport przygotował dla Was zniżki! Książka Franek. Prawdziwa historia Łowcy Bramek oraz wiele innych tytułów taniej o co najmniej 10%.