W jakim stopniu można wycenić miłość do klubu? Ile jesteś w stanie poświęcić dla przyszłości swojej ukochanej drużyny? W połowie lat 70. kibice Schalke mieli szansę, by odpowiedzieć na te pytania. I to dosłownie.
W sezonie 1973/74 furorę w drugoligowym SG Wattenscheid robił Hans „Hannes” Bongartz. Szczupły pomocnik, który dorobił się ksywki „Szparagowy Tarzan”, poprowadził swój klub do baraży o Bundesligę. Wprawdzie do niej nie awansował, ale na brak ofert z pierwszej ligi nie mógł narzekać. Parol zagiął na niego inny klub z Zagłębia Ruhry – Schalke. Szkopuł w tym, że „Die Knappen” nie było stać na transfer. Wattenscheid żądało blisko miliona marek. Na szczęście za losy Schalke odpowiadał wówczas niezwykle charyzmatyczny i legendarny prezydent Oscar Siebert. Aby spełnić życzenia fanów, którzy domagali się zakontraktowania niezwykle utalentowanego 23-latka, wpadł na pomysł… crowdfundingu. Istotnie wyprzedził swoje czasy.
Marka Bongartza
Uznał, że kibice powinni pomóc w sfinansowaniu swojej nowej gwiazdy poprzez tymczasowe podniesienie cen biletów. W pierwszej połowie sezonu 1974/75 na Parkstadion fani musieli płacić sześć marek zamiast pięciu za miejsca stojące, a za siedzące płacili dwie marki więcej. Siebert nazwał to „Bongartz Mark” (dosłownie „Marka Bongartza”). Sympatycy Schalke nie mieli nic przeciwko. Wiedzieli, w co inwestują. Ba, kiedy Bongartz na swój pierwszy trening przyjechał nie porsche, jak to u gwiazd się zdarzało, a starym garbusem to wśród fanów podniosły się głosy uznania:
– Ceni nasze pieniądze.
Przez cztery lata, jakie spędził w Gelsenkirchen, podbił ich serca. W jednym z wywiadów powiedział:
– Kiedy idę przez Gelsenkirchen ludzie, przeważnie starsi, rozmawiają ze mną i mówią, że daliby mi jeszcze ze dwie marki.
Pomysł z finansowaniem transferu spodobał się Siebertowi tak bardzo, że już niedługo później zapragnął go powtórzyć. Bo skoro udało się raz to, czemu miałoby się nie udać i drugi raz?
Zabierzcie swoje córki z ulicy
Oscar Siebert w lecie 1974 roku pilnie obserwował odbywające się na niemieckich boiskach Mistrzostwa Świata, a zwłaszcza reprezentację Brazylii. Furorę robił Francisco das Chagas Marinho. Obrońca z ogromnym ofensywnym zapałem nie był może najlepszym piłkarzem swojej drużyny, ale wyglądem wzbudzał zachwyt i został najbardziej zapamiętany. A już w Niemczech wszystkim po prostu odbiła palma na jego punkcie. Ze swoimi charakterystycznie pokręconymi blond włosami bardzo mocno się wyróżniał na tle swoich kolegów. Nazywano go zresztą z tego powodu „Wiedźmą”. Jego image i potencjalny gwiazdorski potencjał szybko dostrzeżono w RFN. Młodzież emocjonowała się młodym buntownikiem, a większość chłopaków chciała nosić podobną fryzurę. Dziennik „Bild” poświęcił mu nawet okładkę, pisząc:
„Matki, zabierzcie swoje córki z ulicy, bo w mieście jest blond diabeł!”.
Chytry plan
Prezydent Schalke na niego zachorował. Marinho mógł być pierwszą zagraniczną supergwiazdą w Bundeslidze – na długo przed Kevinem Keeganem w HSV. Od samego początku transfer Brazylijczyka był fanaberią i mokrym snem Sieberta. Chciał, żeby klub wreszcie stał się kosmopolityczny i ze swoją rozpoznawalnością wyszedł daleko poza Zagłębie Ruhry. Marinho nadawał się to tego idealnie. Prezydent nie liczył się w ogóle ze zdaniem swojego trenera Ivicy Horvata, ktory wielokrotnie powtarzał, że do składu potrzebuje napastników, bo dobrych obrońców już ma.
Jak grochem o ścianę. Sam transfer wbrew trenerowi to jedno, ale w grę znowu wchodziły kosmiczne jak dla Schalke pieniądze. Brazylijczyk miał kosztować niecałe 1,5 miliona marek a dodatkowo dostać do ręki 240 tysięcy. Kwota wówczas niewyobrażalna. Wprawdzie zarząd klubu powoływał się na zagrożoną atmosferę i hierarchię w drużynie i kategorycznie był przeciwko to ostateczną decyzję znowu mieli podjąć sami kibice Schalke – tym razem w spektakularnym głosowaniu. Siebert zaprosił Brazylijczyka do Gelsenkirchen w marcu 1975 roku by przy okazji zobaczył mecz Schalke z Bayernem Monachium. Miał chytry plan, o którym zarząd dowiedział się w ostatniej chwili. Przed spotkaniem Marinho zaprezentował się publiczności, odbierając na murawie nagrodę magazynu „Bravo” – Srebrnego Otto, plebiscytu popularności, w którym wyprzedził nawet samego Franza Beckenbauera. Ale trybun nie podbił. Fanom nie przypadł do gustu jego jeansowy garnitur w kolorze wina i podszyte futerkiem rękawiczki.
Zaginione głosy
Siebert doskonale wiedział, że koszty transferu Brazylijczyka byłyby dla klubu ogromnym nie do pogodzenia obciążeniem. Dlatego każdy kibic obecny na meczu otrzymał kartkę do głosowania, na której miał zaznaczyć swoje stanowisko wobec samego transferu i czy jest ewentualnie gotowy płacić wyższe kwoty za wstęp, by sfinansować transakcję, dopóki nie uzbiera pełnej sumy za transfer. Karteczek rozdano blisko 73 tysiące, a wokół trybun przygotowano trzydzieści specjalnych drewnianych urn. Następnego dnia miało dojść do liczenia głosów, ale okazało się, że wszystkie urny są… puste. Ostało się jedynie kartonowe pudełko z 450 głosami.
Prezydent Siebert założył, że to sprawka śmieciarzy, którzy nie wiedząc o całej akcji, po prostu wywieźli makulaturę. Inna teoria głosi, że grupa przeciwników kosztownego transferu kazała „zniknąć” kontenerom, aby uniemożliwić transakcję. W panice pojechał wraz z kilkoma obserwatorami do najbliższego wysypiska, ale na próżno. Karty przepadły na zawsze. Niezrażony zabrał się jednak do liczenia cudownie ocalonych głosów – mimo wyjątkowo małej próby. 75% było za transferem, ale jednocześnie aż 60% było przeciwko wyższym opłatom.
Gorzka odmowa
Transfer i tak upadł, bo koniec końców ostateczne słowo w sprawach wydatków powyżej 50 tysięcy marek miała teraz tzw. Rada Dyrektorska, a ta jasno odrzuciła pomysł. Jej przewodniczący Karl-Heinz Lange argumentował odmowę tym iż klub musi promować pracę z własną młodzieżą, która powinna mieć zdecydowane pierwszeństwo nad spektakularnymi, ale wątpliwymi transferami z Ameryki Południowej. W telewizyjnym wywiadzie Siebert z trudem ukrywał rozczarowanie, gdy w poetyckich słowach powiedział:
– Tym razem utknąłem na Księżycu.
Niedoszła przygoda Marinho z Schalke dobiegła końca i Brazylijczyk wrócił do kraju. Dla samego Brazylijczyka decyzja prawdopodobnie i tak nie była najgorsza, ponieważ jego niemiecki przyjaciel, który w tamtym czasie tłumaczył i odpowiadał na listy od fanów z Europy, wyjaśniał:
– Francisco powinien zostać w Brazylii, ponieważ w Europie nie wytrzymałby czterech miesięcy. Tak bardzo tęskniłby za domem.
Ósma liga zamiast Bundesligi
Kariera Marinho, a zwłaszcza jego życie prywatne nie ułożyło się tak, jak można było zakładać jeszcze w połowie lat 70. W Brazylii próbował potem swoich sił w śpiewie i aktorstwie. Wyjechał także do Stanów Zjednoczonych, gdzie grał z Franzem Beckenbauerem i Gerdem Muellerem. Dość powiedzieć, że gdy jakiś czas przed mundialem w 2014 roku odwiedził go Lutz Pfannenstiel to Brazylijczyk chciał mu sprzedać koszulkę z meczu przeciwko NRD, bo potrzebował pieniędzy na alkohol. Nie dziwi więc specjalnie fakt, że szukając źródła zarobku, wylądował w 1987 roku w… Augsburgu.
Tak, co nie udało się ponad dekadę wcześniej Schalke udało się BC Arlekin. Nigdy o nim nie słyszeliście? Lata przed powstaniem projektu RB Lipsk, w Augsburgu bogaty właściciel sieci salonów gier Peter Eiba wpadł na pomysł, by poprowadzić klub piłkarski z samego dołu aż na szczyt. Zarejestrował stowarzyszenie Augsburger Verein Forest Haunstetten i nazwał klub po swojej firmie B.C. Harlekin 1985. Miał plan, by sprowadzić przebrzmiałe gwiazdy o wciąż znanych nazwiskach (chciał nawet sprowadzić Pele i liczył, że uda mu się go przekonać wyjątkowym prezentem… zegarem z kukułką).
Co ciekawe była to pierwsza poważna praca Armina Veha. Ten ciekawy, ale jednocześnie mocno kuriozalny projekt dość szybko upadł, ale to już historia na inną okazję.. Marinho pod koniec życia mieszkał w swoim rodzinnym mieście Natal. Ludzie go uwielbiali, ale nikt nie pomógł mu wyjść z nałogu. Dalej był dumny ze swojego udziału w mundialu i że był jedynym piłkarzem z Natal, jaki zagrał na Mistrzostwach Świata. To wszystko, co mu pozostało. Zmarł niecałe dwa tygodnie przed pierwszym meczem Pucharu Świata rozegranym w Natal w wieku zaledwie 62 lat.
MACIEJ IWANOW