Zapraszamy do kolejnego materiału opisującego konkretny rok polskiej reprezentacji. Wcześniej przypomnieliśmy nasz pierwszy międzypaństwowy mecz, a także pierwsze spotkanie, które odbyło się na naszej ziemi oraz wyjazdowe sukcesy (1922), a ostatnio czytaliście o roku 1923, gdzie nieco spadła moda na reprezentację z powodu braku zwycięstw na własnych boiskach. Dziś opiszę dla was rok 1924 i kilka solidnych klęsk.
- Szwecja – Polska 5:1
- Węgry – Polska 5:0
- Polska – USA 2:3
- Polska – Turcja 2:0
- Polska – Finlandia 1:0
- Węgry – Polska 4:0
Początkowe lata po odzyskaniu niepodległości były dla Polaków burzliwe, a rok 1924 zapisał się w historii głównie za sprawą reformy walutowej, która była następstwem walki z hiperinflacją wyniszczającą nasz kraj. W efekcie powstał Bank Polski i ustanowiono Złotego Polskiego oficjalną walutą narodową. Wydarzenia na świecie były równie ciekawe – Adolf Hitler został skazany za organizację puczu monachijskiego i trafił do więzienia. Coraz większa liczba państw zaczęła oficjalnie uznawać Związek Radziecki, a po śmierci i pochowaniu Lenina, Józef Stalin rozpoczął walkę o władzę.
Jeśli chodzi o sport, to tego roku odbyły się I Zimowe, a także VIII Letnie Igrzyska Olimpijskie. Dla Polski były one szczególne – po raz pierwszy wzięliśmy w nich udział, konkretnie 81 sportowców. Pomimo szalejącego kryzysu gospodarczego, udało się zorganizować społeczną zbiórkę pieniędzy, która pozwoliła naszym reprezentantom na występ w stolicy Francji. Była tam też kadra piłki nożnej. Ale o tym jak do tego doszło, i jak zaprezentowali się nasi piłkarze pisaliśmy już osobno na naszym portalu. Wszystkiego dowiecie się z artykułu Bartka Dwernickiego.
Jedziemy do Francji
Reprezentacja przymierzała się do udziału w olimpiadzie już cztery lata wcześniej, ale wybuchła wojna polsko-bolszewicka. Nie było więc wątpliwości, że kolejna olimpiada musi się koniecznie odbyć z udziałem Polaków. Wszystkie rozgrywane do tej pory mecze były podporządkowane temu celowi i oficjalne potwierdzenie zgłoszenia nas do igrzysk było jedynie formalnością. Przygotowaniom zostały podporządkowane rozgrywki krajowe. „Komisja trzech” miała komfort działania, a ostatecznym sprawdzianem przed igrzyskami był wyjazd do Szwecji. Tym razem sztokholmski stadion nie okazał się dla nas szczęśliwy. Polakom nie udało się powtórzyć sukcesu sprzed dwóch lat, kiedy to wygrali swój pierwszy mecz w historii właśnie z tym przeciwnikiem. Tym razem Szwedzi dali naszej drużynie lekcję futbolu, pokonując ją 5:1. Już w 11. minucie Mieczysław wiśniewski został nieczysto potraktowany i na bramce zmienił go Emil Görlitz. Wokół meczu pojawiło się trochę kontrowersji, zwłaszcza wobec sędziego, który podobno mocno faworyzował gospodarzy, niemniej jednak… to są aż cztery bramki przewagi.
Tydzień później zawodnicy byli już we Francji, gdzie w pierwszej rundzie IO mieli zmierzyć się z Węgrami. Madziarowie po raz kolejny udowodnili swoją wyższość i to punktując naszych rodaków aż 5:0. Co ciekawe, wysoka porażka nie oddawała rzeczywistego obrazu gry, a nastroje w polskiej ekipie były bardzo dobre. Przedmeczowe napięcie i zdenerwowanie ustąpiło po pierwszym gwizdku. Otwarta gra Polaków była chwalona przez kibiców innych nacji. Niestety to wynik poszedł w świat. Nasi oprawcy odpadli niedługo później, gdyż w kolejnym meczu ulegli Egipcjanom. Igrzyska ostatecznie wygrał Urugwaj, który w finale pokonał Szwajcarię. Trzecie miejsce wywalczyła Szwecja.
Szybkie odpadnięcie z turnieju olimpijskiego (który pełnił również rolę mistrzostw świata) pozwoliło naszej reprezentacji na rozegranie jeszcze jednego spotkania na francuskiej ziemi. Nie był to jednak mecz międzynarodowy, a gra towarzyska z Stade Renois U.C. Polacy w składzie: Gorlitz, Cyl, Frye, Spojda, Cikowski, Synowiec, Kuchar, Batsch, Staliński, Reyman, Muller pokonali 3:1 drużynę uniwersytecką, która została dodatkowo wzmocniona graczami innych klubów. Należy pamiętać, że było to starcie nieoficjalne, tak więc zwycięstwo mogło wpłynąć jedynie na morale naszej ekipy. Żeby szerzej i więcej przeczytać o przegranym spotkaniu z Węgrami na IO, jeszcze raz odsyłam was do tekstu Bartka.
Amerykański sen
Polska drużyna olimpijska wróciła do kraju w mieszanych nastrojach. Porażka z Węgrami nie była zaskoczeniem, a Szwedzi udowodnili, że sporo się nauczyli przez te dwa lata. Znów zarzucono „Komisji Trzech” brak kompetencji. Kadra nie rozwijała się tak jak inni (najlepszym przykładem byli wspomniani Szwedzi). Nawet argument pechowego trafienia na Madziarów nie uspokajał krytyków. Wygrana z Stade Renois nie miała żadnego znaczenia na odbiór wyników w kraju. Z drugiej strony udział w IO był nobilitacją samą w sobie. Polska drużyna notowała słabe wyniki, natomiast nie oddawały one rzeczywistego przebiegu gry, która bardzo podobała się obserwatorom. Właśnie stąd te mieszane nastroje. Właściwie nie było zbyt wiele czasu do oceny, bo chwilę po powrocie czekał nas mecz z Amerykanami.
Stany Zjednoczone nie były uważane za potentata piłki, ale całkiem nieźle spisali się na turnieju olimpijskim, odpadając po wyrównanym meczu w drugiej rundzie z późniejszym mistrzem – Urugwajem. Dodatkowo nasza reprezentacja nie podeszła do meczu z oczekiwanym zaangażowaniem. Wystarczy powiedzieć, że Adam Obrubański, który pełnił rolę trenera wolał zostać na finale igrzysk we Francji, zamiast wrócić do Polski i zarządzać drużyną. Zastąpił go Tadeusz Orzelski, ale nie miał on autorytetu. Jego powołania zostały w większości odrzucone przez piłkarzy i kluby, a skład oparty o zawodników krakowskiej Wisły został z miejsca uznany za najsłabszy w historii.
10 czerwca na warszawskiej Agrykoli rozegraliśmy jeden z najbardziej haniebnych meczów w tamtym okresie. Amerykanie nie posiadali w swojej drużynie wirtuozów. Mimo to ich dyscyplina taktyczna i świetne przygotowanie fizyczne wystarczyły na pokonanie naszej ekipy. Mecz rozpoczął się bardzo dynamicznie, co przełożyło się na szybko strzelone bramki. Najpierw wynik spotkania po rzucie rożnym i strzale głową otworzyli Amerykanie, a chwilę później do remisu doprowadził debiutujący Stanisław Czulak. Pod koniec pierwszej połowy rywale ponownie wyszli na prowadzenie po indywidualnej akcji napastnika gości, ale również tym razem udało się doprowadzić do remisu. Polacy nie byli w stanie odeprzeć ciągłych ataków Amerykanów, którzy grali z większym zaangażowaniem. Ostateczny wynik 3:2 to i tak łagodny wymiar kary. Ograniczenia kadrowe nie mogły być tłumaczeniem wobec takiego odstawania pod kątem fizycznym. Podobnie jak miało to miejsce w przypadku wcześniejszych porażek, największa krytyka przypadła nie piłkarzom, a władzom związku.
Turecka odwilż
Po trzech bolesnych klęskach nastroje przed kolejnym meczem nie były najlepsze. Tym razem czekała Turcja, która miała za sobą całkiem udane igrzyska. Cracovia i Pogoń Lwów nie zgodziły się na udział ich piłkarzy w grze międzynarodowej. Na uwagę zasługuje miejsce rozegrania tego starcia. Dotychczas reprezentacja gościła w Warszawie, Lwowie i Krakowie. Tym razem zaszczytu organizacji meczu dostąpiła Łódź, czyli kominowy gród, który jeszcze niedawno nawet nie myślał o poważnej piłce. Sport tu bardzo się rozwinął, a miasto słynące z manufaktur dorobiło się nie tylko lokalnych drużyn, ale również boisk, które spełniały najwyższe standardy. Mecz z Turkami odbył się na stadionie ŁKS-u, a boisko zostało ocenione wyłącznie w superlatywach.
Przechodząc jednak go samego meczu, należy zwrócić uwagę na świetną organizacje gry naszej drużyny. Pomimo roszad kadrowych, piłkarze świetnie dogadywali się na boisku, a współpraca Reymana i Balcera budziła podziw. Pierwsza część spotkania była wyrównana. Obie ekipy grały ofensywną piłkę, co skutkowało wieloma okazjami bramkowymi. Dopiero końcówka pierwszej połowy dała upragnionego gola. W wyniku zamieszania pod bramką gości, piłka trafiła do Balcera, który lekkim i niepewnym strzałem w prawy róg otworzył wynik spotkania. Chwilę później było już 2:0 za sprawą dwójkowej akcji Balcera z Reymanem. Napastnik Wisły strzelił nie do obrony. Druga połowa nie przyniosła bramek. Wybitnie zaprezentował się Gorlitz, który pewnie bronił bramki naszej drużyny. Linia obrony pozostawiała wiele do życzenia, czego dowodem były liczne okazje bramkowe naszych rywali. Na pochwałę zasłużyli napastnicy. Wygrana 2:0 pozostawiła pewien niedosyt, gdyż Polska mogła strzelić więcej goli. Z drugiej strony również Turkowie mieli swoje okazje… fakty są jednak takie, że reprezentacja wreszcie się przełamała.
Rewanż z Finlandią
Po wygranej z Turcją, Polacy dostali miesięczną przerwę od zgrupowań. Kolejny mecz przypadł dopiero na drugi tydzień sierpnia. W pamięci piłkarzy, kibiców i dziennikarzy pozostawał ubiegłoroczny mecz z Finami, w którym nasi reprezentanci przegrali dosyć dotkliwie na wyjeździe (3:5). Co nie zdarzało się w poprzednim roku, tym razem już drugi raz z rzędu atut własnego boiska poskutkował. Finowie byli uważani za bardzo groźnego rywala, a gra polski budziła skrajne emocje. Ostatnia wygrana z Turkami podniosła morale, natomiast wyraźnie podkreślano brak stabilności drużyny i liczne błędy „Komisji Trzech”. Tym razem skład polski był dużo bliższy swojej optymalnej formy niż wcześniej. Znów zabrakło piłkarzy Cracovii, a potencjał linii ataku był oceniany niejednoznacznie. Z jednej strony wychwalano umiejętności indywidualne piłkarzy ofensywnych, z drugiej zwracano uwagę na eksperymentalne zestawienie.
Obawy prasy były słuszne. Linia ataku złożona z piłkarzy różnych klubów miała problemy ze znalezieniem wspólnego języka na boisku. Mimo to nasi piłkarze grali bardzo ambitnie. Szczególnie wyróżniali się Kuchar i Reyman. Ten pierwszy rządził w środku pola. Grał bardzo pewnie i znacząco przeważał nad rywalami zarówno fizycznie jak i technicznie. Napastnik Wisły natomiast strzelił zwycięskiego gola i wypracował kilka innych okazji. Skromnie wygraliśmy 1:0. Finlandia zagrała dużo słabiej niż oczekiwano. Piłkarze poruszali się po murawie warszawskiego stadionu bez pomysłu. Trzeba też mieć na uwadze, że drużyna Finów była „wielosekcyjna”. Zawodnicy specjalizowali się również w innych dyscyplinach sportu, w rzucie dyskiem, czy… skokach narciarskich.
Matka wszystkich porażek
Ostatni mecz kadry w 1924 roku skierował jej drogi do sentymentalnej miejscowości, w której miał miejsce pierwszy mecz, czyli węgierskiego Budapesztu. Po raz drugi w tym roku mieliśmy zmierzyć się z reprezentacją Węgier. Było to już czwarte spotkanie pomiędzy tymi drużynami w całej historii. Z jednej strony może dziwić kolejne starcie z tym samym rywalem, który za każdym razem udowadniał swoją wyższość, z drugiej należy pamiętać o bardzo dobrych stosunkach pomiędzy Polską i Węgrami. Co ciekawe, bilans Biało-Czerwonych był skrajnie niekorzystny (trzy mecze i dziewięć bramek straconych), ale nasza ekipa zawsze zbierała bardzo dobre opinie, a przegrane zrzucano po prostu na pecha. Tym razem… było podobnie. Pierwsza połowa to ataki Reymana i spółki. Jeden ze strzałów napastnika Wisły został fenomenalnie wybroniony przez bramkarza gospodarzy, ale (jeśli wierzyć relacjom) interwencja miała miejsce już za linią bramkową. Nasza drużyna nie dostała też zasłużonego rzutu karnego.
Gdy mogło wydawać się, że Polacy strzelą w końcu pierwszego, historycznego gola w starciu z Węgrami, nasz piłkarz trafił… ale do własnej bramki. Zamieszanie i zwątpienie zostało wykorzystane przez rywali, którzy wrzucili nam drugą. Niedługo później znów strzeliliśmy swojaka, podając nieuważnie piłkę do bramkarza. Czwarta bramka także padła w dramatycznych okolicznościach. Fenomenalną interwencją popisał się Gorlitz, ale w jej efekcie złamał palec u ręki. Nie zauważył tego sędzia, który nie przerywając gry pozwolił na to, żeby piłka po lekkiej dobitce György’ego wturlała się do bramki. Przy wyniku 0:4 w plecy nie było już nadziei. Pomimo wypracowanych szans szczególnie w pierwszej połowie, znów doznaliśmy sromotnej klęski. Przy utrzymaniu tempa gry z pierwszej połowy, mieliśmy szanse na wygraną lub remis. Po utracie czwartego gola z naszych piłkarzy kompletnie zeszło zaangażowanie i ambicja. Drużyna jedynie broniła niskiego wymiaru kary, odpierając ataki bezwzględnych Madziarów, którzy „poczuli krew”.
Jak wskazywała prasa pomeczowa (zarówno polska jak i węgierska), nasi piłkarze mieli wszystko, by przełamać swoją pechową passę z Węgrami. Niestety ponownie zabrakło szczęścia i konsekwencji w grze. O ile wcześniej można było mówić o braku doświadczenia, o tyle w tym meczu powinniśmy zachować się dużo lepiej pod własną bramką. Węgrzy mieli już z nami bilans 13:0 i cztery wygrane. Brutalne.
A w kolejnej serii rok 1925 i… dwie następne lekcje od Węgrów i Szwedów. Ci to potrafili nas uczyć gry w piłkę.
BARTŁOMIEJ MATULEWICZ
Źródła ilustracji i tekstów: