Tomasz Łapiński nie był stereotypowym piłkarzem i zawsze chadzał własnymi ścieżkami. Najczęściej trafiał do kina lub księgarni. Nie mogło więc specjalnie dziwić, że po zakończeniu swojej piłkarskiej kariery nie napisał klasycznej autobiografii, lecz zadebiutował jako powieściopisarz. A jest to debiut niezwykle obiecujący – „Szmata” ukazała się na początku tego roku nakładem wydawnictwa Sine Qua Non.
Leżałem w jasnym kręgu pod pobliską latarnią, oświetlony niczym aktor na scenie, a może właśnie jak piłkarz w czasie meczu. Żadnego efektownego migotania ani brzęczenia elektryczności, nic. Cisza i snop światła, który przygwożdżał mnie do ziemi. Przejeżdżające auto, które zwolniło, a potem nagle przyśpieszyło, twarze przyklejone do szyby, utkwione we mnie oczy i otwarte usta.
Ciężko oddychałem, ból był nie do zniesienia, zmiażdżone kolano pulsowało żywym ogniem. Leżałem na pustym chodniku i wiedziałem, że muszę wstać, że to nie może się tak skończyć, nie po tym wszystkim, co się zdarzyło…
Musiałem się zmobilizować i … pośpieszyć, w każdej chwili mogli przecież uciec, a wtedy zostałbym na ulicy sam, jak ta ofiara losu. (s. 11)
Były stoper Widzewa Łódź i reprezentacji Polski najwidoczniej wziął sobie do serca zalecenia Alfreda Hitchcocka i swoją opowieść zaczyna z „grubej rury”. Spodziewamy się wesołej opowieści o piłkarskiej szatni, a powyższy fragment bardziej pasuje do kryminału. Bardzo dobry zabieg literacki, bo taki początek intryguje i zachęca do dalszej lektury. Wyjaśnienie tej zagadki przychodzi na samym końcu, więc „płyniemy” przez kolejne strony „Szmaty”.
Podobnie jest z motywem meczu z Włochami na igrzyskach olimpijskich. Główny bohater powieści Roman Dzwonecki przeżył podczas tego spotkania wielką traumę, ale o szczegółach też dowiadujemy się dopiero pod koniec. Ta sytuacja niczym „efekt motyla” wpłynęła na całą karierę bohatera „Szmaty”, ale musimy przebrnąć przez kilkaset stron, aby znaleźć odpowiedź. Zresztą słowo „przebrnąć” nie jest zbyt fortunne, mogłoby sugerować, że lektura jest nudna. Natomiast kolejne strony pochłaniamy bez zmęczenia, bo pojawiają się nowe wątki i zwroty akcji, a styl jest lekki i nie męczy. Akcja czasem pędzi, czasem raptownie zwalnia i zbacza w retrospekcje, a niektóre rozwiązania zaskakują zupełnie.
Czytelnik będzie się doszukiwał w postaciach ze „Szmaty” prawdziwych osób ze świata piłkarskiego i faktycznie niektórzy bohaterowie mogą nam kogoś przypominać (np. trener Wrzaskun – Franciszek Smuda), ale tak naprawdę jest to opowieść bardzo daleka od jakiejkolwiek formy autobiografii. Pojawiają się wątki niemal kryminalne, jest wiele analiz psychologicznych, monologów wewnętrznych i filozoficznych refleksji, prób zdefiniowania dobra i zła. W środku tego wszystkiego bohater tragiczny, który przez jeden fałszywy krok wpada w spiralę przykrych wydarzeń, z których nie potrafi się wyplątać. „Szmata” to książka, jakiej zdecydowanie brakowało na rynku.
Narracja w pierwszej osobie wskazuje, że główny bohater musi mieć dużo wspólnego z Tomaszem Łapińskim. Podobnie jak autor, Roman Dzwonecki przyjeżdża do dużego miasta z małej miejscowości, a jego karierę w znacznym stopniu determinuje udział w igrzyskach olimpijskich w młodym wieku. Tutaj jednak kończą się podobieństwa – punkt wyjścia Tomasza Łapińskiego i Romana Dzwoneckiego jest podobny, ale potem ich ścieżki biegną zupełnie indziej. Cała fabuła ogranicza się do dwóch tygodni. Zaczyna się w przerwie wyjazdowego meczu „Centrum” (zespół, w którym kapitanem jest Roman Dzwonecki) z „Pomorzem”. Goście walczą o mistrzostwo i muszą wygrać, jest to trzecia kolejka od końca. Prowadzą do przerwy, ale grają słabo i trener Wrzaskun się wścieka, a dodatkowo Roman podsłuchuje w ubikacji trzech kolegów z drużyny, którzy naradzają się na temat sprzedaży meczu. Rozpoczyna się dramatyczny finał sezonu, pełen niemoralnych propozycji i dziwnych wydarzeń. Akcja biegnie szybko, zwalnia jedynie w momencie retrospekcji. Dzięki nim dowiadujemy się, co doprowadziło Romana Dzwoneckiego do miejsca, w którym znajduje się jako 32-letni mężczyzna – piłkarz, mąż i ojciec. Jego relacje z żoną i synem oraz przyjacielem Georgem (kolega z drużyny) również są niezwykle interesujące w kontekście całej fabuły.
Tyle o fabule, aby nie pojawiły żadne spoilery. Debiut pisarski Tomasza Łapińskiego trzeba ocenić bardzo pozytywnie – „Szmata” to powieść wciągająca, z zaskakującymi zwrotami akcji i nieszablonowymi rozstrzygnięciami. Smutna, a w wielu miejscach wręcz przygniatająca, gdzie bohater główny staje się bohaterem tragicznym, gdy mimo dobrych intencji wpada w sytuacje, z których nie ma dobrego wyjścia. Może być interesująca nie tylko dla kibiców piłkarskich, ale dla każdego, kto ceni sobie dobre historie literackie.
Jednocześnie pod tą fabularną nadbudową autor przemyca sporo o realiach polskiego futbolu w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Oczywiście postawy są przejaskrawione, zepsucie szatni „Centrum” uwypuklone w celu lepszego „sprzedania” historii, ale wnikliwy obserwator dojrzy wiele smaczków i bolączek, które trapiły i trapią nasz piłkarski świat. Doszukiwanie się w bohaterach powieści prawdziwych ludzi nie ma sensu, bo każda postać jest raczej mieszanką wielu postaw. Wydaje mi się jednak, że klimaty futbolowe zostały oddane bardzo dobrze. Trudno się zresztą dziwić, skoro autor zna ten świat dogłębnie, a poza tym ma zdolności, umiejętności i chęci, aby to w odpowiedni sposób opowiedzieć.
Tomasz Łapiński często w wywiadach wspominał o swoim detoksie od futbolu i może się wydawać, że literatura, fotografia czy film zajmują go dużo bardziej niż piłka nożna. Autor „Szmaty” wciąż ma jednak w sobie młodego chłopaka, u którego miłość do futbolu nigdy się nie skończy. Świadczy o tym zakończenie książki, ale też i pewne parafrazy słów wypowiadanych przez znane postaci polskiej piłki na przestrzeni ostatnich lat, które Łapiński umiejętnie wplótł w narrację. Już po pierwszych zdaniach wstępu z pewnością pojawił się uśmiech na twarzach sympatyków trenera Przemysława Cecherza:
Czy narrator może przeklinać? (s. 5)
A z kolei ten fragment na pewno spodobałby się śp. Pawłowi Zarzecznemu:
George się zaśmiał.
– Jesteś geniusz zła.
Uznałem, że czas się zabrać do pracy.
– To akurat szczęśliwy przypadek. Ale nie czas na lizanie się po fiutach, na razie jeszcze nic nie osiągnęliśmy. (s. 225)
Jakiś czas temu podczas rozmowy z Łukaszem Olkowiczem z „Przeglądu Sportowego” poruszaliśmy temat książek sportowych, których najbardziej brakuje w Polsce. Łukasz wspominał o reportażach (pełna zgoda), ja natomiast wskazywałem na brak dobrych opowieści z gatunku football fiction. Na szczęście Tomasz Łapiński szybko wypełnił (przynajmniej częściowo) tę lukę. Pewnie dopiero jak powstanie kolejnych 20 książek w tym stylu, będzie można wśród nich jakoś sklasyfikować „Szmatę”. Na razie trzeba powiedzieć, że Tomasz Łapiński jako pisarz zapowiada się podobnie obiecująco, co jako zawodnik po srebrnym medalu na IO w Barcelonie. Napisał powieść ciekawą i wciągającą, o niebanalnych rozwiązaniach i zwrotach akcji. Jako czytelnik „chcę więcej”, a to z pewnością dobra rekomendacja.
BARTOSZ BOLESŁAWSKI