Zapraszamy do poznania historii Teófilo Cubillasa. To najlepszy zawodnik w dziejach peruwiańskiego futbolu. Podbił serca kibiców reprezentacji, a z ukochanym klubem nigdy nie potrafił się rozstać, bo wracał tam trzy razy. Za każdym razem w innych okolicznościach.
Bohater artykułu przyszedł na świat 8 marca 1949 roku w Limie. Od samego początku kariery do jej końca przylgnął do niego pseudonim Nene (Dzieciak) .Wszystko to ze względu na chłopięcy, infantylny wygląd – jedną z wizytówek Cubillasa. Bohater artykułu wychowywał się w Ponte Piedra, jednej z dzielnic na północy Limy. Karierę rozpoczął w niewielkim Huracan Boys i to tam pobierał pierwsze nauki w piłkarskim cechu rzemieślniczym. Jednak to nie Huracan stał się domem Cubillasa. Pewnego dnia drużyna Dzieciaka zmierzyła się w meczu towarzyskim z Alianza Lima – naówczas trzynastokrotnym mistrzem Peru. W sparingu spisał się wystarczająco dobrze, by szefostwo klubu z Limy uznało, że warto zaproponować mu choćby grę w kategoriach juniorskich. Z klubem o biało-granatowych barwach związał się praktycznie do końca swojej kariery. Dziwny to romans – z klubu czterokrotnie odchodził i trzykrotnie wracał. Legendą został jednak do końca.
Początki
Jak się okazało, wyłowienie perełki, jaką był Cubillas, nie było jedynie pozyskaniem go dla samego pozyskania. To jedna z tych historii, w których okazuje się, że nadprzyrodzone siły zsyłają piłkarski talent na chudego, drobnego i niepozornego sukcesora.
Przeczytaj także: ” Kolumbia Escobarów„
W lidze peruwiańskiej zadebiutował jako siedemnastolatek i – uwaga – w wieku tym został królem strzelców rozgrywek z dziewiętnastoma bramkami na koncie. Dodajmy tylko, że Cubillas grał na pozycji mediapunty, a więc łącznika pomocy i ataku (królem strzelców został także w 1970 roku). Na przestrzeni ligowych rozgrywek szybko poznano się na fenomenie ciemnoskórego młodzieńca – dysponował on kapitalną wizją gry, coraz lepiej uderzał z dystansu i częstował znakomitymi zagraniami ze stałych fragmentów – a przy tym piekielnie skutecznym wykończeniem akcji. German Leguia, kolega Cubillasa z reprezentacji, wspomina grę Cubillasa tak: „Myślał tak szybko, że gdy zastanawiałeś się, co on zamierza zrobić, on już dawno to robił”. Piłkarze, którzy dotychczas byli jego idolami, stali się jego równorzędnymi partnerami lub rywalami. Doskonała gra młokosa dała powody sztabowi reprezentacji, by powołać go do reprezentacji na mecze eliminacji do mistrzostw świata.
W eliminacjach Peru znalazło się w grupie z Boliwią i Argentyną. Awansować mogła tylko jedna drużyna. Peruwiańczycy z Cubillasem w składzie pokonali na stadionie w Limie faworyzowaną Argentynę 1:0. Postawieni w trudnej sytuacji Albicelestes musieli wygrać, by myśleć o wyjeździe o Meksyku. Tak się jednak nie stało – na słynnej La Bombonerze reprezentacja w biało-czerwonych trykotach dzięki remisowi 2:2 wywiozła z niebezpiecznego terenu punkt i mogła zastanawiać się nad zakwaterowaniem w którymś z meksykańskich hoteli. Na światowym turnieju talent Cubillasa eksplodował. Za umiejętnościami Nene musiał stać ktoś więcej niż małe futbolowe bożki. To musiała być robota potężnego piłkarskiego boga.
W cieniu tragedii
W momencie debiutu Cubillasa w reprezentacji Peru selekcjonerem ekipy był Valdir Pereira. Słynny Didi. Jedna z twarzy brazylijskich sukcesów na przełomie lat 50. i 60., cichy strażnik sukcesu Garrinchy i Pelego na mundialach w Szwecji i Chile. Jak przyznawał Cubillas, to Valdir pomógł mu w ukształtowaniu swojego piłkarskiego „ja” – dzięki Didiemu dopracował grę lewą nogą, strzały z dystansu i rzuty wolne. Bardzo prawdopodobne jest, że pełna, choć krótka, symbioza szkoleniowca i jednej z największych gwiazd ekipy złożyła się na późniejsze sukcesy Peru.
W pierwszym meczu (dla Peru był to w ogóle pierwszy występ w historii mistrzostw świata) Nene i spółka zmierzyli się z Bułgarią. Pomimo dwubramkowej przewagi Europejczyków do 50. minuty Los Incas zdołali ustrzelić gola kontaktowego (Gallardo), chwilę później wyrównać (Chumpitaz), a za kwadrans wyjść na prowadzenie. Jak łatwo się domyślić, za sprawą Cubillasa i jego fantastycznego rajdu, zakończonego siłowym strzałem w prawy dolny róg bramki Simeonowa.
Drugi mecz – przeciwko drużynie Maroka – to kolejny popis umiejętności peruwiańskiego Dzieciaka… I kolejne dwie bramki, w głównej mierze składające się na pewne 3:0. Ostatni mecz, z RFN z fenomenalnym Gerdem Müllerem na czele, kończy się porażką 1:3 po hat tricku niemieckiego snajpera. I tutaj, choć w cieniu wielkiego Bombera, Cubillas zdołał zdobyć bramkę. Meksyk i cały świat mogły już w trakcie turnieju nieśmiało prorokować, komu należy się tytuł największego jego odkrycia.
W tym wszystkim warto dodać, że na kilka dni przed meczem z Bułgarią w peruwiańskim Ancash doszło do jednego z największych w historii świata trzęsień ziemi. W wyniku połączonej z osunięciami ziemi, lawinami śnieżnymi i błotnymi katastrofy zginęło od 60 do 70 tysięcy osób – nie wspominając o dziesiątkach czy setkach tysięcy bez dachu nad głową. Nene po latach, w wywiadzie dla FIFA TV, wspomina, że dobra postawa na światowym czempionacie miała przynieść choć odrobinę ukojenia pogrążonym w żałobie Peruwiańczykom.
Podboje Europy
W ćwierćfinale pojawia się poważna przeszkoda na drodze do sukcesu – Brazylia. Z Pele, Carlosem Alberto, Rivelino czy Tostao w składzie. Nikt się specjalnie nie łudził, że Peru stać na pokonanie jednego z faworytów. Już Niemcy obnażyli słabości Inków. Canarinhos zastosowali dość łagodny wymiar kary. Zwycięstwo 4:2 wystarczyło, by spokojnie przejść do kolejnej rundy i konsekwentnie maszerować po trzecie w historii mistrzostwo świata. Reprezentacja Peru wraca do domu. Ranny, obolały naród i tak jest dumny z Sotila, Perico, Challe i Gallardo.
Największą radość przynosi jednak Nene – niepozorny, drobniutki dwudziestojednolatek z tytułem najlepszego południowoamerykańskiego piłkarza turnieju, najlepszego młodego piłkarza. Do tego z brązowym butem. Murowany transfer? Niekoniecznie. Po mistrzostwach młody atakujący wrócił do Alianzy. Transfer przyszedł dopiero w 1974 roku. Real Madryt? Barcelona? Benfica? Bayern? Żaden z nich. Złożona z największych gwiazd Ameryki Południowej ekipa przyjechała na mecz pokazowy do Bazylei, by zmierzyć się z europejską jedenastką marzeń. Oczywiście fantastycznym występem podbija serce przedsiębiorcy, Rudiego Reisdorfa, który postanowił ściągnąć go do FC Basel. Wiąże się z tym zabawna historia.
Biznesmen spytał Cubillasa, jaka jest jego wartość na rynku i ile trzeba za niego zapłacić. Cubillas, niewiele się zastanawiając, postanowił wymyślić sumę, według niego, nie do zapłacenia. – 100 tysięcy dolarów – miał odpowiedzieć Reisdorfowi. Dla szwajcarskiego bogacza suma ta okazała się fraszką. Nene nigdzie nie chciał odchodzić, ale podbita o kolejne dwieście tysięcy kwota ostatecznie przekonała działaczy Alianzy.
W Szwajcarii nie czuł się zbyt komfortowo. Poczucie samotności, nadopiekuńczość ze strony Reisdorfa, konieczność dbania o dietę i pilnowania planu treningowego sprawiły, że Cubillas schudł w Bazylei osiem kilo! Do tego nieprzyjazny, mroźny klimat bardziej odstraszał od gry niż do niej zachęcał.
Nieszczęśliwy piłkarz miał odejść do Barcelony – prawdopodobnie to jedna z większych strat dla hiszpańskiej piłki w lat siedemdziesiątych, że do transferu nie doszło. Transakcję miał ponoć utrudniać sam Reisdorf – mimo, że Barcelona gotowa była zapłacić blisko milion dolarów! Ostatecznie peruwiański crack wylądował w FC Porto. Nie był to oczywiście szczyt marzeń, ale przynajmniej udało się wyrwać z mroźnej Szwajcarii.
Przyszłe sezony przyniosły odrobinę stabilności. Po wywalczeniu miejsca w składzie Porto pozostał tam przez trzy kampanie – raz udało się nawet zdobyć mistrzostwo Portugalii. To nadal wciąż nie było to…
Powroty
W międzyczasie europejskiej tułaczki świat piłki reprezentacyjnej po raz kolejny przypomniał sobie o bohaterze tekstu. Wszystko za sprawą Copa América w 1975 roku. Cubillasa okrzyknięto najlepszym zawodnikiem turnieju (choć w przypadku ówczesnej rywalizacji chyba łatwiej mówić o lidze, bo Copa América trwało od lipca do października i spotkania rozgrywano w każdym z krajów).
I wcale nie było tak, że doskonały turniej dał szansę na prestiżowy transfer. Przeciwnie, Nene pozostał w Porto jeszcze przez dwa sezony… A potem wrócił do Limy. Tylko na dwa sezony. Potem przygoda na Florydzie. A tam, oprócz słońca, idylli i aligatorów, lukratywny kontrakt z Fort Lauderdale Strikers. Klubem skupiającym później całą piłkarską śmietankę towarzyską – Gerda Müllera, Gordona Banksa czy George’a Besta. Nie ukrywajmy – piłkarzy, którzy przychodzili tu świadomi, że mają najlepsze lata za sobą. W przyjaznym, subtropikalnym klimacie Cubillas doskonale się odnalazł. Został tu na dłużej – na cztery długie sezony… By znowu wrócić tam, gdzie zawsze czekano na niego z szeroko otwartymi ramionami.
Rok 1978 to mistrzostwa w Argentynie. Następny wielki czempionat w wykonaniu atakującego reprezentacji Peru – niestety, tylko do drugiej rundy, w której Peru zebrało tęgie lanie od Argentyńczyków, Brazylijczyków i Polaków i nie zdobyło nawet bramki. Hat-trick w meczu z Iranem i dwa trafienia przeciwko Szkocji, w tym jedno zasługujące na miano jednej z najpiękniejszych bramek z rzutu wolnego w historii mistrzostw świata (strzelał zewnętrzną częścią stopy, czym zmylił chyba wszystkich obecnych na stadionie) zapisały się w annałach peruwiańskiej piłki. Jose Luis Chilavert opowiadał po latach: „Kiedy zobaczyłem, jak Cubillas bije rzuty wolne, powiedziałem sobie: ja też tak chcę!”
Wierność
Na pierwszy rzut oka Alianza była jak wierna mu kobieta, którą Cubillas nieustannie zdradzał, wracał z podkulonym ogonem, a potem znów ją oszukiwał i od niej odchodził. I można śmiało się z takim założeniem zgodzić, gdyby nie to, że do stolicy kraju i umiłowanej drużyny wracał jako sensacja turnieju, syn marnotrawny czy wreszcie: jako kamień węgielny pod odbudowę zniszczonej drużyny.
A konieczność takiej budowy nastąpiła pod koniec 1987 roku. Alianza Lima, już bez Teo, szykowała się do powrotu do domu po jednym z wyjazdowych meczów. Na pokładzie znajdowało się szesnastu piłkarzy, trzech sędziów, pięciu trenerów, cztery osoby z zarządu klubu, ośmioro członków załogi i osiem cheerleaderek. Tuż przed lądowaniem zdano sobie sprawę z awarii podwozia. Zaczęły się problemy z lądowaniem. Samolot wpadł do wody. Przeżyła tylko jedna osoba – pilot.
Katastrofa wstrząsnęła całym światem piłkarskim. Ekipa, bliska zdobycia mistrzostwa, rozpadła się w tragicznych okolicznościach. W odtworzeniu zespołu pomogły między innymi chilijskie Colo Colo, zaprzyjaźnione z klubem z Limy. Do drużyny zgłosił się także Nene. Wówczas zbliżający się do czterdziestki, podstarzały, ale nadal czujący moralny obowiązek ratowania klubu kształtującego go piłkarsko… Bardziej niż realny ratunek był to prostu ludzki gest ze strony piłkarza.
W polskim języku istnieje przysłowie „Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”. Jest, niestety, błędnie rozumiane i wyrwane z kontekstu – każe nam unikać powtarzania czegoś, czym paraliśmy się już wcześniej. Tak dla zasady. Sprawa ma się nieco inaczej, gdy zacytujemy pełną jego wersję: „Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki, bo juz inne napłynęły w nią wody”. Wynika, że do rzeczonej można wchodzić do woli – nawet i tysiąc razy. Po prostu zawsze będzie się to działo w innych okolicznościach. Tak, jak za każdym razem do Alianzy wracał inny Nene.
MARIUSZ JAROŃ