Okrągłe trzydzieści lat – tyle musieli czekać kibice Liverpoolu na 19. tytuł mistrza Anglii. Tak długie oczekiwanie, spotęgowane jeszcze niepewnością związaną z pandemią COVID-19 (była przecież opcja anulowania sezonu Premier League), musiało skończyć się wielką erupcją radości! O fenomenie klubu z Anfield porozmawialiśmy z mieszkającym w Liverpoolu Radosławem Chmielem – tłumaczem książek sportowych, dziennikarzem, konsultantem ds. mediów społecznościowych Liverpool FC, byłym bramkarzem Resovii, ale przede wszystkim wielkim kibicem „The Reds”, który z miłości do tego klubu zdecydował się na przeprowadzkę do Anglii dekadę temu.
Jak to wszystko się zaczęło? Kiedy i w jakich okolicznościach trafiłeś do Liverpoolu?
Pierwszy raz poleciałem do Liverpoolu w 2006 r. Byłem wtedy po trzeciej klasie technikum, rok przed maturą. Taki typowy wakacyjny wyjazd zarobkowy, po prostu pewnego dnia powiedziałem rodzicom:
– Słuchajcie, lecę do Liverpoolu!
Mama zaczęła trochę panikować, ale jakoś ją przekonałem. Zresztą rok wcześniej byłem na miesięcznych praktykach w Cordobie w Hiszpanii, więc zasmakowałem już życia za granicą. Było to rok po Stambule, „jarałem” się wtedy niesamowicie Liverpoolem i Jurkiem Dudkiem, więc postanowiłem, że zobaczę na własne oczy miasto i klub. Byłem bramkarzem juniorów Resovii, więc Dudek był moim naturalnym idolem. Wcześniej dorabiałem sobie po godzinach, wykładałem chemię w Realu w Rzeszowie – wszystko po to, żeby uzbierać na bilet i spełnić swoje marzenie o wizycie w Liverpoolu.
Leciałem oczywiście do pracy, ale po wylądowaniu zawiozłem tylko bagaże do mieszkania i od razu ruszyłem do Melwood. Byłem z kumplem z technikum i chcieliśmy się spotkać z Jurkiem Dudkiem. Przyjechaliśmy, poszedłem do stróżówki i zacząłem mówić, o co chodzi. Uczyłem się angielskiego 11 lat i wydawało mi się, że mówię świetnie, ale kiedy zderzyłem się z tym słynnym lokalnym akcentem, to na początku było naprawdę ciężko. I to pomimo tego, że wcześniej odsłuchiwałem sobie na YouTube wywiady z Jamiem Carragherem czy Stevenem Gerrardem. W każdym razie powiedziałem strażnikowi, że jesteśmy z Polski i chcielibyśmy spotkać się z Jurkiem Dudkiem.
– Ten minutes – rzucił do mnie i faktycznie wrócił po tych 10 minutach.
– Jurek powiedział, że chętnie się z wami spotka po treningu. Zatrzyma się przy was, podejdźcie tylko kawałek dalej, żeby wam dzieciaki nie przeszkadzały.
Czekamy „podjarani”, przejeżdża Gerrard, Carragher, Fowler, rozdają autografy, ale my twardo czekamy na Dudka. W końcu wyjeżdża swoim BMW X5, zatrzymuje się, szyba w dół i woła:
– Cześć chłopaki, co tam słychać?
Szczęki nam opadły, w końcu zaczynam dukać:
– Panie Jurku, miło pana poznać, dzień dobry…
– Przestań, żaden pan, Jurek jestem.
No i rozmawiamy sobie, przyjął nas niezwykle ciepło, w ogóle nie dawał po sobie poznać, że jest gwiazdą światowej piłki. Pytał się, co robimy w Liverpoolu, gdzie pracujemy itp. Taka sympatyczna gadka-szmatka, aż nagle mówi:
– Wsiadajcie chłopaki, podrzucę was do centrum!
Moja szczęka po raz drugi znalazła się na podłodze. To wszystko działo się w czwartek, a w sobotę Liverpool grał sparing z Wrexham w północnej Walii. Powiedzieliśmy Jurkowi, że chcieliśmy kupić bilety na ten mecz, ale już były wyprzedane. I wtedy Jurek:
– Słuchaj, zostaw mi swój numer. Zobaczę jutro, co da się zrobić.
No i szczęka opadła mi po raz trzeci. Wysiedliśmy w centrum i chodzimy z bananem na twarzy, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się wydarzyło. Na następny dzień poszedłem do pracy; była to fabryka cukierków, gdzie nie można było nosić przy sobie telefonu. Ale ja to miałem gdzieś, spodziewałem się telefonu od samego Jerzego Dudka i nawet, jakby mnie mieli wywalić, to bym tego telefonu nie zostawił. Sprawdzam o godz. 8.00 – nikt nie dzwonił. Potem o godz. 12.00 – to samo. Skończyłem robotę o godz. 14.00 i dalej nic. Kumpel przyszedł ze swojej pracy i od razu się pytał, czy dzwonił Jurek. W ogóle go nie interesowało, jak tam mój pierwszy dzień w pracy, co robimy wieczorem itp. Nie miałem jednak dla niego dobrych wiadomości.
Byłem wtedy świeżo po lekturze pierwszej książki Dudka „Uwierzyć w siebie. Do przerwy 0:3” i tam jest takie sławne zdjęcie, jak Jurek z żoną Mirellą i małym Olkiem siedzi na murku w dokach. Nie było wtedy jeszcze Muzeum Liverpoolu i w tle widniał Royal Liver Building. Ten murek stoi tam do dzisiaj, nawet w mapach Google przemianowałem go swego czasu na „Jerzy Dudek’s wall”. Wpadliśmy więc na głupi pomysł, że może Jurek w piątkowe popołudnie będzie tam spacerował i pojechaliśmy pod ten murek. Kupiliśmy browary i kręciliśmy się w tej okolicy kilka godzin, na szczęście nie padało. Jurek nie pojawił się jednak, pojechaliśmy w końcu zrezygnowani do domu. Zaczęliśmy więc planować sobie sobotę: co pozwiedzamy, komu wyślemy pocztówki itp.
Pojechaliśmy więc do centrum, kolega poszedł do biblioteki skorzystać z internetu (pamiętajmy, że to był 2006 rok), a ja poszedłem na pocztę. Stoję w kolejce i nagle dzwoni zastrzeżony numer.
– Hallo, this is Rado speaking, how can I help?
– Cześć, Mirella Dudek z tej strony.
– No cześć… jak się masz? – totalna konsternacja z mojej strony.
– Bo wiesz, Jurek gapa oczywiście zapomniał do was zadzwonić, ale załatwił wam bilety. Chcecie jechać na ten mecz do Wrexham?
– Pewnie, że chcemy!
– Ok, mecz jest o 15.00, od 14.00 bilety będą dostępne.
Zadzwoniłem od razu po kumpla – notabene też Radka – i mówię mu, że dzwoniła żona Jurka Dudka i mamy bilety. Od razu wpakowaliśmy się w pociąg do Wrexham i poszliśmy na tamtejszy stadion.
– We’ve got tickets to collect – mówię do kasjera.
– Which newspaper aryee? – słyszę odpowiedź.
Tłumaczę kolesiowi, że nie jesteśmy z żadnej gazety, tylko po prostu Jurek Dudek zostawił nam bilety. A ten znowu:
– Which newspaper aryee?
– Not newspaper, tickets from Jersey Dudek, you know, Istanbul, Dudek dance – i zaczynam tańczyć jak Jurek w Stambule, żeby wreszcie zrozumiał.
– Aa, Jersey…
Faktycznie miał w kopercie te bilety. Taka dygresja – rok temu byłem na swoje urodziny (10 czerwca) w Rzeszowie i mama wykopała jakieś moje stare pamiątki. Była tam też koperta z tymi biletami sprzed prawie 14 lat… Świeczki mi w oczach stanęły – to był przecież początek mojej przygody z Liverpoolem!
Tak to wszystko się zaczęło. Po wakacjach wróciłem do Polski, musiałem dokończyć technikum i zdać maturę. Przez cztery kolejne lata, czyli 2007-2011, „skakałem” między Rzeszowem a Liverpoolem. Zacząłem studia w Polsce, pracowałem, potem coś nie wyszło, więc pojechałem do Anglii. Tam mi z kolei nie wyszło, więc wróciłem do Rzeszowa itd. W końcu w 2011 r. zdecydowałem, że trzeba podjąć jakieś poważne decyzje – miałem już niezłe CV, doświadczenie na stanowisku agenta biura podróży i postanowiłem, że czas skończyć z tułaczką po angielskich magazynach. No i tak od 2011 r. mieszkam i pracuję w Liverpoolu.
Czyli twoja miłość do Liverpoolu zaczęła się w 2005 r. po słynnym zwycięstwie w Stambule?
Nie, dużo wcześniej. Liverpoolem zafascynowałem się już w 1999 roku, czyli jeszcze przed erą Jurka Dudka. We wrześniu 1999 r. Liverpool grał z Manchesterem United na Anfield i przegrał 2:3, a Jamie Carragher strzelił dwa samobóje. Oglądałem ten mecz z odtworzenia na jakiejś kasecie VHS, którą mi przesłała moja śp. ciocia z Londynu. I ja się po tym meczu zakochałem w Liverpoolu. Mecz, atmosfera, stadion, to jak kibice mimo niekorzystnego wyniku cały czas dopingowali swoją drużynę – coś wspaniałego! W 1999 r. gwiazdą był tam Robbie Fowler, wchodził do składu młody Michael Owen, Carraghera rzucali po wszystkich pozycjach w obronie, za chwilę pojawił się też Steven Gerrard. Była to taka stara dobra angielska ekipa, a jak potem jeszcze pojawił się Jerzy Dudek, to moja miłość do „The Reds” osiągnęła pełnię.
W 2014 r. zdobyłeś niezwykle prestiżową nagrodę fana roku „The Reds”. Co trzeba zrobić, żeby zostać Liverpool FC Fan of the Year?
Byłem niesamowicie zaskoczony samą nominacją, a co dopiero mówić o nagrodzie… Kandydatów nominowali kibice Liverpoolu z całego świata. Zaangażowałem się wtedy w pomoc dla Ewy Kieryk, fanki Liverpoolu, która w wieku 15 lat uległa strasznemu wypadkowi kolejowemu i straciła obie nogi powyżej kolan. Akcja charytatywna zaczęła się w Polsce, ale ktoś napisał do mnie, czy nie pomógłbym jej nagłośnić w Anglii. Najpierw próbowałem skontaktować się z Jamesem Carrollem, dziennikarzem odpowiedzialnym za stronę Liverpoolu. Potem odezwałem się do fundacji Jamiego Carraghera „23 Foundation” i tak poznałem Lesa Wrighta, do tej pory jednego z moich największych przyjaciół w Liverpoolu. Les był zachwycony tym, jak polscy kibice LFC zaangażowali się w pomoc dla Ewy – wiadomo, nigdy nie będziesz szedł sam, You’ll Never Walk Alone. Dostałem od niego koszulkę Carraghera z autografem i dedykacją dla Ewy, a także obraz Jamiego. Ten obraz sprzedaliśmy na aukcji za jakieś 600 funtów, wtedy w Polsce była to fortuna. Na stronie „23 Foundation” ukazał się artykuł po angielsku o Ewie Kieryk i jej historii, nagle ludzie z całego świata zaczęli wpłacać pieniądze. Udało się zebrać odpowiednią kwotę, przekazaliśmy jej te pieniądze, dzięki czemu otrzymała dobre protezy i może chodzić. Cała ta akcja działa się jakoś na przełomie 2013 i 2014 r.
Jednocześnie w 2013 r. dostałem od klubu propozycję prowadzenia ich konta na Twitterze po polsku. Na początku był to oczywiście wolontariat. Powstał departament międzynarodowy mediów społecznościowych i zacząłem prowadzić tego polskiego Twittera. Byłem więc już dość mocno zaangażowany w działalność LFC.
Potem zaczęły się pojawiać nominacje: gol roku, młody zawodnik roku, a fani z LFC Global Family nominowali kandydatów do nagrody Fan of the Year – musieli swoją nominację uzasadnić w stu słowach. Wybrałem Maćka Płuciennikowskiego, mojego kolegę, który jeździ prawie na wszystkie mecze Liverpoolu, w sezonie opuszcza maksymalnie 2-3 spotkania na Anfield, bywa też często na wyjazdach; latał nawet na przedsezonowe tourne do Stanów Zjednoczonych czy Australii. Kiedy nie może obejrzeć meczu, odstępuję swoje bilety innym kibicom. Natomiast kompletnie nie spodziewałem się, że sam mogę znaleźć się w gronie nominowanych.
Pewnego dnia ok. 21.00 dzwoni do mnie telefon, jakiś nieznany numer stacjonarny. Przygotowywałem się do pracy na następny dzień, wieczorem był mecz juniorów LFC. Odbieram i słyszę w słuchawce głos Katie z administracji klubu. Bałem się, że może z moją akredytacją na mecz jest coś nie tak, na co ona odpowiada, że z akredytacją wszystko w porządku, a generalnie to zostałem nominowany do nagrody dla Fana Roku. Nie mogłem uwierzyć, co się dzieje, a ona spokojnie poprosiła, żebym przyszedł do biura po wejściówki VIP na galę. No i żebym przygotował kilka słów przemówienia na wszelki wypadek. Totalnie odleciałem – poszedłem odebrać wejściówki w piątek (gala była we wtorek) i przez cały weekend wpatrywałem się w nie z niedowierzaniem.
Przyszedł w końcu ten wyczekiwany wtorek, założyłem garnitur i idę na galę do Echo Areny. Na dzień dobry dostałem lampkę szampana, obok kręcił się Kenny Dalglish, dalej LFC Ladies, Luis Suárez, Steven Gerrard, Jamie Carragher, Brendan Rodgers. „Co ja robię tu?” – miałem ochotę zaśpiewać niczym Kuba Sienkiewicz. Usiadłem przy swoim stoliku i zaczęła się gala: gol roku, młody zawodnik roku itd. Nagle wychodzi na scenę Simon Rimmer, słynny angielski kucharz i zadeklarowany kibic Liverpoolu.
Te teksty także powinny Cię zainteresować:
- William Foulke – najgrubszy bramkarz w historii
- Bert Trautmann – nazista, którego pokochała Anglia
- Alan Shearer – wspomnienie
- Historia przyśpiewek stadionowych
- Pies, który uratował mistrzostwa świata
- Full Members Cup – angielska Liga Mistrzów
Coś w stylu liverpoolskiej Magdy Gessler?
Można tak powiedzieć, generalnie bardzo znany człowiek, angielski celebryta. Wchodzi i mówi, że teraz będzie nagroda w kategorii Fan Roku. Podkreśla, że klub miał w tej kwestii ciężki orzech do zgryzienia, bo chcieli uhonorować kogoś, kto najlepiej przekazuje światu wartości Liverpoolu.
– It goes to Rado Szmiel!
Kiedy to usłyszałem, wstałem od stolika i złapałem się za twarz. Czasem oglądam sobie film z tej gali, który jest dostępny na stronie Liverpoolu. Oczywiście do przekręcania mojego nazwiska na różne sposoby już byłem przyzwyczajony. Wchodzę na scenę, podaję rękę Simonowi, błyskają flesze… Patrzę na pierwsze stoliki, a tam: Henderson, Gerrard, Carragher, Suárez, Aldridge, Dalglish – i nagle: blank! Coś tam powiedziałem, ale kompletnie tego nie zarejestrowałem. Po zejściu ze sceny wciąż się trząsłem, od razu wzięli mnie za kulisy na jakiś wywiad i dopiero tam odzyskałem świadomość, jakoś w połowie rozmowy z Claire z telewizji klubowej. Wróciłem do stolika, postawiłem statuetkę i dopiero wtedy mogłem zadać sobie pytanie: „Co tu się właśnie stało? How it came?”
Tutaj mógłbyś zaśpiewać z kolei niczym Zenek Martyniuk „Jak do tego doszło? Nie wiem!”. Ale tak na poważnie – twoja współpraca z klubem po tej nagrodzie rozwinęła się na dobre?
Prowadziłem polskie konto na Twitterze, o czym już wspominałem, ale zostało ono zawieszone w styczniu 2019 r. Uznano, że zmieniły się trendy na Social Media i publikowanie tego samego materiału przez 19 różnych kont społecznościowych ucina zasięgi. A większe zasięgi to większe pieniądze, wiadomo. Liverpool podjął decyzję, aby przekierować całą społeczność na globalne konto, pozostawili tylko arabskie i chińskie, które mają wielki potencjał marketingowy. Także już nie prowadzę tego konta na Twitterze, ale pełnię rolę konsultanta ds. mediów społecznościowych, zwłaszcza w kwestii rynku polskiego. Przydałoby się jednak coś dedykowanego dla Polaków, bo mamy tutaj wielką bazę kibiców LFC. Kiedy wystartowaliśmy z magazynem „Polish Reds” [miesięcznik w języku polskim o Liverpool Football Club – przyp. BB], dość szybko pojawiło się sporo „lajków”. To pokazuje, że „The Reds” mają naprawdę liczne grono fanów w Polsce.
Przede wszystkim Kamil Stoch, który wiele razy podkreślał swoje przywiązanie do Liverpoolu. Anglicy nie mieliby ochoty wykorzystać tego pod względem promocyjnym?
Próbowałem, naprawdę próbowałem, bo mam dobry kontakt z Kamilem, ale niestety Liverpool nie był tym zainteresowany. Szkoda, bo zapraszali np. jakiegoś holenderskiego biegacza Wayde’a Van Niekerka, o którym ja pierwszy raz w życiu słyszałem, była też Angielka Sam Quek, złota medalistka olimpijska z Rio de Janeiro w hokeju na trawie. Rozumiem, że skoki narciarskie nie są popularne w Anglii, ale przecież Liverpool ma tysiące fanów w Norwegii i Niemczech, o Polsce nie wspominając, czyli krajach bardzo nastawionych na skoki. Gdyby na oficjalnej stronie klubowej pojawił się jakiś fajny materiał o Kamilu, to w takiej Norwegii rozchodziłby się jak świeże bułeczki. Tam jest prawie 20 tysięcy kibiców zorganizowanych w trzech oficjalnych fanklubach, a poza tym pewnie jeszcze dużo więcej „nieujawnionych”. Próbowałem wykorzystać potencjał marketingowy Kamila po jego złotych medalach olimpijskich, on też był otwarty na taką współpracę, ale niestety klub się tym nie zainteresował. Nic więcej nie mogę zrobić.
Piszesz artykuły na stronę Liverpoolu?
Zdarza mi się pisać dla „This is Anfield”, to taka nieoficjalna strona dla kibiców. W tej chwili jednak bardziej staram się wykorzystać swój potencjał człowieka mieszkającego w Liverpoolu dla polskiego fanpejdżu i magazynu „Polish Reds”. Ludzie to czytają, interesują się tym i cieszę się, że wróciliśmy do regularnego wydawania magazynu. Jest to potrzebne, a ja wykorzystuję obecność w Liverpoolu, bo np. wybrałem się pod koniec 2019 r. na promocję książki Jamesa Milnera, zamieniłem z nim kilka słów i reportaż ukazał się w „Polish Reds”. Powiedz mi, jakie medium w Polsce może poszczycić się materiałem na wyłączność z gwiazdą Liverpoolu? A przecież my jesteśmy amatorami, działamy dla idei. Zacząłem też współpracę z portalem newonce.sport. Do tej pory ukazały się trzy moje artykuły: dwa wywiady i jeden historyczny. Porozmawiałem z polskim krawcem Michałem Frąckowiakiem, który zaopatruje w garnitury Roberto Firmino i wiele innych gwiazd futbolu z Europy. Historia wyszła zupełnie przypadkiem, bo sam szukałem garnituru na swój ślub i wpadłem właśnie na Michała, który ma swoje studio w Liverpoolu. Od słowa do słowa doszliśmy do Firmino, a potem zrobiliśmy wywiad. Lubię takie niekonwencjonalne historie, dlatego też mocno zaangażowałem się w tą współpracę. Zobaczymy, co dalej z tego wyjdzie, ale jestem na to pozytywnie zapatrzony
Z iloma piłkarzami Liverpoolu – obecnymi i byłymi – masz kontakt? Na zasadzie, że możesz się odezwać i dobijesz się do nich bez problemu?
Z Jurkiem Dudkiem mam stały kontakt. W przypadku Stevena Gerarda jest o tyle ciężko, że on teraz mieszka w Glasgow. Wspominałem o fundacji Carraghera, z którą jestem w świetnych stosunkach. Organizuję od czasu do czasu biegi charytatywne i jeśli nie mam akurat określonego celu zbiórki, zawsze przeznaczam pieniądze dla „23 Foundation”. Les Wright jest moim przyjacielem i w razie potrzeby może mnie bez problemu skontaktować z Jamiem; zresztą Carragher zawsze bardzo pozytywnie wypowiada się o Polsce i Polakach. Kiedy jakiś czas temu się z nim widziałem, ciepło się ze mną przywitał, przybił piątkę, pytał, co tam u Jurka – także mogę powiedzieć, że mnie rozpoznaje i wie, kim jest Rado Chmiel. To niezwykle miłe, bo przecież od jego dwóch samobójczych goli w 1999 r. zaczęła się moja fascynacja Liverpoolem. A teraz mogę do niego zadzwonić i umówić się na kawę czy piwo. Naprawdę fajnie się to wszystko potoczyło.
Co sprawia, że Liverpool FC to klub wyjątkowy, inny niż wszystkie?
Przede wszystkim atmosfera wokół Anfield, wokół klubu i całego miasta, niezwykła jedność kibicowska. Nie ważne, co się dzieje z drużyną, my ją zawsze wspieramy, a także siebie nawzajem. You’ll Never Walk Alone – to nie są puste słowa. Cokolwiek się nie dzieje, czy burza czy deszcz, w końcu zawsze wyjdzie słońce. Podchodzę też do tego przez pryzmat swoich doświadczeń życiowych – nie ważne, w jakie dołki wpadałem, zawsze ktoś wyciągał do mnie rękę. Kiedy tylko mogę, staram się odpłacać i też pomagać. Także przede wszystkim wzajemna pomoc i chęć wspólnej radości, przeżywania razem wszystkiego, co związane z Liverpoolem. This means more – tak brzmi hasło marketingowe klubu i LFC to naprawdę znaczy coś więcej. Świetną atmosferę w klubie i wokół klubu podkreśla też często Jürgen Klopp.
Mówiąc o mieście, trzeba pamiętać, że mamy tutaj dwa kluby. Bez Evertonu nie byłoby Liverpoolu i mimo tego, że trochę się z Evertonu nabijam, mam do nich wielki szacunek. Pisałem zresztą o początkach tego klubu dla newonce.sport tuż przed ostatnimi derbami Merseyside. Patrzę na nich jak na takiego starszego brata. Starszy brat zawsze cię trochę męczył, ty mu pyskowałeś, on cię ścigał itp. Ale jak ktoś naprawdę chciał ci zrobić krzywdę, starszy brat zawsze stawał w twojej obronie. Tam samo jest z Evertonem, co dobitnie pokazał w 1989 r. po Hillsborough. Przecież „The Toffees” przez tragedię na Heysel nie mogli grać przez pięć lat w europejskich pucharach, a w tym czasie dwa razy zdobyli mistrzostwo Anglii. Mimo wszystko pokazali wielką jedność z Liverpoolem, bo w mieście często rodziny są łączone: ojciec jest za Liverpoolem, matka za Evertonem, a dzieciaki pół na pół. Na Merseyside wszystkich jednoczy po prostu wielka pasja do piłki nożnej. To pokazuje, jak wyjątkowym klubem jest Liverpool, ale Everton też jest wyjątkowy. Mogłem to odczuć na własnej skórze, kiedy brałem udział w biegu na 5 km śladami historii Evertonu. Biegłem cały na czerwono, w pełnym stroju Liverpoolu, pośród morza evertończyków, a zostałem przyjęty bardzo ciepło. Liverpool to po prostu wspaniałe miasto zakochane w futbolu.
Pamiętam, jak Jerzy Dudek miał gorszy okres w Liverpoolu, w końcu popełnił ten koszmarny błąd w meczu z Manchesterem United, kiedy to przepuścił piłkę między nogami i dobił ją do pustej bramki Diego Forlán. Trzy dni później był mecz Pucharu Ligi z Ipswich Town, w którym Gérard Houllier wystawił Dudka. Mimo że przyczynił się do porażki z najważniejszym rywalem, został kapitalnie przywitany przez kibiców, którzy odśpiewali mu gromkie You’ll Never Walk Alone. Nawet jak słucham tego na YouTube, to czuję „ciary” na plecach. Na żywo to musi być tym bardziej niesamowite.
Na meczu podczas śpiewania YNWA atmosfera jest nie do opisania. Trzy lata temu w Royal Court Theatre w Liverpoolu była ponownie wystawiana sztuka „YNWA – The Official History of Liverpool FC”. Byłem na niej w sumie już pięć czy sześć razy. W tym teatrze gra taka zdolna młoda aktorka Rachel Rae, grała już w wielu sztukach, m.in. Królewnę Śnieżkę. Kiedy ona wyszła na scenę i zaśpiewała You’ll Never Walk Alone, nie mogłem opanować łez. To jest fantastyczne za każdym razem. Mój znajomy kibic Liverpoolu jest także wicedyrektorem radia Muzo FM, grają tam dużo Beatlesów, wrzucają też ciekawostki o Liverpoolu. Ostatnio siedziałem przed komputerem, pracowałem nad czymś, a tu nagle Gerry and The Pacemakers i You’ll Never Walk Alone. Od razu dzień stał się lepszy.
Ten hymn jest tak dobry, że inne drużyny chętnie go przejmują: Borussia Dortmund czy Feyenoord Rotterdam. A przechodząc już do twojej codzienności w Liverpoolu – nabyłeś już w swoim angielskim ten słynny liverpoolski akcent? Możesz zagadać do kogoś w pubie, tak żeby nie zorientował się, że jesteś obcokrajowcem?
Nie mam problemu ze „scousem”, po tylu latach w Liverpoolu muszą być jakieś naleciałości. Niedaleko mojego domu jest pub The Lord Warden, gdzie chodzę od czasu do czasu. Kilka lat temu, być może jeszcze przy okazji Euro 2012, siedziałem tam sobie przy barze z browarem. Przyszedł jakiś koleś z torbą podróżną, ewidentnie nie z Liverpoolu. Coś się do mnie odezwał, ja odpowiedziałem, generalnie taka niezobowiązująca rozmowa, typowy small talk. Obok siedział mój dobry kumpel, notabene zapalony kibic Evertonu. No i tak gadam z tym kolesiem, w końcu zapytał się mnie, skąd jestem. Odpowiedziałem, że mieszkam już parę lat w Liverpoolu, ale generalnie pochodzę z Polski. A jemu wtedy jakby się jakieś styki przepaliły – złapał agresora, zaczął krzyczeć, że my Polacy przyjeżdżamy do Anglii i kradniemy im pracę, jakieś inne tego typu bzdury i szykował się do bójki.
– Calm down mate! – staram się jakoś przemówić mu do rozsądku.
W tym czasie ten mój kumpel evertończyk odstawia piwo, wstaje od stolika, łapie gościa za fraki i krzyczy:
– You know what? Leave our Polish Scouser alone! Get the fuck out form here! – i wywalił go z knajpy.
Także czuję się tu dobrze i miejscowi traktują mnie jak swojego. Niezwykle miło, kiedy czasem po kilku piwach mówią do mnie:
– You’re our Polish Scouser, it’s really great you’re with us, here in Liverpool!
Nie jestem Anglikiem, nie mam żadnej rodziny w Liverpoolu, a jednak przyjmują mnie tu jak swojego. Bardzo się z tego cieszę.
Podobną historię opowiadał mi znajomy Polak mieszkający na stałe w Belfaście. Pewnego dnia w swojej pracy stał na przerwie z Irlandczykami, a oni nagle zaczęli narzekać na Polaków: że się nie integrują, nie uczą języka, żyją w swoich gettach, kradną im pracę itp. Mirek mówi wtedy: „Hej, przecież ja to słyszę, też jestem Polakiem!”. A oni do niego: „Daj spokój Mirek, ty jesteś jednym z nas, nie masz się o co obrażać”. Oni naprawdę doceniają to, że człowiek uczy się języka i chce się z nimi integrować.
Dla mnie to jest bardzo fajne. W Liverpoolu jest dużo Polaków, np. na Kensingtonie są trzy polskie sklepy. Niestety wielu z nich żyje w polskim getcie: przychodzą z pracy, gdzie przebywają wyłącznie z Polakami, po robocie idą do polskiego sklepu, kupują polskie piwo, które potem piją w domu, oglądając polską telewizję. Skoro tu przyjeżdżasz i masz zamiar tu żyć, weź się zasymiluj trochę ze społecznością, naucz tego pieprzonego języka, wyjdź czasem do pubu czy teatru…. A znam takich, co mieszkają 20 lat w Anglii i jedyne, co potrafią powiedzieć, to „pay day”, „day off” i „fuck off”. Oczywiście trzeba kultywować swoją polskość, ale warto też poznawać miejscową kulturę. Nie jesteśmy u siebie, ale zróbmy tak, żebyśmy byli jak najbardziej u siebie. Myślę, że to jest ważne, gdziekolwiek nie pojedziesz.
Pełna zgoda. Pomówmy teraz trochę o tłumaczeniu książek. Jak zaczęła się twoja praca w charakterze tłumacza? Zdaje się, że biografia Stevena Gerrarda była pierwsza.
„Steven Gerrard. Autobiografia legendy Liverpoolu” była pierwszą wydaną książką, którą przetłumaczyłem. Ale zacząłem od Jerzego Dudka, którego tłumaczyłem w drugą stronę, z polskiego na angielski. To w ogóle jest zabawna historia; w 2015 r. obchodzono hucznie 10-lecie triumfu w Stambule i z tej okazji Jurek przyleciał do Liverpoolu. Napisał do mnie SMS-a, wyjechałem po niego do Manchesteru na lotnisko. Jedziemy sobie do Liverpoolu, a on wręczył mi swoją drugą książkę, „NieRealną karierę”, która wtedy się ukazała. Tak ją sobie przeglądam i nagle – zupełnie nie wiem skąd – wpadł mi do głowy pomysł:
– Jurek, a ty nie chciałbyś tej książki wydać po angielsku? Przecież oni wciąż cię tu pamiętają i kochają za Stambuł, wszystkie bilety są wyprzedane na uroczystość 10-lecia, przyjdzie 30 tysięcy ludzi!
– Chętnie bym wydał, ale jak mam to zrobić? Nie mam nikogo, kto by się tym zajął…
Zacząłem nieśmiało chrząkać, a on wtedy załapał:
– A co, podjąłbyś się tego?
– Pewnie, żaden problem!
Od razu napisałem SMS-a do Jamesa Pearce’a , pracującego wtedy w gazecie „Liverpool Echo”. Powiedziałem mu, że właśnie ukazała się druga książka Dudka po polsku, a skoro wcześniej ich wydawnictwo wypuściło biografie Craiga Bellamy’ego i Pepe Reiny, to może Dudkiem też by byli zainteresowani. Umówił mnie z dyrektorem wydawnictwa Reach Sport, pokazałem mu „NieRealną karierę”, ale także „Uwierzyć w siebie. Do przerwy 0:3” i bardzo zachwalałem obydwie książki. Pomysł im się spodobał, następnego dnia podpisaliśmy umowę i zacząłem tłumaczyć. Temat biografii Gerrarda wyszedł w międzyczasie, bo w lipcu 2015 r. ukazała się angielska wersja. I ja na zasadzie takiego „bezczela” zadzwoniłem do angielskiego wydawnictwa: powiedziałem, że rok temu dostałem nagrodę Fan of The Year w Liverpoolu, pracuję dla klubu i poprosiłem o informację, czy jakieś polskie wydawnictwo kupiło już prawa do biografii Stevena. Dowiedziałem się, że krakowskie SQN ma zamiar wydać tę książkę. Od razu więc zadzwoniłem do Krakowa i zapytałem się, czy mają już tłumacza. Rozmawiałem wtedy z Kamilem Miśkiem, z którym zresztą do tej pory mam bardzo dobry kontakt. Jestem mu niezmiernie wdzięczny, że dał mi wtedy szansę. Okazało się, że nie mieli jeszcze tłumacza i podesłali mi PDF z pierwszym rozdziałem. Dostałem wieczorem, usiadłem do tego od razu i w ciągu 8 godzin przetłumaczyłem cały rozdział. Pracowałem wtedy jeszcze na etacie w kancelarii jako asystent prawnika – skończyłem więc o godz. 4.00, przespałem się dwie godziny i zbierałem się do pracy. W międzyczasie wysłałem do SQN mejla z tłumaczeniem. Jeszcze tego samego dnia dostałem odpowiedź, że są zadowoleni i chcą mi powierzyć całość. No i wtedy tak naprawdę ruszyła ta lawina.
Ile książek już przetłumaczyłeś?
Po Gerrardzie Kamil Misiek podrzucił mi dość nietypowy temat, bo książkę o Manchesterze United. Uznałem, że skoro zacząłem już tłumaczyć, to trzeba skorzystać z propozycji, business is business. Poza tym to kolejny ciekawy wpis do CV, więc zabrałem się za tłumaczenie „Diabelskiej biografii” Jima White’a. Od strony kibicowskiej też wyszło to ciekawie, że zadeklarowany fan Liverpoolu przetłumaczył opowieść o „Czerwonych Diabłach”. Mój znajomy, kibic United, podrzucał mi potem linki do forów kibicowskich Manchesteru United.
– Słyszeliście, że książkę tłumaczył jakiś kibic Liverpoolu? Pewnie nawrzucał tam pełno kłamstw! – pojawiało się sporo tego typu komentarzy.
Sorry, ale rzetelnie podchodzę do swojej pracy i przetłumaczyłem wszystko najlepiej, jak umiałem. W czasie pracy nad tym przekładem wyszedł Dudek po angielsku („Jerzy Dudek: A Big Pole in Our Goal – Autobiography”), więc miałem już trzy książki na koncie. Potem odezwało się do mnie wydawnictwo Arena w sprawie książki „LFC 125 lat. Alternatywna historia”. Dyrektor Tomasz Gawędzki napisał do mnie takiego oficjalnego mejla w tej sprawie, ale potem spotkaliśmy się w Krakowie, od razu złapaliśmy świetny kontakt i przeszliśmy na „per ty”. Zresztą on też jest zapalonym kibicem „The Reds”. 2-3 tygodnie później Tomek był już u mnie w Liverpoolu i załatwiliśmy wszelkie formalności związane z tą książką. W międzyczasie odezwało się do mnie wydawnictwo Znak z propozycją przetłumaczenia biografii Jürgena Kloppa („Jürgen Klopp. Robimy hałas”, 2018). Następnie „Anatomia Liverpoolu” dla SQN, no i ostatnio wydany Salah dla Areny („Salah. Narodziny gwiazdy”, 2019). Skończyłem też już tłumaczyć biografię Michaela Owena, powinna się ukazać nakładem SQN w 2021 r. Czyli wychodzi na to, że jak to tej pory przetłumaczyłem osiem książek.
Masz już kolejne propozycje tłumaczeń? Możesz coś zdradzić?
Jestem otwarty na zlecenia i jeśli jakieś wydawnictwo zwróci się z ciekawą propozycją, na pewno szybko dojdziemy do porozumienia. Lubię tę pracę, bardzo mnie wciąga, mimo że niekiedy muszę jedną książkę przeczytać cztery razy. Mam taki system, że najpierw czytam oryginał w całości, żeby mieć ogólny ogląd przed rozpoczęciem tłumaczenia. Drugi raz czytam podczas tłumaczenia, trzeci raz w czasie korekty, a czwarty to korekta po korekcie. Bywa, że mam już po dziurki w nosie danego tekstu, ale ogólnie tłumaczenie książek niesamowicie lubię. A co będzie dalej? Zobaczymy. Mam cały czas dobry kontakt z SQN i Areną. Chciałem wydać Michaela Owena po polsku i udało się namówić SQN do tego. Ta książka wiele wyjaśnia, bo sam hejtowałem Owena, ale po lekturze zrozumiałem jego argumenty. Bardzo bym też chciał, żeby książka Jamesa Milnera („Ask A Footballer”, 2019) ukazała się po polsku. Po wywiadzie z Mattem Walkerem wręcz palę się do tego, żeby jego „Europe United” również pojawiła się na rynku polskim. To naprawdę niesamowita historia człowieka, który rzucił swoją biurową pracę i wyruszył w podróż po 55 krajach zrzeszonych w UEFA, by w każdym z nich zobaczyć choć jeden mecz. To cudowne połączenie dwóch moich pasji: futbolu i podróżowania, a wspomnienia Walkera z tego swoistego piłkarskiego Eurotripu czyta się z zapartym tchem. Czy książka wyjdzie po polsku? Nie wiem, ale chętnie podejmę się jej tłumaczenia, jeśli oczywiście otrzymam takie zlecenie.
Te hejty na Owena to za przejście do Manchesteru United?
Tak, za jego grę dla United, gdzie poszedł okrężną drogą przez Real i Newcastle. Ale nie tylko za samo przejście – po mistrzostwie dla Manchesteru w telewizji mówił ciągle „my”, a przecież to Liverpool go wypromował i w barwach „The Reds” wywalczył Złotą Piłkę w 2001 r. Wielu kibiców Liverpoolu go nie trawi, ale książkę warto przeczytać. Natomiast opowieść Jamesa Milnera jest bardzo zabawna, na pewno byłaby to przyjemna lektura dla polskich czytelników.
Z której przetłumaczonej przez siebie książki jesteś najbardziej zadowolony? A może któraś dała ci najwięcej radości, satysfakcji?
Bardzo chciałem tego Jürgena Kloppa wydać po polsku i dopiąłem swego. Spotkałem się z Raphaelem Honigsteinem przy okazji promocji angielskiego wydania „Bring the Noise” i powiedziałem mu wtedy wprost:
– Raphael, ja zrobię wszystko, żebyśmy tę książkę wydali po polsku, żebyś ty przyleciał do Polski na promocję i żebyśmy wszyscy przy tej okazji fajnie spędzili czas!
Jestem więc dumny z tego Kloppa, pomimo niektórych zawirowań z korektą, które miały miejsce w czasie pracy nad książką. Bardzo dużo dało mi też tłumaczenie z polskiego na angielski, wiele się nauczyłem przy pracy nad wydaniem „Jerzy Dudek: A Big Pole in Our Goal – Autobiography”. Miałem do pomocy niesamowity zespół redakcyjny: nad edycją czuwał Chris McLoughlin, a Claire Brown była odpowiedzialna za cały marketing i późniejsze spotkanie promocyjne z Jurkiem. U mnie na tarasie zrobiliśmy wtedy fajnego grilla, pojawił się cały zespół redaktorski, był też oczywiście Jurek. Trochę tutaj muszę wybierać na zasadzie, które „dziecko” bardziej kocham; ale gdyby ktoś mnie podstawił pod ścianą i wycelował karabin, wskazałbym na Kloppa i Dudka. Ale kocham wszystkie swoje dzieci i z wszystkich przetłumaczonych książek jestem dumny.
Znalazłem na twoim profilu na Facebooku informację, że piszesz książkę o bramkarzach Liverpoolu. Coś jest na rzeczy? A może masz jeszcze jakieś inne pomysły?
Mam rozgrzebaną tę książkę o bramkarzach Liverpoolu, a to temat do tej pory nieporuszany. Sam byłem bramkarzem, więc mam sentyment do tej pozycji na boisku. Broniłem nawet w reprezentacji „Liverpool Echo”, grałem tam razem z Neilem Jonesem czy Jamesem Pearcem, a mierzyliśmy się z ekipą trenerów Akademii Liverpoolu. Wtedy Steven Gerrard trenował juniorów i miałem okazję przeciwko niemu zagrać. Strzelił mi gola z wolnego, ale drugiego już obroniłem, a po meczu podszedł do mnie, poklepał po plecach i powiedział:
– Good save, mate, good save!
Coś wspaniałego, że koleś, który zdobył Puchar Mistrzów, przychodzi do mnie i chwali mnie za wykonaną paradę. Strasznie obrosłem wtedy w piórka.
Ale wracając do tematu – zacząłem pisać książkę o bramkarzach Liverpoolu, mam do niej sporo materiałów, ale brakuje mi na to trochę czasu, a pandemia koronawirusa zdecydowanie w tym nie pomaga. Zacząłem też pisać drugą książkę o najlepszej piłkarskiej rodzinie na świecie, czyli generalnie zbiór moich doświadczeń z życia w Liverpoolu, pracy dla klubu i tworzenia jego mediów społecznościowych. Nie wiem, co mi z tego wyjdzie, ale mam już jakieś dwa i pół rozdziału. Ostatnio wpadł mi też do głowy pomysł, żeby spisać historię piłkarskiej sekcji Resovii Rzeszów, aczkolwiek plany zbierania materiałów skutecznie są torpedowane przez obecność koronawirusa. Także ten projekt pewnie odsunę trochę w czasie. Może powiem tak: przetłumaczyłem już osiem książek i marzy mi się, żeby dziesiąta była moją autorską.
To skoro już jesteśmy przy tych bramkarzach Liverpoolu – zdecydujesz się wskazać najlepszego golkipera LFC wszechczasów? Można w ogóle porównywać np. czasy przed II wojną światową do obecnych?
Można porównywać. Wiadomo, że to zupełnie różne okresy, ale teraz Alisson pokazuje, jaką różnicę dla drużyny robi klasowy bramkarz. Po tym etapie błędów i wypaczeń, posiadania Lorisa Kariusa, Simona Mignoleta, a wcześniej Brada Jonesa czy Ádáma Bogdána, wreszcie mamy spokój między słupkami. Teraz nie trzeba się bać o każdą piłkę, która zmierza w stronę naszej bramki. Nie ujmując nic Jurkowi Dudkowi, to muszę jednak przyznać, że Pepe Reina był o klasę wyżej. Jurek był solidnym bramkarzem, wbił się idealnie w moment, dzięki czemu już na zawsze będzie wpisany w panteon Liverpoolu. Ale patrząc na to, jak teraz bramkarz gra ofensywnie, jak musi świetnie operować nogami, to porównanie Dudka do Reiny wypada zdecydowanie na korzyść Hiszpana, nie mówiąc już o Alissonie. Bruce Grobbelaar, Ray Clemence czy śp. Tommy Lawrence też byli niesamowici w swoich czasach. Od zakończenia gry przez Grobbelaara aż do pozyskania Alissona był straszny problem z bramkarzami. Byli solidni, byli wyrobnicy, ale żeby ktoś się szczególnie wybijał – tylko Jurek wtedy w Stambule. Także zdecydowanie Alisson Becker, bo to jest prawdziwa skała w naszej bramce.
Wielki facet, który potrafi się rozpychać w polu karnym przy dośrodkowaniach, a jednocześnie świetna gra nogami i brak prostych błędów. No i potrafi grać w stylu sweeper-keeper, co przecież wprowadzał w życie jeszcze wspomniany przez ciebie Tommy Lawrence w latach sześćdziesiątych.
Trzeba wspomnieć o Reinie, bo też grał bardzo agresywnie i wysoko. Pamiętam jeszcze swoje czasy grania „wysoko” w juniorach Resovii: dostałem takie dwie bramki w Tarnobrzegu w meczu z Siarką, że mi się odechciało… Najpierw wyszedłem na 20. metr i mnie przelobowali – jeszcze wracałem tyłem do bramki, zamiast się odwrócić i biec normalnie. W efekcie potknąłem się i „wyrżnąłem orła”. A potem rzut wolny, ustawiłem sobie mur tak, żeby zakrywał bliższy róg. No i gość strzelił mi w ten bliższy róg, a ja od razu poprosiłem o zmianę.
W Polsce twój klub to Resovia?
Zdecydowanie tak. Ten klub mnie wychował, tam miałem okazję zetknąć się z futbolem w praktyce. Trenowałem w juniorach pod okiem trenera Piotra Kustry; w sumie to mało u niego pograłem, bo po prostu byli lepsi. Kiedy już wychodziłem na boisko, to albo rozgrywałem mecz życia, albo dostawałem czerwoną kartkę za pyskowanie do sędziego. Pamiętam taki mecz w Stalowej Woli – poszła akcja „Stalówki”, nasz obrońca zrobił czysty wślizg, ale napastnik się wyłożył. Sędzia dyktuje karnego, a ja do niego:
– Jaki karny?! Przecież to była ewidentna symulka! Jakim cudem za to karny?
– Bramkarz do klatki! – i pokazuje mi żółtą kartkę.
– Do klatki to możesz sobie psa wrzucić! Zaraz ci przyniosę moje okulary z szatni! – no więc pokazał mi drugą żółtą, czerwoną i mogłem iść pod prysznic.
Tak wyglądało moje granie. Ale mimo nieudanej przygody piłkarskiej Resovia to mój klub, najstarszy w Polsce, założony w 1905 r. Dobrze im teraz idzie w II lidze, po latach tułaczki udało się wrócić na obiekt przy ul. Stanisława Wyspiańskiego, świetną pracę wykonuje trener Szymon Grabowski. Wydaje mi się, że zainspirowała go książka „Robimy hałas” o Jürgenie Kloppie, którą mu podarowałem. Oglądając najlepsze mecze Resovii w tym sezonie, dało się wyczuć odrobinę magii Kloppa. Życzę im jak najlepiej, może uda się wywalczyć awans do I ligi. Byłoby pięknie, gdyby zagrali na nosie Stali Rzeszów i weszli do pierwszej ligi, choć to przecież ekipie z ul. Hetmańskiej dawano przed sezonem większe szanse.
Bramkarską legendą Resovii jest Marcin Pietryka, rocznik 1982. Jesteś tylko pięć lat młodszy – miałeś okazję z nim trenować?
Trenowałem z nim, miałem nawet przyjemność jeden raz siedzieć na ławce rezerwowych w pierwszej drużynie jako jego zmiennik. W czasie mojego pobytu w Resovii przewinął się także Maciej Nalepa, 2-krotny reprezentant Polski. Mieliśmy treningi bramkarskie z trenerem Henrykiem Chruścińskim, na którego mówiliśmy „Adolf”. Strasznie nas męczył, zawsze musieliśmy mieć bluzę z długim rękawem i spodnie, nawet w wielki upał. A kiedy padał deszcz, brał nas zawsze w największe błoto. Ustawiał np. płotek na piasku do skoku w dal, trzeba było go przeskoczyć i od razu złapać piłkę. Podkreślam – złapać, nie odbić czy sparować; jeśli nie złapałeś np. dziewiątego, to zaczynałeś od początku, aż złapiesz 10 pod rząd. Dopiero wtedy można było przejść do następnego ćwiczenia. Także dawał nam niesamowity wycisk, ale pewnie dlatego Marcin Pietryka bronił tak długo na tak wysokim poziomie. Marcin prywatnie był i jest przesympatycznym facetem, zawsze chętnie służył radą czy pomocą. Nawet po moim wyjeździe do Liverpoolu nie zerwaliśmy kontaktu i spotykam się z nim czasami, jeśli akurat jestem w Rzeszowie.
Wróćmy teraz do książek sportowych. Potrafisz wskazać najlepszą spośród tych, które przeczytałeś?
„Życie wypuszczone z rąk”, czyli tragiczna historia Roberta Enke. Zmiażdżyła mnie ta książka psychicznie, płakałem jak bóbr. Zwłaszcza że znam historię tej choroby z własnego doświadczenia, a w dodatku Ronald Reng opisał to wszystko w niezwykle poruszający sposób. Poza tym Robert Enke był bramkarzem, przez co tym bardziej się z nim utożsamiałem. Zdecydowanie jest to dla mnie książka numer jeden.
Zgadzam się, naprawdę bardzo dobra książka.
Polecam każdemu tę książkę, nawet jeśli niespecjalnie interesuje się piłką nożną. Na szczęście wreszcie zaczyna się więcej mówić o depresji, bo nie jest to coś na zasadzie, że masz gorszy dzień i po prostu musisz wziąć się w garść. Robin Williams, niesamowity komik, ciągle uśmiechnięty, skończył ze sobą. Chester Bennington, lider zespołu Linkin Park, na zdjęciach dzień przed popełnieniem samobójstwa uśmiechał się od ucha do ucha. Depresja to bardzo ciężka i wyniszczająca choroba, nie tylko dla chorego, ale też dla jego otoczenia, które często w ogóle nie zdaje sobie sprawy ze skali problemu.
Abyśmy nie kończyli w tak depresyjny sposób, to na koniec pytanie: jaki prywatnie jest Rado Chmiel? Oprócz oczywiście tego, że tłumaczy książki oraz kibicuje Liverpoolowi i Resovii.
Trudno mi odpowiedzieć, chyba lepiej wypowiedziałaby się o mnie moja Luiza. Na pewno jestem rodzinny, cenię sobie prywatność, troszczę się o bliskich. Rodzina jest dla mnie teraz priorytetem, bo na chwilę obecną zawodowo jestem spełniony. Byłem na meczu na Anfield, byłem na Lidze Mistrzów w Liverpoolu… Gdybym w 2006 r. powiedział temu gówniarzowi, który przyjechał z Rzeszowa na wakacje do Anglii, że za 14 lat Jurek Dudek będzie jego przyjacielem, że Kamil Stoch będzie pił u niego kawę, że dostanie nagrodę dla Fana Roku LFC, że przetłumaczy książkę Dudka na angielski, a Gerrarda na polski – myślę, że ten gówniarz kazałby mi się wtedy rozpędzić i „walnąć baranka” w ścianę. Było to wówczas zupełnie nierealne, inny świat.
Miałem kilka spotkań z młodzieżą w Anglii i Polsce, gdzie wygłaszałem mowy motywacyjne. Choćby w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Rzeszowie uczulałem licealistów, żeby nie skupiali się tylko na piłce nożnej, bo zaledwie kilku z nich będzie grało zawodowo. Też marzyłem o karierze bramkarza, ale zabrakło odpowiednich predyspozycji. Mówię młodym, że trzeba się uczyć, dużo czytać i zawsze mieć jakąś alternatywę, gdyby w futbolu nie poszło. W swoim popiłkarskim żywocie zagrałem na Anfield, grałem na stadionie Manchesteru City, obroniłem wolnego Gerrarda – takie marzenia można spełnić, nawet nie będąc zawodowym piłkarzem. Przypominam też o nauce języka, bo obecnie nieznajomość angielskiego to już lekkie faux pas. Bardzo dobrze, że ukazuje się teraz tyle książek sportowych, bo tacy chłopcy zaczną od nich, a z czasem będą sięgali po coraz ambitniejsze lektury. Nie lubiłem w liceum lektur obowiązkowych, ale inne książki chłonąłem jedna za drugą i to naprawdę rozwija wyobraźnię, poprawia język itd.
Znowu odszedłem od tematu, bo pytałeś, jaki jestem prywatnie. Cóż mógłbym jeszcze dodać? Chyba gościnny, chyba wesoły, ironiczny, nie do końca wszystkich lubię, ale każdego staram się tolerować. O dokładniejszą charakterystykę musisz spytać Luizę.
Te teksty także powinny Cię zainteresować:
- William Foulke – najgrubszy bramkarz w historii
- Bert Trautmann – nazista, którego pokochała Anglia
- Alan Shearer – wspomnienie
- Historia przyśpiewek stadionowych
- Pies, który uratował mistrzostwa świata
- Full Members Cup – angielska Liga Mistrzów
Liverpool zdobył w końcu ten upragniony tytuł po 30 latach. Jakie wrażenia? Co było kluczowe? Nie boli cię, że z powodu pandemii nie było fety adekwatnej do wydarzenia?
Z jednej strony wielka szkoda. Fajnie byłoby przeżyć ponownie takie cudowne chwile jak rok temu podczas parady z okazji zdobycia szóstego Pucharu Europy. Niestety, będziemy musieli się z tym wstrzymać. Z tygodnia na tydzień obostrzenia w UK są luzowane, więc kto wie, może doczekamy się jakieś pseudo-parady z dystansem publicznym?
Niemniej jednak nawet taki tytuł smakuje wyśmienicie. Liverpool zdeklasował wręcz ligę i nawet po dosyć niemrawej grze po ponad 100-dniowej przerwie spowodowanej koronawirusem, zaklepanie tytułu było tylko kwestią czasu. „The Reds” nie przegrali meczu ligowego aż do 29 lutego. Byli jak automat, a ponad 20-punktowa przewaga nad drugim Manchesterem City, który momentami grał naprawdę kosmiczny futbol, mówi sama za siebie. Mijający sezon zapadnie w pamięci każdemu, nie tylko kibicom Liverpoolu, a ja mam nadzieję, że wkrótce będziemy mogli świętować kolejne sukcesy LFC w lidze, czego wszystkim kibicom „The Reds” i sobie samemu życzę z całego serca.
ROZMAWIAŁ: BARTOSZ BOLESŁAWSKI
Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Radosława Chmiela.