Wldrugiej części wywiadu Zygmunt Anczok opowiada m.in. o problemach z wyjazdem do USA, o życiu na emigracji w Chicago i w Norwegii, o pracy taksówkarza i sklepikarza, o igrzyskach w Monachium i atmosferze po zamachu, a także o zmarnowanym pokoleniu polskiej piłki. Pierwszą część możecie przeczytać tutaj.
Wtedy zdał Pan sobie sprawę, że ciężko będzie wrócić?
Gdyby to było w dzisiejszych czasach, to wiadomo, są śruby, blachy, Beckham miał podobną operację robioną, włożyli mu śruby czy płytkę i zagrał w mistrzostwach świata. Za rok mu to wyjęli no i cześć… Ale ja wtedy jeszcze nie myślałem, miałem nadzieję, że jeszcze jakoś się wykaraskam. Wiedziałem jednak, że na mistrzostwa świata już nie pojadę. Taki smutny to był trochę okres, bo widziałem przed sobą jeszcze jakieś trzy, cztery lata grania. Co ja wtedy miałem 26, 27 lat… Wtedy dochodzi do człowieka, że zmienia się całe życie. Dalej jednak mieszkałem w Bytomiu i tak się szczęśliwie złożyło, że w Zabrzu powstawała szkółka piłkarska.
Pomagał Pan w tej szkółce?
Tak, razem z Hubertem Kostką. Hubert był szefem, a ja byłem jednym z trenerów, oprócz mnie pomagał jeszcze Florenski, także miałem zajęcie. Jeździłem do Zabrza i po ściągnięciu gipsu biegałem razem z tymi młodymi chłopakami po boisku. To było jeszcze takie żużlowe boisko obok obiektów Górnika i wszystko powoli posuwało się do przodu. Wszystko zaczynało się układać. Formalnie byłem jeszcze zawodnikiem Górnika, ale docierały do mnie głosy, że nie będzie to trwało wiecznie. No i kiedy pomagałem w tym Gwarku, w tej szkółce, to zaczął się okres wyjazdów za granicę. Pierwszy po mistrzostwach świata zgodę na wyjazd dostał Robert Gadocha, a za nim chcieli pójść inni.
Pan też chciał wyjechać, a pomóc miał panu Zygfryd Szołtysik.
Tak, Szołtysik. Ale kiedy już szykowałem się do wyjazdu, to rząd wydał taką decyzję, która przeszła w parlamencie, w myśl której zaczął obowiązywać zakaz wyjazdów sportowców na Zachód. Dziś to się dziwię, co ta polityka miała do sportu, ale takie były czasy.
Był Pan już gotowy do wyjazdu?
Tak, wszystko miałem przygotowane i byłem gotowy, żeby wyjechać.
A do jakiego klubu?
Do jednego z czołowych belgijskich klubów. Nie przypomnę sobie teraz, do którego konkretnie, ale na pewno do Belgii, nie do Holandii. No ale nie wyjechałem, bo weszła ta ustawa. Miałem już też paszport, ale dostałem cynk, że ustawa nie obejmuje miast polonijnych jak Chicago czy Sydney w Australii.
Czyli można było wyjechać, ale tylko do dużych skupisk Polaków?
Tak. I wtedy się zastanawialiśmy i mówię do śp. Konrada Bajgiera, który grał w Polonii Bytom: „Konrad, jedziemy czy nie?”. Poszedłem wtedy do urzędu wojewódzkiego po paszport, ale tam mi powiedzieli, że go nie dostanę, bo obowiązuje zakaz wyjazdów sportowców. Nie mogłem wyjechać, bo obowiązywała ustawa, ale uratowało mnie to, że ona dotyczyła czynnych sportowców. Tak więc poszedłem do jakiegoś generała czy pułkownika i mówię mu, że przecież ja już nie gram w piłkę. On wtedy gdzieś poszedł, sprawdził, potwierdził, że faktycznie przepis dotyczy tylko czynnych sportowców i powiedział mi, żeby przyszedł z pismem od klubu, że już nie gram w piłkę. Ale wcale nie musiałem tego robić, bo kiedy żegnano mnie jesienią 1974 r., to na meczu wśród widzów rozeszła się taka mała książeczka o mojej osobie. Tam wszystko było opisane, że już nie gram itd. Ja mu to dałem, pokazałem no i wtedy kazał zaczekać i po chwili wrócił z paszportem. No ale w tym czasie zmienił się też prezes Górnika. No i ktoś widocznie musiał mu donieść, że ten Ana jeszcze gra, że trenuje z tymi juniorami.
No ale przecież Pan trenował, żeby wrócić do sprawności.
Tak, ale wystarczyło, że się ruszałem. Oni widzieli ruszającego się człowieka, że robi zwody, przyspiesza, biega i chyba im się zamarzyło, że może jeszcze gdzieś im się uda mnie sprzedać. No i jak się o tym dowiedziałem, że chcą mnie sprzedać, to mina trochę mi zrzedła. Miałem jeszcze wizytę u prezesa w zjednoczeniu, gdzie dano mi do zrozumienia, że to jeszcze nie jest ten czas, żeby wyjeżdżać, że jeszcze się tutaj mogę przydać. No ale jak mi o tym mówiono, to ja już miałem paszport w kieszeni. Razem z Bajgierem mieliśmy bilety na piątek, a w środę jeszcze byłem w Górniku, jeszcze rozmawialiśmy.
Czyli w środę jeszcze próbowano Pana przekonać do pozostania, a w piątek miał Pan już lecieć?
Dokładnie tak. Mówili, żeby poczekać, że wszystko będzie dobrze. Ale już miałem bilety i pamiętam, że trochę się baliśmy z Bajgierem. Bo to nigdy nie wiadomo, czy ktoś czasem nie doniósł, że my chcemy lecieć, czy czasem nas z lotniska nie ściągną. No ale wszystko się skończyło szczęśliwie i jak już samolot się wzbił w powietrze, to mówię do Bajgiera: „Słuchaj, chyba nie wyląduję z powrotem nie?” (śmiech). I tak się człowiek dostał do Ameryki.
Ten wyjazd załatwiał Edward Mazur.
Tak.
Ten sam, o którym później zrobiło się dość głośno w mediach.
Tak, ten sam. On był prezesem jednego z dwóch klubów polonijnych w Chicago – Wisły. Miałem mieszkanie nad jego biurem, ale co do jego późniejszej działalności, no to nie nasza sprawa. On wszystko pozałatwiał, my żeśmy myśleli, że tam będziemy prowadzeni jako piłkarze, że gdzieś może będziemy dorabiać sobie, ale będziemy też trenować.
A jak to wyglądało w rzeczywistości?
Jak już wylądowaliśmy, to wiedzieliśmy, że to jest bilet w jedną stronę. To był inny świat, nie było tak kolorowo, jak sobie wyobrażaliśmy. Czekała na nas głównie praca.
Pan pracował w warsztacie samochodowym?
Nie, ja pracowałem takim zakładzie przemysłowym, gdzie jeździłem wózkiem i przewoziłem towary. A jeśli chodzi o warsztat, to była taka dodatkowa robota. Byliśmy w końcu w Ameryce i nie można było sobie pozwolić na to, żeby wrócić z pracy o drugiej i nic nie robić. Choć początkowo jak przyjechaliśmy z Bajgierem, to nie było zbytnio tej pracy. Dużo nam pomogli Polacy, którzy często musieli przy tym kombinować. Trzeba było wykupić taki dokument social security, dzięki któremu można było dostać pracę. To nam właśnie załatwili. A tak na co dzień to za dużo zajęć nie mieliśmy. Chodziliśmy grać w tenisa, choć nie potrafiliśmy, ale mieliśmy rakiety, które też tam ktoś nam podarował. Często chodziliśmy główną ulicą polską Milwaukee Avenue w spodenkach i koszulkach, bo wiadomo, że ciepło było, ale jak ktoś nas widział, jak graliśmy, to od razu pewnie nas spisywał na straty jako tenisistów (śmiech). Wracając z kortu, lubiliśmy wejść gdzieś na kawę. Pamiętam, jak raz weszliśmy do polskiej restauracji. Kawa do dzisiaj pamiętam kosztowała 25 centów. Siedzimy sobie i pijemy spokojnie i jak już wypiliśmy, to kelnerka przyszła i nam tej kawy dolała. Stwierdziliśmy, że dobra restauracja i od teraz będziemy chodzić właśnie tutaj. Na drugi dzień przyszliśmy znowu, ale już się nie spieszyliśmy z tym piciem. Kiedy skończyliśmy, czekamy na tę dolewkę, czekamy, ale nie doczekaliśmy się. Jak się okazało, dolewki nie było, bo dzień wcześniej nie zostawiliśmy żadnego napiwku. No i tak się skończyły nasze dolewki (śmiech). No a tak na co dzień to przede wszystkim zajmowała nas praca, no i jakieś treningi w parku.
Ale w piłkę tam graliście?
Tak, graliśmy. Zaraz na początku zostałem sprzedany do drużyny Katz Chicago. To była tak półzawodowa, strażacka drużyna.
Pieniądze jakieś z tej gry były?
Były. Za mecz dostawaliśmy 100 dolarów. Niby nie dużo, ale w tamtych warunkach to się jednak liczyło. Choć czasem człowieka ogarniał smutek, no bo jednak czułem, że jestem bardzo daleko od domu.
Miał Pan jakiś kontakt z rodziną?
Przez półtora roku miałem kontakt praktycznie tylko listowny. Pisałem listy, nagrywałem swój głos na kasetę. Starałem się to robić tak, jakbym był w domu, coś tam mówić do dzieci. Raz w miesiącu dzwoniłem. Oczywiście w nocy, bo pamiętajmy, że była różnica czasu. To był taki dość ciężki i trudny okres. Dobrze, że sporo czasu zajmowała nam praca, bo jednak wielu zawodników się tam załamało.
To wcale tak kolorowo nie wyglądało, jak niektórym mogło się wydawać…
Nie, nie… To był wyjazd typowo do pracy. Dużym plusem było to, że jeden dolar to było 125 złotych. Przy zarobkach w Polsce to było dużo, żona sprzedawała i mogli jakoś godziwie żyć. A jakby tak dobrego przelicznika nie było, to ja nie wiem, co byśmy wtedy tam zrobili. Przecież nie mieliśmy nawet biletu na powrót. No ale się mieszkało, do dzisiaj pamiętam – Konrad Bajgier, Jurek Nejman z Legii Warszawa, Jasiu Czajkowski, który był bramkarzem… Pięciu nas tam mieszkało, mieliśmy lodówkę, w której każdy miał swoje miejsce na jedzenie. Od czasu do czasu jak nam się zachciało, to żeśmy sobie obiad porządny ugotowali. To było takie typowo kawalerskie życie. Odliczało się czas do weekendu, do piątku. Wtedy zanosiło się pranie do pralni, gdzie pierwszy raz na oczy widzieliśmy pralki automatyczne. Później trochę w domu „psik-psik” i się wychodziło wieczorem gdzieś do lokalu, żeby spotkać się z Polonią. Do dzisiaj pamiętam taki lokal Polonez w Chicago. Mieścił się na rogu ulic i w weekendy to nie można było tam w ogóle wejść. Tyle ludzi było. Wszystko oczywiście po polsku i dookoła masa Polaków.
Poznawali Was, kojarzyli?
Tak, znali nas, to znaczy może bardziej kojarzyli, że jesteśmy piłkarzami. My żeśmy myśleli, że będziemy grać na jakimś tam poważnym w miarę poziomie, a okazało się, że graliśmy na boiskach, które bardziej przypominały łąkę. Na mecz przychodziło może dwudziestu Polaków. Kiedy graliśmy z Ukraińcami i przegrywaliśmy, to jeszcze krzyczeli „grać, bo do roboty pójdziecie!” (śmiech). Bawiły nas te komentarze, ale możliwe, że ci kibice akurat niedawno dopiero z Polski przyjechali i oczekiwali pełnego zaangażowania tak, jak w kraju.
Który to był rok?
Wyjechałem w lutym 1976 r. Brata ściągnąłem tam w lipcu. Wtedy to wiadomo, wyjazd do Ameryki był wielką okazją dla wszystkich. To była wielka rzecz, żeby dostać wizę. Dzisiaj może też, ale już nie tak bardzo, jak wtedy. No i byliśmy tam razem z bratem, zawsze to wiadomo raźniej. Kiedy grałem w tej swojej drużynie, to były takie początki piłkarstwa w USA. Najpierw grały takie drużyny tworzone przez imigrantów, jak właśnie Polacy, Ukraińcy czy Meksykanie, a nawet Anglicy mieli swój zespół. Powstawała też wtedy już taka półzawodowa liga, w której grało sześć zespołów. Graliśmy na takich boiskach na sztucznej trawie, o naturalnej można było pomarzyć. Jak człowiek się na takiej sztucznej przewrócił, to był cały poparzony, fatalne to było. No i tak czas nam płynął na grze i na pracy. W końcu pewnego dnia, to chyba weekend był, siedzimy sobie przy piwku i trafiliśmy na ogłoszenie w gazecie. To był Dziennik Chicagowski – polska gazeta, no i tak jak u nas były tam rozmaite ogłoszenia, anonse, oferty kupna czy sprzedaży, ale pojawiło się też coś, co przykuło naszą uwagę. W Oslo organizowano zawodową drużynę piłkarską i oferowano 1200 dolarów miesięcznie. Podane były wszelkie dane, adres, każdy z nas spojrzał i zaraz chwycił za kawałek papieru, długopis i każdy pisał, bo 1200 dolarów robiło wrażenie. No i każdy napisał, wysłał i za jakiś czas przyszedł list. Gruba koperta, zaadresowana na moje nazwisko, no i zaczynam czytać. Ale patrzę, policzyłem te wszystkie strony i było ich aż dwanaście.
To była umowa?
Nie, to normalny list pisany długopisem na dwanaście stron. No i tak sobie czytam i czytam, doczytałem do ósmej i mówię do Bajgiera: „masz, weź sobie, czytaj dalej”. On zaczął, a ten człowiek, ten nadawca, to zaczął tam o taktyce pisać, no takie pierdoły, że stwierdziłem, że to chyba jakaś niepoważna sprawa jest. W końcu stanęło na tym, że nikt nic nie odpisał, ale za jakiś czas dostaliśmy telefon z ambasady norweskiej i Jasiu Czajkowski, który tam trochę szprechał po angielsku, mówi mi, że mam się zgłosić po norweską wizę i bilety. To było jesienią 1976 r. Powiedziałem kolegom, że jeszcze nie mam tyle odłożone, żeby pojechać do Polski. U nas w kraju to był taki okres, że jak ktoś wrócił z Ameryki, to każdemu się wydawało, że musi mieć ze sobą worek pieniędzy. Powiedziałem, że nigdzie nie jadę, ale zimą znowu ambasada się odezwała, że papiery cały czas czekają. No i postanowiłem ich trochę przetrzymać, bo to jednak cały czas była trochę niepewna sprawa. Bałem się, że może zajadę do Oslo, a tam nikogo nie będzie i całe zaoszczędzone pieniądze wydam na prom do Polski. W końcu w lutym potwierdziłem, że przyjadę. Byłem już zdecydowany, brat jeszcze zostawał. Wylatywałem jakoś na przełomie kwietnia i maja. Oczywiście cała moja grupa odwiozła mnie na lotnisko i pożegnała śpiewami (śmiech). Klub, do którego miałem dołączyć to Skeid Oslo. Kiedy wylatywałem, to w Chicago było 35oC. Miałem na sobie taką żółtą, cienką koszulkę i trochę bagażu. Siedzę sobie w samolocie przez te osiem godzin lotu, no i w końcu pojawia się napis, żeby zapiąć pasy. Stewardessy sprawdziły, czy każdy jest zapięty, ale widzę, że jedna tak na mnie spojrzała i zaraz podeszła do drugiej. Ta druga też popatrzyła na mnie, ale nic po sobie nie dała poznać. Ja siedzę i tak patrzę na innych pasażerów co oni tacy poubierani. W końcu wyglądam przez okno, a tam śnieg. A ja opalony tylko w tej cieniutkiej koszulce, nic innego nie miałem (śmiech). Ale w końcu podeszła do mnie stewardesa i jakoś półsłówkami się porozumieliśmy i dali mi takie ponczo. A to były czasy, kiedy wysiadało się na płycie lotniska i dopiero potem szło się do terminala. Tam jak już dotarłem, to poczekałem, aż wszyscy wyszli i zostałem sam. I tam za taką budką, jak u nas były kiedyś takie, gdzie paszport się dawało, patrzę, że ktoś tam skacze. W długich włosach ktoś skacze i macha i obok jeszcze cztery osoby były. Czekała mnie jeszcze po drodze kontrola, bo przecież byłem z kraju komunistycznego, a Norwegia była krajem NATO. Wyszedłem do tych osób, które czekały, a one nic, ani be, ani me po polsku. Jedynie taki Jerzy był co mówił po polsku. Miał na imię Jerzy, ale przedstawił się jako Joe (śmiech). No i jego się trzymałem i zaraz mu powiedziałem, żeby wszystko tłumaczył. On mi mówi, że teraz pojedziemy do klubu i tam będą rozmowy. Tam zaoferowano mi oczywiście nie jakieś wielkie pieniądze, ale na start dostałem takie, że jakbym wrócił do Polski, to mógłbym żonie powiedzieć, że jednak ciężko pracowałem w Stanach. No i potem nadszedł czas na trening. Na pierwszym treningu tak mi jeden Norweg przywalił w kostkę, że momentalnie spuchła. Z jednej strony to było dobre dla mnie, bo przecież w USA mało trenowałem, a teraz jakieś braki mogłem tłumaczyć odniesioną kontuzją. No i powoli chodziłem, jeździłem na zabiegi i dochodziłem do formy. Krótko po moim przyjeździe przyszedł do mnie taki chłopak, którego wysłał do mnie konsul. Wcześniej w gazetach pisano, że przyjeżdża medalista olimpijski, piłkarz. Moje zdjęcie było na pierwszych stronach gazet, ja tam uśmiechnięty stałem w koszulce, jeszcze bez jednego zęba, bo mi wybili i zrobiło się dość głośno o tym, że przyjeżdżam. No i od razu musiała się tym zainteresować ambasada.
Nasza polska?
Tak, nasza polska ambasada. No i przyszedł do mnie ten syn konsula i mówił, że ojciec zaprasza do ambasady. Poszedłem, tam uroczysta kolacja, wszystko fajnie i pamiętam jeszcze, jak mi później się przyznali, że dzwonili do kraju, że teleks poszedł do ministerstwa sportu, czy wszystko jest zgodnie z przepisami. No ale byłem już w takim wieku, że mogłem tam grać. No i w trakcie tej kolacji konsul mówi, że wszystko, co o mnie pisano w gazetach, to oni wycinali. A w tamtym czasie było tak, że wycinano wszystkie wzmianki o Polsce w prasie. Jak pisano dobrze, to wkładano do jednej teczki, a jak źle, to do drugiej. No i mi mówią, że nigdy jeszcze tyle dobrego o Polsce nie napisali. W końcu zapytał, jak wyglądają moje papiery. Odpowiedziałem, że bilet miałem w jedną stronę, paszport też. On od razu zareagował, że to niemożliwe, że tak być nie może. Poprosił mnie o dane i za trzy dni miałem paszport wielokrotnego przekroczenia granicy. Żona z dziećmi już mogła przyjechać, także fajnie się to poukładało. No i czekałem do debiutu i w tamtym roku zdobyliśmy awans. Jeszcze wcześniej miałem jedną kontuzję, najpierw kolano, później łąkotka. Jednak ta przerwa w graniu zostawiła ślad, ten organizm nie był już tak odporny, jak kiedyś. Nie trenowałem też już tak intensywnie. Zimą 1977/78 przyjechałem do Polski, w Piekarach przeszedłem operację i wróciłem do Norwegii. Dwa i pół roku tam spędziłem. Wcześniej przed meczem, który decydował o awansie, zapytano mnie, czy mogą mi dać blokadę w kolano. Pomyślałem sobie, że raz się żyje i zgodziłem się. Dali mi blokadę, ja grałem wtedy w pomocy. Dostałem pamiętam taką piłkę, gdzieś 18 metrów od naszego pola. Rywale nas zaatakowali, ale zostało kilku obrońców. I ja teraz poszedłem z tą piłką – lewa, prawa, już zaraz pole karne, już mam strzelać, a tu nagle obrońca przywalił mi w nogę… Poleciałem na murawę i rzut karny. Wykorzystaliśmy, 1:0 prowadzenie i wielka radość. Wygraliśmy i Skeid awansował do ekstraklasy. I od tej chwili już były inne rozmowy z działaczami. Ja powiedziałem, że jadę do Polski, ale oni, że nie, że musimy coś podpisać. Zgodziłem się. Później zawsze robiłem tak, że 26 października, kiedy tam już się nic nie działo, to wracałem do Polski, bo syn miał urodziny.
No tak, bo w Norwegii gra się systemem wiosna-jesień.
Tak, dokładnie. Zawsze do Polski przyjeżdżałem samochodem. Miałem do dyspozycji taką fajną sportową Toyotę. No i tą Toyotą już w październiku jeździłem w Polsce na kolcach. Bo tam opony były z kolcami, nie było takich wyżłobionych, tylko wbijali kolce w taką siatkę i jak się jechało, to ten kolec się chował w tę gumę. I pamiętam, jak mnie kiedyś milicja zatrzymała w Lublińcu. Milicjanci pytają „Panie Zygmuncie, a czym Pan jeździ?”, bo te opony robiło dość spory szum i bali się, żebym im asfaltu nie popsuł (śmiech). Po świętach, tak koło 6-7 stycznia, już wyjeżdżałem z powrotem. Będąc jeszcze w Norwegii, przyjechał do nas Hubert Kostka ze swoimi Szombierkami do Oslo, na coś w rodzaju obozu. Mieszkali w takich drewnianych domkach, nic specjalnego. Norwegowie jednak liczyli się z pieniędzmi. Kiedy z kolei oni przyjechali do Polski, to przyjęliśmy ich w najlepszym hotelu, kto tam u nas w tamtych czasach się kosztami przejmował.
Trzeba było się pokazać.
Jak oni zobaczyli to życie nocne u nas, hotel Katowice, piekiełko na dole, nawet programy telewizyjne. W Norwegii jak rodzina pojechała do domu, to w telewizji był teatr. Jak oni zobaczyli te wszystkie bary, jak kobiety tańczyły, to nie mogli się nadziwić. Później jeden z nich przyjechał do mnie na zaproszenie do Polski. Kiedy byłem w Norwegii to raz w tygodniu, w sobotę pozwalałem sobie na obiad na mieście, gdzie za mięso i ziemniaczki czy frytki płaciłem 10 dolarów. A jak on przyjechał do nas z rodziną, to zatrzymali się u mnie w domu, nie chciał w hotelu, bo może się bał, że będzie musiał zapłacić. My wtedy dzień w dzień jedliśmy w restauracji Opolanka. Był pod wrażeniem, jak zobaczył to bogactwo i jedzenie. Pewnego razu jednak kiedy siedzieliśmy przy stoliku, ja na chwilę odszedłem i w tym czasie kelnerka przyniosła rachunek. On zajrzał i wtedy do niego dotarło, że ja za cały ten obiad zapłaciłem przykładowo półtora dolara (śmiech). Tak to wtedy wyglądało, dolar kosztował 125 zł, a w hotelu Katowice obiad kosztował 250 zł, czyli powiedzmy dwa dolary. Dzisiaj to wspomina się z uśmiechem…
A kiedy wrócił Pan do Polski?
Zanim wróciłem, to zrobiłem wszystko, żeby ściągnąć tam trenera. Przyjechał trener Jacek Gmoch i przez moje wstawiennictwo został zatrudniony. Pracował w klubie przez rok, jak już graliśmy w ekstraklasie. No ale wprowadzał zasady nie do przyjęcia dla Norwegów. Chciał, żeby w piątek był trening, żeby działacze zaczęli inaczej patrzeć na piłkę. Tam w piątek o godzinie 13:00 to już każdy wyjeżdżał do tych ich domków w górach. Wszyscy wyjeżdżali czy to na ryby, czy po prostu zwyczajnie, żeby odpocząć. Ja też tam z nimi dwa razy byłem, to poczułem się, jakbym był traperem w XIX-wiecznej Ameryce. Jacek wprowadził im chyba trochę za duże obciążenia, niedługo później dostał propozycję z Grecji i wyjechał z Norwegii.
W którym to było roku? To już musiało być po mistrzostwach świata w Argentynie.
Tak, na pewno, jak się nie mylę to było w 1979 r. Po mistrzostwach w Argentynie mu podziękowali, bo nie było sukcesu. Zajęliśmy szóste miejsce, ale uznano, że to porażka.
Każdy oczekiwał nie wiadomo czego.
Po mistrzostwach świata w 1974 r. uznali, że mamy taką świetną drużynę, że zdobędziemy mistrzostwo świata. No i jak się nie udało, to mu podziękowali. Chciał wyjechać z Polski, był w Skeid zatrudniony, fajnie się miał. Auto, dom do dyspozycji. Ale jak on wyjeżdżał, to ja też już chciałem wracać. Powiedziałem mu, że też chcę jechać, choć w klubie chcieli, żebym jeszcze został.
A Pan jeszcze wtedy grał jak Gmoch był trenerem?
Tak, jeszcze grałem, ale już pod koniec coraz mniej. Znowu odezwało się kolano, nie chciałem tego szarpać, czułem, wiedziałem, że coś tam jest nie tak. Jacek też mi powiedział, żebym odpuścił. Jak wyjeżdżałem, to pamiętam, że auto zostawiłem na placu w porcie przy promie, żeby sobie później odebrali, bo wyjeżdżałem z innego miasta, nie z Oslo. Wróciłem do Polski, przez jakiś czas miałem jeszcze z nimi kontakt, ale od tego czasu już tam nie byłem. Prosili oczywiście, żebym przyjechał, ale jakoś inne sprawy mnie wtedy zajmowały. Dzieci, szkoła, dom…
Kupę czasu przecież Pana nie było…
Dużo mnie nie było, to raz, a dwa, żona nie była przychylna temu, żebym wyjeżdżał. Jeszcze wracając do mojego pobytu w Norwegii, to ja tam też trochę pracowałem w takiej firmie z dywanami. Zawsze starałem się ściągnąć tam przyjaciela, on zawsze przyjeżdżał w dżinsach. On był taki, jak to mówią po śląsku „spaśny”, mieszkał u mnie, ale do pracy zawsze chodził pieszo, a to kawał drogi było. Przyjeżdżał zawsze na trzy miesiące i na koniec zawsze musiał kupić nową parę spodni, bo tamte już mu się nie trzymały (śmiech). Kupił sobie poloneza za zarobione pieniądze, a polonez wtedy to było coś. Zawsze mu powtarzałem: „Jurek, nie zapomnij o spodniach, bo Cię nie wypuszczą na prom”. No i jak wróciłem do Polski, to przyszedłem do Sparty, przeprowadziłem się, bo dom skończyłem w 1980 r. No i w 1981 r. nastał stan wojenny.
Wiele nie brakowało, a zastałby Pana w Norwegii.
Gdybym został w tej Norwegii wtedy, to automatycznie dostałbym tam obywatelstwo i możliwość ściągnięcia dzieci i żony. Inaczej może to życie by się potoczyło, ale tutaj w Polsce byli jeszcze rodzice żony. Teraz tak można gdybać, co by było, jakbym został, ale to nie był wtedy dobry czas, nie było dobrego klimatu do wyjazdu. Choć jako kraj Norwegia jest rewelacyjna, zarobki, przyroda, naprawdę super. No ale zdecydowałem się wyjechać, zostałem trenerem w Sparcie Lubliniec. No ale musiałem też normalnie pracować. Jeszcze przed stanem wojennym chciałem pojechać do Niemiec i kupić samochód na taksówkę. Wcześniej miałem Dacię, która mi się cała praktycznie rozleciała, klamki się pochowały do drzwi, ale szczęśliwie miałem ją kupioną za dolary w serwisie w Katowicach, więc mogłem ją oddać i odebrać pieniądze. Szybko dość dostałem zwrot, bo prezesem w tej firmie w Katowicach był jeden z działaczy Ruchu, który jak mnie zobaczył i zapytał, czego potrzebuję, to od razu sprawa została załatwiona i na trzy dni przed wyjazdem do Niemiec dostałem pieniążki. Wtedy oczywiście nikt nie podejrzewał, że jakiś stan wojenny będzie. No i tam siedzimy przy telewizji, ja chodzę za autem, nagle kolega mi mówi, żebym szybko przyszedł, bo coś się w Polsce stało. A pokazywali wtedy już te nocne działanie, te wszystkie blokady i sobie wtedy pomyślałem, że przecież dzieci, cała rodzina, wszyscy w Polsce, a my tutaj. Granica przez dobrą dobę była zamknięta, nie wpuszczali. Udało mi się w końcu kupić ten samochód, takiego mercedesa przejściówkę, no i wracaliśmy do Polski. Na granicy jedno auto było tylko, nasze. Autostrada w Polsce zasypana śniegiem, a na niej też tylko nasze auto. Nikogo więcej (śmiech). No i przyjechałem i zostałem taksówkarzem. Przez następne siedem lat.
Lubił Pan tę pracę?
Tak, lubiłem, bo byłem wolnym człowiekiem. Kiedy pracowałem na zakładzie, to musiałem się niekiedy odwracać, żeby mnie nie poznali, bo to jeszcze były przecież inne czasy, zwłaszcza w takich małych miastach. Czułem się trochę tak, jakby mnie zamknięto w jakimś zakładzie. Nie mówię, że w karnym, ale była brama, przepustki, no nie podobało mi się to, źle się tam czułem. A jako taksówkarz o ósmej zjeżdżałem do domu, wtedy można powiedzieć, był taki boom na taksówki, ludzie mieli pieniądze, ale z kolei była duża inflacja. Zarobione pieniądze od razu trzeba było jakoś ulokować, więc jechaliśmy na targ i kupowało się takie rzeczy jak namioty, futra, czy cokolwiek innego, bo z dnia na dzień pieniądz tracił na wartości. Pracę taksówkarza łączyłem z trenowaniem Sparty, która grała wtedy w czwartej i trzeciej lidze. Później po jakimś czasie dowiedziałem się, że mam zmiany w biodrze i że prawdopodobnie czeka mnie proteza. Tak się złożyło, że w Poznaniu aktualna kadra olimpijska grała z tą starą. Pojechałem na ten mecz, wziąłem ze sobą zdjęcie i pokazałem doktorowi Garlickiemu. On spojrzał i mówi; „Zyga, daj sobie spokój, czeka Cię proteza”. No i byłem zmuszony odejść z klubu.
Problemy z biodrem były pochodną tego, że wcześniej pobierano Panu stamtąd wióry kostne?
Nie, nie, to nie miało nic wspólnego. To wzięło się z tych naszych treningów, o których mówiłem. Te wszystkie przeciążenia, to w końcu musiało wyjść no i wyszło. Zwolniłem się z klubu, ale miałem rodzinę, musiałem coś robić, a na taksówkach już dawało się odczuć kryzys. Staliśmy pod tym słupkiem „taxi” i czekaliśmy. Ja nie należałem nigdy do ludzi cierpliwych, inni się tam zdrzemnęli, ale mnie takie czekanie męczyło. Szczęśliwie dostałem propozycję pracy w handlu. Znajomy miał kiosk w Lublińcu na Stalmacha, bardzo fajny na tamte czasy i stałem się sklepikarzem. Jeździłem po towar, warzywa, owoce, kawa, te wszystkie słodycze, ale wszystko z Zachodu, bo wtedy tego nie było nigdzie. Ludzie stali w kolejce po schodkach, nie był marketów, nie było sklepów, nic nie było. Takie produkty można było dostać tylko u prywatnego. I w tamtym okresie mogę powiedzieć, że byłem „panem”. Latem na dwa miesiące zamykałem. Jeden miesiąc brałem L4, bo musiałem iść do urzędu zgłosić, że zamykam, na drugi miesiąc brałem urlop i dwa miesiące nie handlowałem. Jak wracałem znad morza do domu, to pożyczałem od kolegi trochę pieniążków, żeby kupić towar i za parę dniu mu oddawałem. I tak pracowałem gdzieś od początku roku 1987 do początku lat 90., kiedy nastąpiły te przemiany ustrojowe i reformy Balcerowicza. Jeździłem na giełdy, miałem samochód, białego mercedesa z przyczepą.
Cały czas tego samego?
Tego samego, to była przejściówka i był ze mną już do końca. Zawsze nim jeździłem po towar, sklep się rozrastał. Trochę go rozbudowałem, ale wszystko był drewniane oczywiście. No ale na tamte czasy, to byłem taką, można powiedzieć „szychą”. No i tak sobie w tym kiosku pracowałem, ale coraz bardziej się zaczynało odzywać to moje biodro. Zacząłem chodzić o kulach, trochę jak niepełnosprawny. Wstydziłem się nawet z domu wychodzić, bo może ktoś by sobie pomyślał: „o, wielki sportowiec, a o kulach chodzi”. Żona później sama prowadziła sklep, miała pracowników, no i z tego mieliśmy utrzymanie. Niestety coraz większe problemy miałem z poruszaniem, chodziłem skrzywiony, zgarbiony. W końcu pojechałem do Piekar i tam uznano, że konieczny jest zabieg. Został on przeprowadzony w 2000 r. Dostałem protezę taką wkręcaną, nie na cement i niedługo minie 18 lat od zabiegu, a gwarancję miałem na 14 lat.
I na razie jest wszystko w porządku?
Tak, musiałem też cały czas pomagać żonie w kiosku, bo przecież sama nie chwyci 25-kilogramowej skrzynki, ktoś to musiał zrobić. No ale wszystko jest „odpukać” w porządku i jestem pod kontrolą.
Cofnijmy się teraz do 1972 r. Zanim pojechaliście na igrzyska, to grał Pan w finale Pucharu Polski. Jak Pan zapamiętał tamto spotkanie?
To były już moje czasy w Górniku. Tak sobie myślę, czy to czasem nie był najlepszy finał…
Take są opinie…
Na pewno był to jeden z najlepszych finałów. Legia była wtedy w szczytowej formie, ale my mieliśmy Włodka. Też graliśmy dobrze, ale to, co wyprawiał Włodek z bramkarzem Grotyńskim, to było coś niesamowitego. Rewelacyjne, świetne spotkanie. Można powiedzieć, że wysoki poziom tego meczu nie przeniósł się na rozgrywki ligowe, no ale tutaj spotkały się zespoły, które w składzie miały najlepszych zawodników.
To na nich oparta była reprezentacja.
Dokładnie. Bardzo miło wspominam tamten czas, fajnie, że puchar poszedł do nas.
Był Pan pewny, że pojedzie Pan na igrzyska?
Tak, byłem raczej o to spokojny, ale gdyby ten mój mikrouraz wtedy wyszedł na jaw na zgrupowaniu w Zakopanem, to prawdopodobnie bym nie pojechał.
Niewiele jednak brakowało, a w ogóle byśmy nie awansowali na igrzyska…
Bardzo niewiele. Pamiętam, że dowiedziałem się o awansie, jadąc samochodem z treningu, na Kolejowej, radio grało i naraz komunikat, że przerywają transmisję, bo Polska zakwalifikowała się do igrzysk, bo w meczu Hiszpanii z Bułgarią padł remis. Teraz tak patrzę, że to była naprawdę ważna chwila, zwłaszcza patrząc przez pryzmat tego, jak później wpłynęło to wszystko na moje życie.
Gdyby nie Hiszpanie, to złota jedenastka pewnie by nie postała.
Oczywiście, jedenastka by nie powstała, medalu by nie było. Tych świadczeń dla olimpijczyków byśmy też nie mieli. Takim hamulcem przed ich przyznaniem była jednak ilość tych medalistów w sportach zespołowych. Bo w piłce zdobyliśmy niby tylko trzy medale, ale jak tak policzymy ludzi, to z pięćdziesięciu się nazbiera, a takich lekkoatletów, to wiadomo, że było mniej. Ale to duży wpływ miało na moje życie, zwłaszcza na starość, bo podejrzewam, że nie byłoby mnie stać na takie życie na emeryturze jak dzisiaj, z żoną we dwójkę mielibyśmy trochę ponad 2 tys. złotych emerytury… Duży wpływ na moje życie miał też pobyt w Stanach, dzięki niemu startowałem jakby to powiedzieć z innej belki…
Wracając do igrzysk, jak wyglądała wioska olimpijska? Wszystkie kraje mieszkały razem?
Razem. Wszyscy mieszkali razem. Do końca nie wiedzieliśmy jak to wszystko będzie wyglądać. Pamiętam, że ciepło było. Jak dzisiaj się patrzy na to, jak są strzeżone olimpijskie obiekty, a jak strzeżone były wtedy, to można powiedzieć, że wtedy praktycznie w ogóle ich nie strzeżono. Do dziś mam taką małą etykietę, taki niby identyfikator z numerem i ze zdjęciem, który umożliwiał wejście do wioski. Także ja się wcale nie dziwię, że tam ci zamachowcy mogli się gdzieś na teren wioski przedostać. Jeszcze jak byli ubrani w dresy, to każdy pomyślał, że to jacyś sportowcy wracający po jakiejś balandze. Sama wioska była dla nas jakimś tam zaskoczeniem, zwłaszcza wyżywienie. Pierwszy raz spotkaliśmy się takim systemem, że każdy mógł sobie nałożyć, co tylko chciał. Jak zobaczyliśmy, ile tego wszystkiego jest, to oczy same chciały jeść. Mieliśmy taki swój kącik na tej dużej stołówce i wszyscy sobie nałożyli pełne talerze jedzenia. Trenerzy Gmoch i Strejlau i trener Górski początkowo nie zwrócili na to uwagi, ale jak zobaczyli na drugi dzień, jak i ile my tego wszystkiego jemy, to zaraz stwierdzili, że za parę dni będziemy mieć po kilka kilogramów nadwagi. Tak więc zwrócili nam uwagę i wytłumaczyli, że tak nie możemy robić. Ale nie zapomnę tych pierwszej kolacji i śniadania, jak każdy szedł ucieszony z taką wielką tacą pełną jedzenia.
A jak wyglądała atmosfera po tym zamachu?
Ja należałem zawsze do takich bardziej ciekawskich i zaraz jak się o tym dowiedzieliśmy, to ja tam poleciałem zobaczyć, bo wiedziałem, że to stało się gdzieś tam na rogu, niedaleko naszych mieszkań. Widziałem, że tam po balkonie chodzą jacyś ludzie w chustach, ale nie przypuszczaliśmy, że to się może tak tragicznie skończyć. Tym bardziej że nas nie było w wiosce, jak to się stało, bo przecież mieliśmy z Ruskimi grać.
Nie wiadomo było czy ten mecz w ogóle się odbędzie…
No my żeśmy stali i czekali. Dopiero później gdzieś tam zapadła decyzja, że mamy to rozegrać. No i gdyby nie to, to igrzyska zostałyby przerwane i pewnie byłby koniec… Później jak po meczu wróciliśmy do wioski, to już była inna wioska. Na każdym kroku wojsko, karabiny maszynowe, każdy budynek był pilnowany. Skończyły się jakieś swobodne przechadzki czy jakieś dyskoteki na terenie wioski, tak jakby wioska umarła. A jak wróciliśmy po finałowym meczu, to już całkowicie pusto praktycznie było, bo wszyscy się już szykowali do wyjazdu.
No tak, bo finał był ostatniego dania.
Tak, mecz był ostatnim punktem igrzysk. Teraz te spotkania są gdzieś tam bardziej w środek poupychane, ale wtedy był ostatnim punktem programu. No i jak wróciliśmy autobusem, to już policja czekała pod bramą, oczywiście z bronią, a jak wjechaliśmy na teren wioski, to już było pusto. I wtedy już każdy chciał chyba jak najszybciej wracać do domu.
A jak Was przyjęto w kraju?
Naszemu przyjęciu na pewno towarzyszyła duża radość. Choć chyba jednak troszkę lepiej przyjęto drużynę po mistrzostwach świata.
O tamtym zespole chyba w ogóle bardziej się pamięta. Jak się porówna składy obu zespołów, to niewielu pamięta o takich zawodnikach jak Pan, Szołtysik, Ostafiński czy Kraska.
Tak, o zawodnikach z igrzysk trochę mniej się pamięta… Choć jak się komuś mówi o Orłach Górskiego, to przeważnie wraca się właśnie do igrzysk, ale jednak bardziej do mistrzostw świata, no bo to jednak były mistrzostwa świata. No a na igrzyskach grały praktycznie tylko kraje demokracji ludowej. W tych krajach jeszcze się może pamięta o tych turniejach, ale na świecie mało kto przywiązywał czy przywiązuje do nich wagę.
Spodziewaliście się takie przyjęcia w kraju?
No na pewno mogliśmy się spodziewać, że będziemy tak witani. Ja to porównuję do przyjęcia, jakie kibice zgotowali Polonii Bytom w 1965 r. Na placu Thälmanna w Bytomiu pojawiło się wtedy 100 tys. ludzi. Taka to była radość. Wtedy tę naszą wygraną uznano za największy sukces, bo do tego czasu to trudno mówić o jakiś sukcesach.
Wygraliście wtedy Puchar Rappana, a potem triumfowaliście w Pucharze Ameryki. Europejskie drużyny traktowały tamte rozgrywki poważnie, czy raczej jako etap przygotowań?
Grali na poważnie, zdecydowanie. Chociaż z West Bromwich wygraliśmy wysoko, ale z takim szkockim Kilmarnock, to trzeba się było solidnie namęczyć. Nie mówiąc już o Dukli, która przyjechała tylko na finałowe starcia.
A jak ta Ameryka wyglądała dla takiego młodego zawodnika jak Pan?
Dla mnie to była pierwsza wizyta w Stanach. Dla większości kolegów też. Dzisiaj może to się wydawać śmieszne, ale to był dla nas szok kulturowy, takie zderzenie dwóch światów. Pamiętam jakie wrażenie zrobiły na nas szerokie, kilkupasmowe autostrady.
Walter Winkler wspominał, że baliście się wyjść z hotelu, żeby się nie zgubić.
Tak, tak było. W tamtym czasie to mieliśmy jeszcze odwagę przejść przez ulicę i do Central Parku. Później się dowiedziałem, że to był czas, że tam było dość niebezpiecznie, że ludzie bali się tam chodzić. A my zwyczajnie tam na trening żeśmy sobie chodzili, bo tylko tam mieliśmy trochę trawy, gdzie można było przeprowadzić zajęcia. Jakbyśmy chcieli gdzieś indziej, na jakimś boisku, to za wszystko trzeba było płacić, więc trenowaliśmy tam. Raz próbowała na stamtąd przegonić policja konna, ale nie byli w stanie się z nami dogadać i w końcu dali nam spokój.
Polonusi podobno potrafili o Was zadbać.
Tak, mieliśmy co prawda parę dolarów diety, ale z tego musieliśmy się jeszcze wyżywić. Dużo spotkań mieliśmy, ale to wszystko wiązało się z tym, żeby nie wydać za dużo pieniędzy. Jak była kolacja w którymś z polskich klubów, to ten menadżer dobrze wiedział, że już za kolację nie będzie musiał płacić. Po zwycięstwie w finale jak razem z nami świętowali, to chcieli nam pieniądze włożyć do pucharu, ale wieko się nie otwierało, więc ściskali się z nami i upychali nam dolary po kieszeniach.
Mieliście ze sobą jakiegoś opiekuna?
Tak była taki pan z PZPN-u – sekretarz Skalski. Miał taką dużą skórzaną torbę, w której nosił pieniądze, jakie płacono nam za rozegrane mecze. Zawsze miał ją przy sobie, na takim łańcuszku i często się śmialiśmy, żeby uważał na palce i na rękę (śmiech).
Grał Pan na boisku razem z Liberdą, Szymkowiakiem, Pohlem. Ich pokolenie jest postrzegane jako trochę zmarnowane, bo nie awansowali na żadną dużą imprezę. Czemu tak się stało? Jak Pan sądzi?
Ja myślę, że głównym powodem było to, że ta Europa była wówczas podzielona. Podzielona gospodarczo, militarnie, finansowo i sportowo. Na Zachodzie wszelkie nowinki pojawiały się i wchodziły w życie dużo szybciej. My mieliśmy na ten futbol inne spojrzenie, byliśmy zapatrzeni w naszych „przyjaciół ze Wschodu”. Rywalizowały tak jakby dwa systemy. Każde zwycięstwo przez nas odniesione powodowało u nas wielką radość, każdy najmniejszy nawet sukces był traktowany szczególnie. A tam mało kto takie rzeczy zauważał, często nawet o tym nie pisali. Dla nas już sama możliwość gry z piłkarzami z Zachodu, a już nie mówiąc o wygranej, to było wyróżnienie. Tam inaczej ludzie żyli, inaczej myśleli, inaczej patrzyli na wiele aspektów i w pewnym sensie tak jest do tej pory. Co prawda jesteśmy w Unii, ale jednak ciągle nam trochę brakuje… Kilkadziesiąt lat trzeba było żyć, żeby zobaczyć, że można żyć inaczej. Tam już w tamtych czasach piłkarze wyjeżdżali, podpisywali kontrakty. Każdy to traktował jako zupełnie normalną rzecz. A u nas? Wszystko po cichu, żeby grać na Zachodzie, to trzeba było zostać, uciec. Taki Banaś np. został na Zachodzie, ale przez to, że został, to nie zagrał ani na igrzyskach, ani na mistrzostwach świata, a przecież był dość ważnym ogniwem reprezentacji.
Dużo dał drużynie.
Dużo, bardzo dużo. Bez niego ta olimpijska drużyna czy ta z mistrzostw świata inaczej by wyglądała. Owszem pograł tam sobie trochę na Zachodzie, ale co z tego… Jak to się mówi, coś za coś… Tyle tylko, że teraz ma film zrobiony.
Ostatni mecz w kadrze zagrał Pan z Walią.
W meczu z Walią już po byłem po tej kolejnej kontuzji, to był 1973 r. Krótko po moim powrocie do gry, ale to jednak jeszcze nie było to. Mimo że w nodze już niby było wszystko dobrze, to w głowie cały czas ślad pozostał. Źle mi się biegało, uważałem na siebie. Brakowało mi tych automatyzmów. Piłkarz musi biegać na luzie, wyprzedzić, przyspieszyć, a nie myśleć, czy tam w nodze coś nie strzeli znowu. No ale cóż, no takie jest życie.
Po porażce z Walijczykami spodziewaliście się, że te eliminacje mogą się tak dobrze dla Was zakończyć? Że jednak uda się uzyskać awans?
Nie, w ogóle na to nie liczyliśmy. Wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, w jakiej trudnej grupie. Tak myślę, że ten remis na Wembley, oczywiście nikt temu nie ujmuje, ale wiele nie brakowało, żeby padła jedna czy dwie bramki więcej. Wtedy pożegnalibyśmy się z wyjazdem na mistrzostwa i znowu ten okres byłby oceniany negatywnie. A tak praktycznie z niczego powstała drużyna, która zremisowała z Anglią, pojechała do RFN i o mało nie została mistrzem świata. Dużo tam nie brakowało.
Tak blisko chyba nie było nigdy.
Dużo nie brakowało. W meczu z Niemcami tak samo my mogliśmy jakąś bramkę strzelić. Oni na siłę chcieli ten mecz rozegrać. Widzieli, że tych warunkach gra będzie wolniejsza i w tym upatrywali swoją szansę. Wiedzieli, że będzie toczyć się zacięta walka, a walczyć potrafili.
Można porównać w ogóle piłkę z Pana czasów do dzisiejszej?
Piłka na pewno się zmieniła. Gdybyśmy my z tamtych czasów mieli dzisiaj zagrać tak, jak gra się dzisiaj, to zostalibyśmy zmiażdżeni. To, co dzisiaj trzeba wybiegać na boisku, to nawet nie ma porównania. Może przez 20 minut byśmy grali… Cały system się zmienił… Kiedyś był system WM, potem przyszły czasy brasiliany, a teraz wszystko opiera się na tym, że całym zespołem się broni i całym zespołem się atakuje. Ja grając jako lewy obrońca, to mogłem tylko troszeczkę za połowę boiska wyjść. Nieraz trener mi mówił, żebym za bardzo do przodu nie wychodził. Patrząc na przygotowanie dzisiejszych piłkarzy, to z pewnością, gdybym miał dziś zaczynać, dużo by mi brakowało. Może te dzisiejsze treningi te braki by zniwelowały, ale trzeba podkreślić, że całe przygotowanie dzisiaj jest zupełnie inne. Całkiem inne prowadzenie, treningi, wszystko się zmieniło. Przypuszczam, że ci młodzi piłkarze na starość nie będą mieli takich problemów zdrowotnych jak my. Organizmy są inaczej przystosowane, inne jest wyżywienie, my pamiętam, że jedliśmy, co chcieliśmy.
Nikt wtedy o tym nie myślał, że dieta może mieć tak duży wpływ na formę.
Nikt nie podejrzewał, że to ma taki wpływ na organizm. Te nasze młode organizmy cały czas były bardzo mocno eksploatowane. Co do mojej osoby, to uważam, że te pękające z przeciążenia kości to nie był przypadek. Przecież jak byłem mały, to co myśmy tam jedli… chleb z cukrem i to wszystko. Kto tam w ogóle myślał o jakiś bananach czy o czymś. Przykładowo z bananami to pierwszy razem się spotkałem chyba na igrzyskach. Nie było też czegoś takiego, żeby latem dać jakąś rozpiskę zawodnikowi z ćwiczeniami czy z dietą. Każdy później przychodził na trening trochę „opuchnięty” po urlopie. Najpierw trzeba było to wszystko wybiegać, zabić wagę, a dopiero później się pracowało nad innymi elementami. A inna sprawa, że wtedy było nie do pomyślenia, żeby rozgrywać w ciągu ośmiu dni cztery spotkania, jak nieraz to bywa w Anglii, zwłaszcza na takiej intensywności jak dzisiaj.
Patrząc z perspektywy czasu, zamieniłby Pan medal olimpijski na medal mistrzostw świata?
Ja jestem świadomy, że medal mistrzostw świata jest cenniejszy niż olimpijski. Na igrzyskach oczywiście startuje dużo więcej krajów, więcej zawodników, ale przede wszystkim w innych konkurencjach. Gdybyśmy stamtąd wyjęli piłkę nożną, to co by tam zostało. Pewnie zaraz pojawia się głosy, że nie cenię medalu olimpijskiego. Oczywiście, że cenię, ale tak naprawdę tam było może sześć drużyn, które się liczyły. Wszystkie z krajów demokracji ludowej. Inne kraje przysyłały amatorów, czy młodzieżowe drużyny i myślały, że samą techniką nas ograją… Taka była piłka wtedy. Oprócz nas liczyli się jeszcze Węgry, Jugosławia czy ZSRR. To nie jest tak, że ja nie cenię tego medalu, to mój medal i zawsze będzie mi bliski, ale jednak mistrzostwa świata, to mistrzostwa świata.
Bardzo Panu dziękuję za poświęcony czas i rozmowę i życzę dużo zdrowia.
Dziękuję i również wszystkiego dobrego.
ROZMAWIAŁ: BARTOSZ DWERNICKI
Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE