Nie jest łatwo stworzyć XI wszech czasów z graczy takiego klubu jak Real Madryt. I nie chodzi tu nawet o ponad sto lat tradycji. Chodzi tu o kilkudziesięciu zawodników, którym śmiało można przypisać status „wielkich”. Połowie z nich spokojnie można przypiąć też łatkę „legenda”. I nie będzie wcale przesadą stwierdzenie, że mógłbym śmiało złożyć trzy jedenastki, które w żaden sposób nie byłyby uzupełniane na siłę. Co oczywiście bardzo mnie cieszy, bo pokazuje, jakim klubem jest Real Madryt. Przeraża mnie za to fakt, jakich graczy musiałem „odrzucić” w procesie selekcji.
Tworząc tę jedenastkę zdarzyło mi się odstawić na bok zawodników, którzy swego czasu mogli być uznawani za najlepszych na świecie, a zostawić w niej innych – mniej „medialnych”, mniej pamiętanych. Dlaczego? Bowiem XI wszech czasów konkretnego klubu, to dla mnie nie tylko wskazanie graczy, którzy dominowali indywidualnie, ale i tych którzy najwięcej wnieśli do klubu – swoją postawą na boisku, latami, które w nim spędzili i przywiązaniem do jego barw. Bo ci najlepsi – zdobywcy Złotej Piłki czy wyróżnieni innymi nagrodami – często spędzali w drużynie 3-4 lata, po czym odchodzili gdzieś dalej. A to nie o to w tej „zabawie” chodzi.
Użyłem ustawienia W-M, które najprościej zinterpretować jako 3-2-5. Piątkę ofensywną ominął podział na skrzydłowych, łączników, cofniętych napastników itp. Nie chciałem utrudniać sobie, i wam, życia. Zapraszam.
Ustawienie: W-M
Uwielbiam bramkarzy. Jestem wielkim fanem tej pozycji, sam lubię bronić, gdy przychodzi pograć na orliku. Staram się zwracać uwagę na szczegóły – ustawienie przy strzale, wybicie, czy był zasłonięty przez obrońców itd. Mam też to szczęście, że Real Madryt w swej historii miał kilku wybitnych bramkarzy. Wybór nie był więc łatwy, ale w końcu się udało. Wygrała historia najnowsza.
Ikera Casillasa można kochać lub nie znosić. Jego ostatnie kilka sezonów w Realu Madryt – zarówno na boisku, jak i poza nim – wywarły na kibicach Królewskich właśnie taki efekt. Ale to, co przez kilkanaście lat robił na Santiago Bernabeu – jego wszystkie parady, interwencje, sukcesy – na zawsze pozostaną przy nim. Nie był kapitanem z marzeń, ale nie można powiedzieć, by na opaskę, którą nosił przez kilka sezonów, nie zasłużył. Stał się legendą Realu bardzo szybko, a potem ten status utwierdzał. To sprawiło, że na „ostatniej prostej” pokonał Paco Buyo i Ricardo Zamorę. Zasłużenie.
Bramkarz: Iker Casillas
Zaznaczyłem, przed przejściem do zawodników, że użyłem ustawienia W-M. To wymusiło na mnie wybór tylko trzech – podczas, gdy zwykle wskazuje się czterech – obrońców. Tu jednak sprawa była nieco łatwiejsza, niż przy kolejnych formacjach, choć odrzucenie takich graczy jak Roberto Carlos, Santamaria czy Salgado też nie było łatwe.
Tu nie miałem wątpliwości. Gdy tylko zacząłem myśleć o tym tekście, wiedziałem, że ten człowiek znaleźć się w tej XI musi. Przyszedł do Madrytu w 1989 roku. Odszedł dopiero 14 lat później. Kilka lat biegał też po boisku z opaską kapitańską – podobnie zresztą, jak jego „partner” z defensywy, o którym za chwilę. Fernando Hierro, bo o nim oczywiście mowa, był nie tylko genialnym obrońcą (czy też defensywnym pomocnikiem, bo i tam zdarzało mu się zagrać), ale też piekielnie ważnym elementem w maszynie zwanej „Real Madryt”. Do tego niesamowicie dużo strzelał. Wykonywał rzuty wolne i karne, ale gdy trzeba było dostawić głowę, potrafił zrobić i to. Pięciokrotnie wygrywał ligę, trzy razy Ligę Mistrzów. Do Realu wrócił już nie jako zawodnik – w zeszłym sezonie był asystentem Carlo Ancelottiego.
Wspomniany już partner Hierro z defensywy. I dosłownie – bo przez wiele lat grali razem, tworząc zaporę nie do przejścia – i nieco w przenośni, biorąc pod uwagę tę XI, którą właśnie tworzę. Całkiem niedawno, pisząc podobny tekst – o hiszpańskich graczach, którzy całe życie poświęcili jednemu klubowi – również umieściłem go w składzie. Bo na miejsce w obu tych „zespołach” po prostu zapracował całą swą karierą. Do drużyn młodzieżowych Realu przybył już w 1979 roku, a cztery lata później dane mu było zadebiutować w pierwszej druzynie. Od tamtej pory, aż do 2001 roku, już w niej pozostał. Tak, Manuel Sanchis to jeden z tych ludzi, którzy całą swą karierą pokazują, jak bardzo ukochali barwy Realu Madryt. O zdobytych trofeach chyba nawet nie muszę wspominać. Łatwo się domyślić, że jest ich naprawdę wiele.
Tak się złożyło, że wszyscy zawodnicy, których umieściłem w obronie, grali ze sobą przez pewien okres czasu. Chendo, który formację defensywną uzupełnia, podobnie jak Manuel Sanchis, nigdy Realu nie opuścił. A grał w nim od początku swej kariery. Jego debiut przypadł na rok 1982, ale na zostanie pełnoprawnym członkiem pierwszej drużyny, poczekać musiał jeszcze dwa sezony. Grał na prawej obronie, był jedną z najważniejszych postaci w sezonach, gdy Królewscy zdobywali dwa razy z rzędu Puchar UEFA. Od sezonu 1992/93 grywał mniej – po kilkanaście spotkań – jednak z klubu nie odszedł. Ukoronowaniem jego kariery był Puchar Mistrzów, zdobyty przez Real w sezonie 1997/98. Chendo rozegrał wtedy tylko cztery spotkania – jedno z nich właśnie Lidze Mistrzów – ale nikt nie miał wątpliwości, że całą swą karierą na ten sukces zasłużył.
Obrona: Fernando Hierro, Manuel Sanchis, Chendo
Typowych pomocników, z kilku powodów, mam w składzie tylko dwóch. Wymusza to na mnie oczywiście wybrane ustawienie, ale też fakt, że znacznie więcej graczy, których okrzyknięto legendami, biegało linię wyżej. Bardzo chciałem umieścić tutaj Fernando Redondo, ale ostatecznie musiałem przyznać sam przed sobą, że po prostu w rywalizacji z innymi wielkimi graczami Realu, zajmuje miejsce 4. lub nawet 5. Odpadł przecież nawet Zinedine Zidane, bo w Madrycie spędził tylko kilka lat, podczas których czarował, ale zbyt wiele (jak na ten klub oczywiście), wraz z kolegami nie zdziałał. Odrzuciłem też kandydatury del Bosque i Grosso. A kto został?
Otóż po pierwsze Pirri. Wielka postać Realu, który tak wielki, jak jego „poprzednik”, nie był. Jeden z graczy tzw. pokolenia Yé-Yé, które zdominowało hiszpański futbol, gdy „rozpadł się” Real, który pięć razy z rzędu wygrywał Puchar Mistrzów. Pirri zrobił to raz – w roku 1966. Dołożył też do tego DZIESIĘĆ tytułów mistrza kraju i cztery Puchary Hiszpanii. W Madrycie grał od roku 1964 do 1980. Był kluczową postacią zespołu. Ze względu na specyfikę swojej pozycji przechodziły przez niego piłki przy okazji większości akcji. Później czekał go jeszcze epizod w Meksyku. Ciekawostką, związaną z jego karierą, jest fakt, że zadebiutował w meczu… przeciwko Barcelonie. Czy można było go lepiej „namaścić” do wielkiej kariery?
Czas na prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjny wybór w tej XI. Zawodnika dość mocno niedocenianego w latach swej kariery… mimo tego, że kochali go chyba wszyscy fani Królewskich. Wieloletniego wice kapitana, człowieka, który potrafił wyczarować asysty, o jakich inni gracze nie śmieliby nawet pomyśleć. Po prostu… czas na Gutiego. Dlaczego? Dlaczego on? Odpowiedź jest prosta. Do cholery, przecież on w tym klubie spędził 15 lat! 15 lat sukcesów, podczas których – choć eksperci często zdawali się tego nie zauważać – odgrywał jedną z najważniejszych ról w zespole. Był graczem, który z piłką potrafił zrobić więcej rzeczy, niż przeciętny piłkarz jest w stanie sobie wyobrazić, wychodząc na boisko. W całej kolekcji zabrakło mu tylko Pucharu Hiszpanii. Ale i bez tego na miejsce tutaj – choćby dla dziejowej sprawiedliwości i oddania mu honorów, na jakie pracował – zasłużył.
Pomocnicy: Pirri, Guti
W klasycznym W-M powinienem podzielić formację na łączników, napastników itd. Tu jednak na taki krok się nie zdecydowałem, o czym już wspominałem. Całą piątkę graczy, którzy w mojej XI się znaleźli możecie równie dobrze ustawić w linii, obok siebie (na grafice podpisani są orientacyjnie). Możecie też kombinować z ustawieniem, wycofując jednego, drugiego przestawiając bardziej do przodu, innego wystawiając na skrzydło (jeden typowy skrzydłowy zresztą się trafił). Nieważne, to wszystko jest umowne. Ważne są nazwiska zawodników, którzy tu się znaleźli. A propozycji było wiele. Odpadł m.in. Cristiano Ronaldo. Uznałem bowiem, że on, za kilka lat, znajdzie się we wszystkich XI wszech czasów Realu, a póki jeszcze gra, mogę go pominąć. Odrzuciłem też graczy takich jak Kopa, Michel czy rewelacyjny Hugo Sanchez. Najbardziej zabolało mnie jednak, że zabrakło miejsca dla Emilio Butragueno i Juanito. Cóż, musieli ustąpić miejsca innym. A skoro już o Juanito mowa, to pozwólcie, że uczczę teraz jego pamięć: Illa, Illa, Illa, Juanito Maravilla!
Może wyjdę na nieco leniwego, ale uzasadniając wybór pierwszego piłkarza z ofensywnej piątki, po prostu przekopiuję ostatnie linijki tekstu, który sam o nim napisałem (do znalezienia na Retro Futbol). Przed państwem Paco Gento:
Jak najkrócej podsumować karierę Gento? Liczbami. Oto i one: 6 Pucharów Mistrzów, 12 mistrzostw kraju, 2 krajowe puchary. 23 trofea. 606 spotkań w Realu (620 klubowych meczów w karierze) i 178 (180) bramek. 95 występów w Pucharze Mistrzów z 30 bramkami na koncie. 43 spotkania w kadrze z 5 golami. 18 lat w jednym klubie. 10,9 s na 100 metrów z piłką przy nodze. Niezliczona ilość asyst i rajdów. To właśnie Francisco „Paco” Gento López. Drugiego takiego piłkarza nie było, nie ma i pewnie długo jeszcze nie będzie.
Czas na kogoś, kto piłkę wciąż kopie, choć od kilku lat robi to raczej na peryferiach światowego futbolu. Teraz w czwartym klubie w swej karierze – niegdyś znanym na całym świecie New York Cosmos. Zanim jednak z Madrytu odszedł, stał się już jedną z jego największych legend. Właściwie za większą można uznać tylko jednego człowieka. Ale o nim na końcu. Raul Gonzalez Blanco, lat 38. Od 15. do 33. roku życia związany z Realem. Ile rekordów ustanowił, ciężko było zliczyć. Część już została pobita, część na pobicie wciąż czeka. Kilka lat biegał z opaską kapitańską na ramieniu. Trzykrotnie wygrywał z Realem Ligę Mistrzów – w dwóch z trzech finałów zdobył bramki. Jego gole pomogły też Królewskim sześciokrotnie zwyciężyć w lidze. Zabrakło mu dwóch rzeczy – zwycięstwa w Pucharze Króla i sukcesów z kadrą. Nie potrzebował jednak tego, by wszyscy fani Realu znali dziś jego imię. I znać je będą już zawsze.
Był taki czas, choć ciężko w to uwierzyć, patrząc na węgierską kadrę dzisiaj, gdy nasi „bracia” dominowali na światowych boiskach. Czibor, Kocsis, Grosics i inni. A wśród nich ten największy – Ferenc Puskás. Do Realu trafił w wieku 31 lat i z nadwagą. Większość zawodników myśli wtedy już o zbliżającej się emeryturze. Węgier dodatkowo dwa lata nie grał zawodowo w piłkę z powodu dyskwalifikacji. W Madrycie się jednak uparli – chcieli go, a i on chciał trafić do wielkiego wtedy Realu, który już trzy razy z rzędu zdobył Puchar Mistrzów. I to był strzał w dziesiątkę. Puskás zaczął strzelać jak na zawołanie, niemal w każdym meczu zdobywał bramkę. W Realu został aż do 1966 roku, kolekcjonując wraz z nim stos pucharów i nagród. A wśród nich najważniejszy – Puchar Mistrzów z roku 1960. Najważniejszy, bo zdobyty po fenomenalnym meczu finałowym, o którym słyszał chyba każdy fan futbolu. A w nim jednym z dwóch bohaterów był właśnie węgierski napastnik.
Obsadzenie czwartego miejsca w „mojej” ofensywnej piątce, było dla mnie nie lada wyzwaniem. Zresztą wspomniałem już, jakich graczy odrzuciłem. Ostatecznie postawiłem na tego, którego nazwisko wymienia się stosunkowo rzadko, przynajmniej przyrównując go do zawodników, z którymi w tej rywalizacji zwyciężył. Santillana na Santiago Bernabeu grał od 1971 do 1988 roku. I to jak grał! 778 meczów w barwach pierwszego zespołu, co pozostało rekordem aż do sezonu 1997/98 (Manuel Sanchis), a w nich 352 gole. Nie jest to skuteczność Puskása, ale wielu napastników zaprzedałoby diabłu duszę, byle tylko się do niej zbliżyć. 9 mistrzostw Hiszpanii, 4 razy wygrana w Copa del Rey i 2 Puchary UEFA. Szkoda, że trafił na okres, w którym Real nie potrafił zdobyć Pucharu Mistrzów, bo może z tym trofeum w kolekcji jego nazwisko wymieniałoby się jednym tchem z innymi wielkimi napastnikami. A tak stoi nieco z boku. Kompletnie niezasłużenie.
Pozostał największy. Człowiek, którego śmierć wstrząsnęła wszystkimi kibicami Realu. W tym i mną. Rok temu odszedł piłkarz, który na zawsze zmienił oblicze Realu. Z klubu aspirującego do zdobywania największych tytułów, na klub, który te tytuły po prostu zabierał, gdy chciał. Don Alfredo Di Stefano. Nie da się nie czuć szacunku do człowieka, który nosił to imię. Był czarodziejem. Zawodnikiem, który z piłką na boisku mógł zrobić wszystko. I robił to. W każdym meczu. Nie ma sensu przytaczać tu statystyk strzelonych bramek, zdobytych pucharów i wygranych spotkań. Każdy wie, że było ich wystarczająco wiele, by Di Stefano miał zapewnione miejsce nie tylko w tej jedenastce, ale i w jej odpowiedniku z całego piłkarskiego świata. Jego wyboru w żaden sposób nie muszę uzasadniać. Uzasadnia się sam.
Ofensywa: Gento, Raul, Puskás, Santillana, Di Stefano
SEBASTIAN WARZECHA